poniedziałek, 3 września 2012

O tym jak Nina dwa razy wagarowała, czyli wspomnienia ze szkoły.

Na cześć rozpoczęcia roku szkolnego, które pokutuje w moim umyśle i sercu, postanowiłam opisać pewne wspomnienie okraszone refleksją. Będzie jak kartka z pamiętnika.

Wagary. Zaliczenie ich to konieczność w życiu ucznia, jeśli się nie chce być pupilkiem pani, maminsynkiem, tchórzem i w ogóle Ananiaszem. Choć w przypadku dziewcząt za moich czasów mówiło się: "nie bądź taka święta" albo "ciotka - cnotka, niewydymka", co już wogóle było bez sensu, bo gdzie, przepraszam "dymanie" a gdzie "wagary"? Chyba, że chodziło o "dymanie szkoły" - jeszcze raz bardzo przepraszam za ten slang. Mam nadzieję, że czytają to dorośli. Jeśli jeszcze ktoś to czyta. Presja była okrutna. Ale ja byłam ciotka i święta, i się nie dawałam. Podejrzewam, że głównie z przekory, żeby nie iść za tłumem, który wagarował, ale też i z powodu bardzo twardych zasad mojego taty. Ale zdarzyło mi się zwagarować. Dwa razy. Pierwszy pomógł mi zapamiętać zasady mojego taty poprzez ponoszenie konsekwecji. A drugi... drugi raz był w liceum i sprawił, że zupełnie przestałam rozumieć szkołę.

Za pierwszym razem wsypał mnie kolega. Ciamajda taka, że no weź i kapuś na dodatek. Najpierw, przed zajęciami (a byłyśmy, o zgrozo, w czwartej klasie podstawówki!) naopowiadał o wagarowaniu i wyśmiał, że nigdy nie będziemy miały odwagi tego zrobić a potem, jak w końcu to zrobiłyśmy (ja i moja najlepsiejsza psiapsiuła), to wsypał nas przed nauczycielką, na samym początku lekcji, przy całej klasie i nawet nie udało nam się uciec z terenu szkoły! Zamiast wagarów i spaceru w cudny wrześniowy dzień był obciach, że tak się dałyśmy złapać, wstyd, że się na nas pani zawiodła tak okrutnie (tu pełne wyrzutu spojrzenia pani a u mnie gula w gardle i łzy pod powiekami) a potem bolesne lanie od ojca i już całkiem autentyczne łzy oraz zapamiętane na całe życie, że wagary są, jak kłamstwo, ABSOLUTNIE NIEDOPUSZCZALNE i że mogę się nie łudzić, zawsze wyjdą na jaw. Najbardziej bolała jednak zdrada tego gogusia, który nas wsypał. Prowokator i podlizuch. Błee!

