piątek, 28 grudnia 2012

Odszkolnienie w przedświątecznym bałaganie.

Tytuł powinien brzmieć "unschooling w przedświątecznym bałaganie" ale nie przepadam za mieszaniem pojęć z obcego języka do naszego i wolę wymyślać własne - po polsku, a poza tym jak się przyjrzeć z bliska to nie do końca mi po drodze z ideą unschoolingu a sięgać po nią jakoś tak tylko "okazyjnie" nie wydaje mi się właściwe. Rzecz w tym, że idea to coś co uznaję albo nie, a nie ułamuję sobie te kawałki, które mi pasują, resztę wywalam do śmietnika ale firmuję swoje działania powołując się na chwytliwe hasło. Z ideą jak z religią. (Definicję unscholingu znajdziesz na dole tego posta, tam również linki do ciekawych artykułów opisujących te iedeę, jej pochodzenie i opis jak rzecz wygląda w praktyce.)
W tej konkretnej sytuacji mam poważny problem. Polski system wymaga od nauczycieli w szkole, a również od rodziców w edukacji domowej realizacji podstawy programowej; dzieci uczące się w domu zdają egzaminy z konkretnego materiału określonego programem szkolnym. Przygotowanie do egzaminu wymaga przyswojenie tego materiału. Niezależnie od tego, czy uczący się jest nim zainteresowany, czy nie. Podejrzewam, że samodzielne przyswojenie materiału nie stanowiłoby problemu, bo człowiek to ciekawskie stworzenie i sam z siebie zgłębia intrygujące zagadnienia a podział na "umysły humanistyczne i ścisłe" i przymuszanie ich do zgłębiania materiału, który ich nie interesuje jest głupotą, która powstała właśnie w systemie szkolnym. (Teraz kilka słów odpierających ataki zwolenników tradycyjnej edukacji, którzy twierdza, że w trybie unschoolingu dzieci nie uczą się tej części materiału ogólnej wiedzy o świecie, która nie jest związana z ich zaiteresowaniami - można taką krótką notkę znaleźć w Wikipedii pod definicją unschoolingu). Bynajmniej nie podważam istnienia szczególnych talentów w kierunku tej czy innej dziedziny ale! Ale jeśli ja - tak zwany "umysł humanistyczny" nie radzący sobie z obliczaniem pola brył i trudniejszymi rachunkami, z rachunku prawdopodobieństwa w liceum miałam 4 (a tłumaczył mi zagadnienie mój własny ojciec) i w dodatku ROZUMIAŁAM to zagadnienie to znaczy, że właściwie każdy może się tego nauczyć. Załapałam się jeszcze na kilka podobnych dziwnych sytuacji, w których bez najmniejszych problemów "łapałam" temat ścisły gdy tylko zobaczyłam go w innym niż ten szkolny, systemowy kontekście, a co więcj - temat ten okazywał się wręcz fascynujący! Zaś wspomniany wyżej mój ojciec - typowy umysł ścisły i to mieszczący się gdzieś w zakresie "geniuszy" - maturę z polskiego zdał na 4 czy 5 choć orłem z polskiego nie był, i po dziś dzień nie czuje się bynajmniej zagubiony w rozmowach umysłów humanistycznych.
Podsumowując ten przydługi wstęp: niewątpliwie talety mamy różne, różne specjalizacje, ale ogólną wiedzę o działaniu świata każdy człowiek zgłębić może. Otwarty umysł i niezagubiona ciekawość świata to klucz do zrozumienia podstaw. Zresztą obserwacje samouczących się dzieci dowodzą, że ich ciekawość świata nie ma granic, a zgłębianie tematu jest silniejsze niż to sugerowane w podręcznikach szkolnych. A specjalizację w życiu dorosłym każdy wybiera sobie sam i tak.

Dość, że przyswojenie materiału w zgodzie z ideą unschoolingu nie byłoby problemem, gdyby mały człowiek miał na to czas. Gdyby sam mógł ten czas wybrać. Ale nie może. Młodsze dzieci mają egzaminy raz w roku, starsze - raz na semestr. Dzieciaki uczące się w szkole maja jeszcze gorzej bo materiał narzucany jest dzień po dniu w ramach określonych zajęć klasowych.
Ten układ bardzo ogranicza nasze możliwości realizowania idei totalnego odszkolnienia.
Osobiście wciąż jeszcze zastanawiam się czy to źle czy jednak dobrze...
Gdybym miała w domu jedynie Helenę, Łusię i Nati niewątpliwie byłabym gorącą zwolenniczką totalnego odszkolnienia i działałabym jedynie w trybie tzw. facylitatora. Ale ja mam w domu jeszcze Nadziejkę. Córcię, która została dwa lata temu zaopiniowana przez psychologa jako dziecko z opóźnionym rozwojem analizatora wzrokowego i słuchowego. A dziś jest w trakcie diagnozowania ryzyka dysleksji. W mojej zaś opinii jest dzieckiem, które postrzega świat obrazami i konkretami. Myśli szybko, świetnie zapamiętuje fakty i doświadczenia oraz relacje. Jest naprawdę bardzo mądrą, bystrą i odpowiedzialną dziewczynką. Jednocześnie ma gigantyczne problemy z przyswajaniem świata symboli, oraz z przechodzeniem od konretu do abstraktu. Jak wyglada przełożenie na przyswojenie materiału szkolnego? Dla Nadziejki nauka czytania i pisania ze zrozumieniem, oraz liczenia to syzyfowa praca. Jest to bardzo trudne a w dodatku niepotrzebne jej wcale. Więc po co to robić? Bo mama każe. No i całe odszkolnienie diabli biorą.
Niewykluczone, że gdybym odsunęła naukę czytania i pisania do momentu, gdy sama zacznie tego potrzebować wtedy motywacja wewnętrzna byłaby wytsarczająco silna, by przełamać opór przed trudnościami. Być może. Nie dowiem się tego jednak gdyż podstawa programowa wymaga od dziecka 7 letniego nauki czytania i pisania oraz liczenia, i Nadzieja musi się tego uczyć. A ja zaciągam ją - niechętną - do stołu i uczymy się. Powoli, wśród buntów, jęków i oporów. Korzystając z zupełnie nie szkolnych materiałów i metod, ale jednak - pod przymusem. Widoczne są postępy. Żałosne w porównaniu do postępów w czytaniu rok młodszej Helenki, ale są. Rzecz w tym, że sukces jest wciąż zbyt mały by nagrodzić trud jaki Nadziejka w naukę czytania wkłada.

Nieustannie pocieszam się myślą, że i tak postępy są większe niż te, które robiłaby w tradycyjnym systemie klasowo-lekcyjnym a frustracja mniejsza niż ta, której by się w szkole nabawiła porównując siebie z innymi dziećmi.
Wspominam również słowa Romana Davisa, dyslektyka, współautora książki "Dar dysleksji" opisującego mechanizm działania potencjalnej dyslesji, potem dysleksji i sposobów do jakich uciekają się dorosli dyslektycy, którym udało się czytanie i pisanie "obejść" i w rzeczywistości wcale tego nie potrafią - fukncjonując mimo wszystko skutecznie jako biznesmeni czy artyści... Davis wyraźnie napisał, że metody radzenia sobie z nieumiejętnością czytania przynoszą więcej szkody niż pożytku. I że naprawdę jedyny sposób poradzenia sobie z trudnością to nauczyć się czytać i pisać. Mimo wszystko. Oczywiście Davis odradza stosowanie metod szkolnych, opracował własne, bardzo skuteczne dla dyslektyków. Rzecz w tym, że to metody przynoszące ulgę i pomagające dzieciakom, które czują potrzebę pisania i czytania w świecie zdominowanym przez kulturę piszących i czytających. Dzieci ciut starszych nich moja Nadziejka. Nadziejka jeszcze nie poczuła dyskomfortu jakim jest "nieczytanie i niepisanie" w Świecie Liter. W związku z tym nawet te davisowskie metody, zmuszające ją do pracy z literami i cyframi są witane niechęcią. Ewidentny brak motywacji.
Mogę oczywiście powiedzieć: "Córeczko, czytanie jest bardzo potrzebne, żeby wygodnie funkcjonować w świecie", ale i tak występuję w roli osoby, która narzuca materiał do nauki - sytucja porównywalna do pamiętnej dla mnie "śnieżynki".