I tak, szczęśliwie dotarłam do liceum nie wagarując i prawie nie kłamiąc (mamie czasem trzeba było, żeby jej zbytnio nie denerwować, bo wtedy to się działo!, ale tacie - nigdy! Nie trzeba było zresztą, bo dla prawdy, nawet tej "najgorszej" miał dużo cierpliwości i wyrozumiałości). Ale przyszedł taki dzień, dzień sądu, kiedy inaczej się nie dało. Dwie klasówki: z ukochanej historii i znienawidzonej chemii; do obu byłam tragicznie nieprzygotowana, uczenie się wieczorami przerastało często moje siły (zwyczajnie zasypiałam nad podręcznikiem) a jakoś zawsze naukę do klasówek zostawiałam na ostatni moment, bo zwyczajne odrabianie lekcji wraz z obowiązkami domowymi pochłaniało tyle czasu! Niewykluczone też jest, że odwalałam te stosy zmywania i sprzątanie tylko po to, żeby się nie uczyć chemii. A historia, jako łatwiejsza, była "po" chemii na liście. Efekt był taki, że nie umiałam nic. Zemdliło mnie wtedy na myśl o oddawaniu pustej kartki dwa razy pod rząd jednego dnia i zrozpaczona zamiast do szkoły pojechałam nad Wisłę. Nie żeby się topić! Na spacer zwyczajny. Poczułam się taka wolna! Łaziłam, myślałam, marzłam, zaczęłam się nudzić bo w końcu co mi po wolności skoro nic z nią sensownego nie mogę zrobić? Cały dzień wolny! Cudnie! Pojechałam do biblioteki pouczyć się chemii. W czytelni naukowej na Koszykowej panowała taka błoga cisza, było jasno i słonecznie, wszystkie książki w zasięgu ręki... Opanowałam zadania z chemii w dwie bodaj godziny, poćwiczyłam je trochę, odrobiłam wszystkie zadane i zaległe lekcje, napisałam jakieś wypracowanie, poprawiłam je, sprawdziłam ortografię ze słownikiem w ręku i mogłam wrócić do domu. Pod wieczór zadzwoniła koleżanka, że klasówek nie było, bo z chemii klasa wybłagała przeniesienie na za tydzień, a z historii pani zgubiła karteczki z pytaniami i będzie jutro. Jutro! A ja miałam cały wieczór wolny, opanowaną chemię i świetny nastrój. Po krótkiej chwili paniki uświadomiłam sobie, że przecież historii to ja się nauczę w ten jeden wieczór bo wcale nie czuję się bardzo zmęczona. I wzięłam się do roboty.

Następnego dnia napisałam klasówkę z historii na 4,5. Tydzień później napisałam klasówkę z chemii na 4 (ku zdziwieniu nauczycielki; e tam, zdziwieniu, wielkiemu szokowi!). W oczach koleżanek zaplusowałam wagarami, ale jak usłyszały o bibliotece to pospadały z krzeseł ze śmiechu i powiedziały, że takie wagary to się nie liczą. Została mi tylko kłopotliwa nieusprawiedliwiona nieobecność w dzienniku. Przyznać się do wagarów rodzicom? Poszłam do wychowawczyni, opowiedziałam całą sytuację, pomartwiła się chwilę, zasmuciła, usprawiedliwiła a potem poprosiła, żebym tego więcej nie robiła.
Więcej tego nie zrobiłam.

A dziś myslę o tym i zastanawiam się, i refleksja mnie nachodzi. Jak to możliwe, że nikt, ale to nikt, nie zorientował się, że w trybie szkolnym jadę na marnych trójach a w trybie nauki alternatywnej (samodzielnie na wagarach, w bibliotece, podczas korepetycji z fizykii i matmy u mojego taty) uczę się skutecznie i osiagam lepsze wyniki? A przede wszyskim mam dużo lepszy humor! Jaki sens było tępić moje wagary? Trzeba je było wspierać! Zmanowałam młodość w tych szkołach. Doprawdy.

Na koniec mały dylemat filozoficzny. Zdaniem koleżanek wagary się nie liczyły. Dlaczego? Dlaczego?! Czy jest gdzieś Uczniowski Kodeks Wagarowania, Zrywania się z Zajęć i Olewania Obowiązków Szkolnych, w którym spisano zasady dotyczące wagarowania? I zostało w nim zapisane, że jeśli podczas wagarowania spędzasz czas w bibliotece to wagary są "niezaliczone?! Nie ma przecież, no nie? Poza tym konsekwencje w postaci nieusprawiedliwionej nieobecności, poczucia winy, wstydu przed nauczycielką, strachu przed rodzicami itd. odpracowałam rzetelnie i uczciwie! Skoro więc fakt miał miejsce - wagary - konsekwencje były takoż - w/w wstyd et caetera - to powinnam mieć jednak zaliczone te wagary! Prawda?

sobota, 1 września 2012

Co dziobią kury dziobiące, czym jest Dyląż garbarz i inne wspomnienia z wakacji.