Tutaj pozwolę sobie na małą anegdotkę. Moje córki - z moją niewielka pomocą - odkryły ostatnio angielskie piosenki z serii "Super Simple Songs" w szczególności Snowflake cieszy się u nich powodzeniem. Animacja ilustrująca piosenkę pokazuje zbliżenie spadającej z nieba, filigranowej śnieżynki. Rozentuzjazmowane moje panny zaraz zarzuciły mnie pytaniami: "Czy prawdziwa śnieżynka tak wygląda?". Na chwilę mnie zatkało. "Owszem, tak wygląda, jest malutka, śliczna, filigranowa i każda inna." Opisałam też pokrótce skąd się takie śnieżynki biorą. A na koniec spytałam czy nie pamiętają jak w zeszłym roku oglądałyśmy śnieżynkiz bliska podziwiając ich piękno i rozmaitość kształtów. Nic absolutnie nie pamietały. Czarna dziura. Cały dowcip na tym polega, że w zeszłym roku to ja zaciągnęłam je na dwór, na śnieg; ja zainicjowałam łapanie śniezynek i oglądanie ich, pokazywałam, opowiadałam, tłumaczyłam; w ogóle cała zabawa była moim pomysłem. Wystartowałam z pozycji nauczyciela. I proszę - nic nie zapadło w pamięć. Natomiast w tym samym czasie omawiałyśmy zagadnienia parowania wody zainicjowane przez nie same (wtedy byłam tylko facylitatorem, osobą pomagającą w szukaniu odpowiedzi na frapujace zagadnienie) i bez najmniejszego problemu w tym roku dziewczynki opowiadają o parze lecącej z ust, zaparowującej szyby itd. Jest to przygnębiający dla nas - nauczycieli ale jednak niepodważalny dowód, że dzieci wiedzę zdobywają i utrwalają podczas samodzielnych poszukiwań, i wtedy gdy same postawią pytanie. Akurat tegoroczna śnieżynka pojawiła się podczas infekcji i nie mogłyśmy wybrać się na dwór, by prowadzić obserwacje. A teraz cały śnieg się stopił. Pozostaje mieć nadzieję, że gdy znów spadnie - zainteresowanie śniegowymi gwiazdkami wróci. Człowiek zadaje sobie pytanie: "Jakim cudem w ogóle dzieci uczą się czegokolwiek w szkołach, poza czytaniem, pisaniem i rachunkami?" A może wcale się nie uczą, tak trwale, na całe życie, tylko na trzy "z" - "zakuć,zdać,zapomnieć" i w przyszłości w miejscu ogólnej wiedzy o świecie będzie wielka czarna dziurna...

Niestety w przypadku nauki czytania nie mogę czekać aż potrzeba a wraz z nią motywacja się pojawią. Na szczęście - w tym nieszczęściu - czytanie i pisanie to umiejętności trenowane niemal codziennie a więc takie, których nie sposób po prostu zapomnieć po zakuciu i nasz wysiłek nie jest zupełnie bezsensowny. I tak trudzimy się czytając trzysylabowe "korale" oraz "banany", podczas gdy Helena właśnie zgłębia tajemnice "sz", "rz", "cz" i "dzi" w czterosylabowych wyrazach pełnych zbitek spółgłoskowych, oraz zaczyna dziwiować się zasadom ortografii i stawiać niezręczne pytania: "mamo, a kto to wymyślił?"