Gdzieś za mną leży sterta ubrań i pościeli do prasowania. Może poczekać jeszcze jeden dzień ;). A ja powspominam troszkę.
Zacznę od kur. Choć właściwie wcale nie od kur, bo czym jest kura każdy wie, a opisy tego jak dzieci ganiają za kurami nikogo nie rajcują. Dość, że moje córki poznawały "na żywo" obyczaje kur, a ja ratując co jakiś czas którąś z nich (kur, nie córek) przed uduszeniem zajmowałam się oczywiście czym innym. Najważniejsze na świecie są dla mnie - gdy jestem na wsi - rozmowy z naszą sąsiadką, babcią Janką. Babcia Janka jest kopalnią wspomnień, uosobieniem skromności i łagodności, i w ogóle dobrą, pokorną życiowo osobą. A poza tym jedyną znaną mi osobiście osobą, która płynnie posługuje się językiem hahłackim. Czy raczej "tutejszym" dla ludzi stamtąd, bo nazwa "hahłacki" ma wydźwięk zdecydowanie pejoratywy, pogardliwy i obraźliwy. [Użyłam jej tylko aby zrozumialsze dla laika była o czym mówię.] Dość, że każda rozmowa, na dowolny temat, jest dla mnie potencjalną wyprawą w świat nieznany i zawsze tak było, odkąd pamiętam, a spędzam tam każde wakacje już od 20 lat. I w tym roku było podobnie, niemal co dzień chodziłyśmy po mleko - prosto od krowy, dziewczyny wniebowzięte biegały za kurami i bawiły się z córką gospodarzy, a ja leniwie rozmawiałam z panią Janką. Obserwując jednocześnie co się da. Wpadł mi w oko motyl razu pewnego, niezbyt ładny, włochaty, dość spory, zawisł tuż przed kwiatem, wysunął trąbkę i dawaj wciągać nektar. Jak koliber! "O rany!" zachwyciłam się, "udało mi się zobaczyć na żywo Fruczaka gołąbka!" Motyl wessał co miał wessać i poleciał, a ja odtąd nie rozstawałam się niemal z aparatem, byle go tylko złapać obiektywem, gdy przyleci następnym razem.
Nie udało mi się upolować miłego motylka, więc wrzucę tu, dla niezorientowanych zdjęcie z wikipedii:


A czemu się nie udało? Tu właśnie zaczyna się anegdotka o kurach. Może być, że Fruczak nie przepada za wietrzną pogodą, pewnie za deszczem, a może za ludźmi dość, że często się nie pokazywał. Widziałam go wszystkiego trzy razy i zwykle tylko przez chwilę, ale ten trzeci raz w pamięć mi zapadł. I mało o zawał serca nie przyprawił. Czatowałam z aparatem rozmawiając z panią Janką i zobaczyłam jak leci futrzak mały do surfinii, zachwyciłam się, zebrałam w sobie i poleciałam za nim przerywając rozmowę w połowie zdania. Niestety! Ku mojej rozpaczy kura była szybsza! Jedna z przeklętych "kur dziobiących", z wolnego wybiegu, o której jajka biją się miastowi, beztrosko dziobnęła mojego motyla! Żeby "dziobnęła" i zostawiła, to jeszcze byłby mój zysk! Wiadomo, sama bym nie uśmierciła a tak kura załatwiła sprawę za mnie, siła wyższa, czy raczej niższa jednak w tym przypadku, i bezmyślna, a ja bym Fruczaka zabrała i już. Ale gdzie tam! Rzuciłam się w pogoń za rudą, pierzastą zołzą, moje córki zwęszyły zabawę i rzuciły się za mną, za nami w pogoń rzuciła się pani Janka. Biegnę z nieszczęsną kurą i wrzeszczę: "Zostaw mojego motyla! Oddawaj!!", moje panny uradowane wrzeszczą dwa razy głośniej, pani Janka zgłupiała: "Jakiego motyla?" Zaczęło się polowanie i obława. Do głowy mi nie przyszło, że sytuacja jest absurdalna, chciałam tylko zobaczyć z bliska polskiego kolibra, na żywo a nie na jakimś zdjęciu! Nie odzyskałam owada. Kura nie w ciemię bita zdobycz z dzioba wypuściała dopiero w chaszczach tak głębokich, że się podejść nie dało. Wiecie już CZYM żywią się tak zwane "kury dziobiące"? Normalnie, kura - morderca. Ach, jeszcze mnie serce boli...