W tej sytuacji podręczniki szkolne dla Heli stały się zbyt proste i nudne. A dla Nadziejki wciąż są zbyt trudne, pełne niepotrzebnych zadań i przez to również nudne. (a do tego dochodzi zamieszanie spowodowane nowym działem w tak zwanej matematyce (równanie z niewiadomą: 3+...=7), który wykazał tak ogromną rozbieżnośc między moimi córeczkami, że w pierwszej chwili wszystko mi opadło - ale ja zwyczajnie zbyt wysoko sobie stawiam poprzeczkę zamiast pozwolić uczyć sie moim dzieciom, bo Helena jest już dużo dalej a Nadziejka i tak tego teraz nie załapie; poza tym o matematycznej edukacji innym razem.)

W tym pełnym wątpliwości i trudności zmaganiu złapały mnie przygotowania świąteczne. Helena domagająca się nowego podęcznika i Nadziejka nie ogarniająca połowy bierzącego, i wymagająca indywidualnego toku uczenia się, ciasto na pierniczki, pierogi, kwas na barszcz, malowanie bombek, generalne sprzątanie i jakiś wirus się przyplątał.

Poszłam po rozum do głowy, opanowałam ogarniającą mnie panikę i zarządziłam koniec zajęć przerzucając się na totalny unschooling w przygotowaniach do świąt. Nadziejka wyraźnie poweselała, Helena kompensowała sobie braki w zajęciach samodzielnym studiowaniem Elementarza Falskiego oraz liczeniem czego popadło kiedy popadło, zaś zawieszone z powodu infekcji lekcje angielskiego wyrównać miał komuter i filmiki na you tube.

Na pierwszy ogień poszło piernikowe ciasto, które musi leżakować więc zrobić trzeba je wcześniej. Wszystkie panny stały na krzesłach wokół mnie podczas gdy karmelizowałam cukier a później rozpuszczałam go w wodzie, gotowałam z miodem i resztą cukru. Karmelizowanie cukru było kolejnym etapem rozciagającego się w czasie projektu topienie, rozpuszczanie, mieszanie i wpływ temperatury (miałyśmy jakiś czas temu zajęcia z udziałem roztworów i mieszanin, bardzo ciekawe, bardzo brudzące). Czekanie na dzień wycinania i pieczenia a później kolejny dzień - zdobienia pierników, a później oczekiwanie na ostatni etap - wigilijne pożeranie pierników - to była wielka lekcja cierpliwości.

W czasie gdy ciasto leżakowało wzięłam się za pierogi i uszka. Gdy tylko rozwałkowałam ciasto i zabrałam za lepienie pojawiły się moje starsze córeczki z pytaniem: "czy ja też mogę?" (oczywiście przygladały się wcześniej zagniataniu ciasta bo proces tworzenia ciasta jest zwykle witany entuzjastycznie - zwłaszcza przez podjadającą Helenę). Pomysł lepienia pierogów przez dziewczynki wywołał we mnie tak gwałtowny wewnętrzny opór, że przełamywałam się z trudem. Problem w tym, że skuteczniej i szybciej jest sprawnie zlepić te pierogi samemu niż uczyć trudnej dość sztuki gadatliwe panny. W gruncie rzeczy praca sprowadza się wtedy do pomagania dzieciom i naprawiania szkód jakie wyrządziły. (Przy jednoczesnym nieustannym kontrolowaniu poczynań dwóch młodszych, które wcale nie chcą zająć się grzeczną zabawą). Właśnie taka jest rzeczywistość domowa z mojego punktu widzenia. Ale przecież jeśli teraz się nie nauczą - teraz, gdy najbardziej chcą - to kiedy? I tak lepiłyśmy pierogi, Helena zrobiła ich 10, Nadzieja - 5, mama pozostałe 30 (i pozlepiała te, które po zlepieniu przez panny zaraz się rozpadły) a Nati zepsuła tylko 2.
Helena chciała koniecznie wiedzieć ile nam wyszło. Hmmm, zafrasowałam się, zaczęłysmy liczenie: w pierwszej partii gotowałyśmy 10, na drugą przygotowałyśmy 12, teraz robimy kolejnych... i tak Helcia zapisywała a potem, he he he, musiała to wszystko sama pododawać. Jakoś poszło. Z pomocą koralikowych liczydełek i pod kontorolą mamy. Pytanie jak w tej sytuacji wyglada programowe dodawanie w zakresie 7? My dodając kolejne partie pierogów przekroczyłyśmy 40.