Teraz przejdę do innego wspomnienia, które napawa mnie dumą i satysfakcją. Ale zaczyna się smutno. Lat temu piętnaście, podczas jednej ciemnej nocy przestaszył mnie łażąc po firance potwór. No, spory chrząszcz. Duży, czarny i hałasował. Wymiotło mnie z pokoju - przecież nie zasnę w jednym pokoju z tym potworem! Ale zaraz wróciłam ze słoikiem bo zaciekawiło mnie czym jest taki duży chrząszcz! Złapałam go w słoik lekko tylko trzęsąc się z obrzydzenia i wyniosłam na dwór, w światło lampy przydomowej. Obejrzałam uważnie, zapamiętałam ile się dało a zaraz następnego dnia przeszukałam jeden z podręcznych przewodników o chrząszczach. Nie znalazłam niestety odpowiedzi, żaden nie pasował a internetu wtedy nie było. Sfrustrowana próbowałam wyrzucić paskudę z pamięci. I udawało mi się. Aż w te wakacje wspomnienia odżyły wraz ze znalezieniem dwóch takich potworów w balii na deszczówkę. Okazy wsadziłam do słoika (wyglądały na martwe) i zabrałam się za poszukiwania. Bo teraz na wsi mamy internet. Obiad się spóźnił oczywiście ale za to uzyskałam wreszcie odpowiedź. Znaleziony przeze mnie Dyląż garbarz (nie "grabarz" wcale!) jest nawiększym spotykanym w Polsce chrząszczem, uzyskuje podobno (za wikipedią) do 45mm długości. I tyle własnie miały te znalezione przeze mnie!



Udało mi się ustalić, że jeden z nich to samica (policzyłam segmenty czułek) a żeby szczęście moje było pełne samica odżyła i zaczęła się ruszać. Zanim wypuściłam ją do ogrodu pstryknęłam jej kilka zdjęć. Cały proces oglądania, łapania, szukania, rozpoznawania (po żeberkach na pancerzu i rogach na przedpleczu), liczenia segmentów itd. przebiegał w obecności moich córek naturalnie, ale i tak największą frajdę miałam ja! :)



Poniżej zdjęcie robione tuż po zachodzie słońca i już widać jak do zachodu szykuje się księżyc. Zachodził wtedy dwie godziny po zachodzie słońca.


Z tym zjawiskiem też jest związana mała anegdotka. Pokazywałam ten zachód córkom a potem podziwiałyśmy bezksiężycową, rozgwieżdżoną noc. Pokazałam tak samo zjawisko swoim siostrom. "Dziewczyny, patrzcie jaki piękny zachód księżyca!" "Chyba wschód?!" odpowiedziała jedna z nich. "Nie, no skąd, zachód! Mamy teraz przez kilka dni cudne bezksiężycowe noce". "Ale jak to...?" Niby wiadomo, że są, ale jednak, żeby tak zaraz jeden zachód po drugim, trochę niestosowne. Powinny świecić na zmianę. Przyzwoicie. ;)

I na zakończenie tych wspomnień kilka zdań o osach. Osy zbudowały sobie gniazdo między sufitem a podsufitką. Ciężko było się do nich dostać, żeby je usunąć a ponieważ nie były agresywne więc odpuściła sobie tropienie roju i tylko uważnie pasiaste obserwowałam. A ja bardzo nie lubię os. Może tylko jedna na całym polu siedzieć a ja i tak na pewno na niej stanę. Niefart mam do tych owadów od dziecka. A tu znienacka gniazdo nad moim pokojem. Koło moich dzieci!! Strach!
Osy zajęte były swoją pracą a ja pilnowałam noszenia kapci i nieszczęścia nie było. Raz jeden z osą spotkanie trzeciego stopnia zaliczyła Natalcia. Polazła w kąt, znalazłatam nieżywe prawie stworzonko i wzięła w rączkę. Ukłucie było i palec bolał ale wszystko szybko zeszło. Jedyne osy, które nam zagrażały to były te nieżywe. Żyjące i latające pchały się trochę przez okno do kuchni, ale moskitiera załatwiła ten problem, natomiast owady wchodzące do domu szparami między deskami sufitu nie zdradzały żadnego zainteresowania jedzeniem. Łaziły po suficie, ścianach i firanach szukając drogi powrotnej a gdy jej nie znalazły po kilku godzinach zdychały i leżały gdzieś w kącie. Aż mi się żal zrobiło owadów i gdy któregoś w szklankę złapałam wyuszczałam go na dwór, koło ściany nad którą było wejście do gniazda. Na osach się nie znam ale w mojej głowie powstało tyle pytań, że chyba sobie poczytam jakieś fachowe opracowanie. Tak to wygladało jakby zbieraczki usiłowały dotrzeć od zewnątrz domu, a te, które właziły szparami to zwiadowcy, zupełnie inna funkcja - zupełnie inne zachowanie. Podejrzewam, że jednak żaden zwiadowca szczęśliwie do gniazda nie wrócił, lub jeśli wrócił to bez gotowego modelu drogi powrotnej bo żadna z os, które prześlizgnęły się między deskami do środka nie zachowywała się jak zbieraczki. Nie ukrywam,że obserwowałam je z żywym zainteresowaniem. I chyba lepsze poznanie ich wpłynęło na większą tolerancję.

Ten post i tak zrobił się za długi. Na koniec wrzucę jeszcze jakieś klimatyczne zdjęcie a z pisaniem koniec.


Ta krowa tak namuczała na Nati, że odtąd każda dostrzeżona krowa była kwitowana okrzykiem: "mamo, MUU!, o nie!" ;)


Malwa. Ale nie jakaś zwykła! Samosiejka, nie wiedzieć skąd ale Malwa "full wypas"! Po raz, że nie jakieś tam pięć wygniecionych płatków wokół środka tylko przecudnie gęsty kwiat, a po dwa kolor! Wieczorem - prawie czarna, w słońcu - bordowa! Płatki kwiatu barwią na fioletowo. Będę się w przyszłym roku bawić w barwienie tkaniny naturalnym barwnikiem :).

Poniżej w mroku czai się potwór - w ścianie stodoły gniazdo pajęcze, sieć sięgająca trawy, szerokim wejściem zaprasza zagubionych podróżnych, mocna sieć, nie zerwała się nawet pod ciężarem dużej szyszki;a gospodarz nieśmiały był i w cieniu schowany. Przypomniał mi dlaczego nie lubię pająków. Za szybko się poruszają. Ale ciekawie się go obserwowało.


Chałupa, przeniesiona na teren miejscowego Stowarzyszenia - teren koło dawnej szkoły, obecnie Ośrodka Kultury i Tradycji w Żeszczynce. Ciekawa, bo w tej chwili zabytkowa oczywiście, ale poza tym można obejrzeć z bliska technikę budowania na tamtych terenach, chałupa ma połączoną część mieszkalną z częścią gosporadczą itd, sympatyczny początek małego skansenu. Może. Na razie wygląda trochę smutno a trochę śmiesznie bo folia zabezpieczająca dach czekający na pokrycie świeżą słomą spłynęła w upale i zwisa smętnie jak niebieskie sople lodu w środku lata. Albo element instalacji z muzeum sztuki współczesnej. Moim zdaniem większość artystycznych instalacji się do tego obrazka nie umywa. I z powodu wrażenia jakie robi, jak i z powodu symboliki i siły przekazu emocjonalnego. Stateczna, samotna, opuszczona, dumna, upokorzona jakimś niebieskim śmieciem z innej epoki, stara, ślepa i łysa ale wciąż wzbudza szacunek. Jakoś tak.


I na do widzenia płonący zachód słońca. Zachody słońca w Żeszczynce to jest coś niepowtarzalnego.