Nastepnego dnia lepiłyśmy uszka do barszczu. I znów babrałyśmy się w tym razem, poirytowana mama, ucząca się cierpliwości i szacunku dla potrzeb edukacyjnych swoich dzieci i dwie małe uczennice trudnej sztuki kuchennej, uczące się zlepiania pierożków wypełnionych postnym farszem w kształt uszek.

Kolejne przedświąteczne zadanie - wycinanie, pieczenie, ozdabianie pierniczków.

Na zdjęciu to tylko tak ładnie wygląda. Sielankowy obrazek: mama i jej cztery córeczki, zgromadzone razem przy stole, w tle mruczą kolędy, przyprawa piernikowa i miód pachną, kolejne blachy pieką się w piekarniku... - ale taki obrazem to może odmalować pani Musierowicz w swojej książce. W rzeczywistości: mamo, kotu odpadła głowa! to cisto się lepi! mamo, rozwałkuj jeszcze kawałek! mamo, przełóż mi pierniczki bo się mi rozpadają! mamo, ona zjada moje pierniczki! mamo, ona mi nie chce oddać foremki! mamo zginęło mi serduszko! mamo, no rozwałkuj mi! mamo mi też! mamo, a kiedy będziemy ozdabiać? mamo, Helena też zjada! mamo, upiecz moje pierwsze, moje pierwsze! mamo, nie wyszło miiii....!! mamo, siusiu! mamo, ona wylała picie! itd, itd...
...po zakończonej pracy mój człowiek czuje się jak po zejściu z karuzeli. Uff, przeżyłam. Najważniejsze jednak, że z roku na rok dziewczyny będą starsze i coraz bardziej samodzielne. Czego się w tym roku nauczyły to na pewno zaprocentuje w przyszłości. Na pewno. W tym roku efektem było pudło zawierające kilogram pysznych, smakowitych pierniczków.





Nie tylko kuchnia przyciąga dziewczynki. Podobny efekt daje mycie okien. Zimą mycie okien to lekki hardkor ;). Właściwie dość skuteczne jest ściąganie z szyby gumową ściągaczką zamarzniętej wody z piany - zaskakująco szybko i skutecznie umyte okno - ale nie jest to sport dla dzieci. Moje dziewczynki dostały więc w rączki ściereczki z mikrofibry, gąbeczki, miskę z wodą z ludwikiem, i zadanie by zmyć z szyb w drzwiach tłuste ślady paluchów. Ich paluchów. Jest szansa, że dziesięć razy zastanowią się w przyszłości zanim namalują na tych szybkach paluszkami wzroki. He, he, he...

Pieczenie keksu jest zwykle okazją do rozmowy o bakaliach, aktywnego towarzyszenia podczas ich szykowania, poznawania nowych smaków, przede wszystkim przygotowania ciasta. Helena uwielbia towarzyszyć podczas pieczenia cista. W tym roku pozwoliłam jej już trzymać pracujący mikser (nie lada wyzwanie dla sześciolatki :)). Mam wrażenie, że za dwa lata będzie umiała upiec te wszystkie ciasta sama. W tym roku na tapecie były figi: "chrupkie w środku ;)" - kolejna odsłona obecności nasion.

Przez cały adwent towarzyszł nam Adwentowy Kalendarz. Przy diecie bezmlecznej jedyny możliwy to zrobiony samodzielnie. Ale przerosło mnie szykowanie 24 pudełeczek a dziewczynki jeszcze takich precyzyjnych prac nie ogarniają, więc uprościłam sobie życie i zrobiłam Kalendarz w koszu. Do prawie każdego dnia było dołączone zadanie (zadania wymyślane na bierząco, adekwatnie do sytuacji) i tak szykowałyśmy kartki świateczne, lepiłyśmy z masy solnej i ciastoliny, w niedziele adwentowe próbowałyśmy ilustrować Ewangelie. Zabrakło mi w przygotowaniu zadań konsekwencji i czasami zadania dnia brakowało, a czasem było to zwyczajne pieczenie pierników, czy świąteczne sprzątanie - codzienne nasze prace. Ale i tak jestem z nas dumna. W przyszłym roku będzie nam już łatwiej - to początki są najtrudniejsze.




Chyba ostatnie przedświąteczne zadanie to ubieranie choinki. Choinka powinna być śliczna, gęsta, rozłożysta, symetrycznie przystrojona pięknymi ozdobami. Nasza podobno jest: "najpiekniejsza na świecie", choć nie tak gęsta jak być powinna. Nie znam się chyba. Jak dla mnie wyglada jak wielki kolorowy śmietnik ;) W tym roku dziewczynki pomalowały i ozdobiły prawie wszystkie bombki własnoręcznie - zainspirowane wizytą w fabryce bombek. Zaś gdy coś się tłucze to zazwyczaj kupione przeze mnie i starannie dobrane szklane, sklepowe ozdoby. Cóż. Choinka i tak jest dla dzieci. Dziewczynki ubierają ją samodzielnie prawie całą, tam gdzie dosięgną stojąc na krzesłach. Mnie pozostają lampki, gwiazdka na czubek i najwyżej zawieszone bombki. A każda stłuczona bombka robi miejsce nowopowstałej ozdobie choinkowej. Nie ma tego złego...







A na koniec takie małe spostrzeżenie.
Mógłby ktoś zarzucić mi, że uczę dziewczyny jakichś średniowiecznych kobiecych postaw - czyli siedzenia w kuchni i sprzatania... No jakoś tak jest przed świetami, fakt. Ale za to od Mikołaja dziewczynki dostały samochody zdalnie sterowane - zgodnie z wyrażonymi w listach życzeniami. I od trzech dni nieustannie jeżdżą. A ja - szczerze mówiąc - trochę im zazdroszczę. Wychowywałam się między dwoma braćmi i to oni dostawali zdalnie sterowane auta. A ja lalki, wózek i takie tam. A dziewczyny, jak widać, też lubią czasem pojeździć.

"Unschooling – forma edukacji, w której uczenie się opiera się na zainteresowaniach, potrzebach i celach ucznia. Można spotkać się też z określeniami: naturalne uczenie się (natural learning), uczenie się prowadzone/kierowane przez dziecko (child-led learning, child-directed learning), uczenie się poprzez odkrywanie (discovery learning), radosne uczenie się (delight-led learning).
Unschooling jest zwykle uważany za rodzaj edukacji domowej, która polega po prostu na edukowaniu dzieci w domu zamiast w szkole. Edukacja domowa jest często utożsamiana z homeschoolingiem, jednak, jak niektórzy twierdzą, ten drugi termin zakłada odtworzenie szkoły w warunkach domowych, co kłóci się z filozofią unschoolingu (odszkolniania).
Unschooling odróżnia się od innych form edukacji domowej tym, że edukacja danego ucznia nie jest kierowana przez nauczyciela ani przez program nauczania. Chociaż uczniowie mogą zdecydować, że będą się uczyć korzystając z pomocy nauczycieli, lub mogą wybrać dla siebie program nauczania, ostatecznie jednak to oni sami decydują o swojej własnej edukacji. Uczniowie wybierają jak, kiedy, dlaczego, i czego będą się uczyć. Rodzice którzy "odszkolniają" swoje dzieci działają jako "facylitatorzy" (pomocnicy), dostarczając szeroki wachlarz zasobów, pomagając swoim dzieciom zrozumieć świat i poruszać się w nim i wspomagają ich w stawianiu sobie i realizowaniu celów oraz planów zarówno na odległą jak i na bliską przyszłość." Wikipedia

Ciekawy artukuł o tym jak wygląda idea w praktyce znajdziesz tutaj: http://stressfree.pl/unschooling-w-praktyce-cz-3/ .

A linki do części pierwszej i drugiej podam tu: http://stressfree.pl/unschooling-uwolniona-edukacja-domowa-cz-1/

http://stressfree.pl/unschooling-i-jego-zalety-cz-2/