piątek, 27 czerwca 2014

Podręcznikowe absurdy. Część pierwsza

Witaj drogi czytelniku. Przygotowałam dla Ciebie tekst.  Tytuł obiecujący, czyż nie? Bardzo dosłowny. Podręczniki roją się od błędów, absurdalnych, głupich, czasem wręcz szkodliwych zadań. A ja tropię je i gromadzę. Postanowiłam przedstawić tu kilka z nich. Nie wszystkie bynajmniej, ale przykłady tego, czego należy się wystrzegać. I tego z czego można się pośmiać.
A przy okazji być może ułatwię komuś decyzję "Czy w ed korzystać ze szkolnych podręczników? Czy korzystać z oferowanego darmowego podręcznika?"

Błędy i absurdy wynikają z kilku przyczyn. Jedna z nich to próba integracji, czy raczej pseudo-integracji, treści programowych, którą określę typem błędu: "i śmiszno i straszno".
Na szczęście podręczniki przestały firmować się określeniem "edukacja zintegrowana" czy "kształcenie zintegrowane" ale, niestety, nadal mają tak sformułowane treści, nadal tak konstruuje się programy by dawać złudne wrażenie łączenia treści z różnych dziedzin. Pozorne łączenie treści z różnych dziedzin jest tak naprawdę mieszaniem ich ze sobą wg klucza tematycznego i opiera się głównie na skojarzeniach. Bardzo prostych skojarzeniach, żeby nie powiedzieć prymitywnych. Gdy się spojrzy na to zjawisko z boku jest ono nawet zabawne, czego dowiodą zaraz przykłady takich zadań. Jednak gdy się spojrzy od środka, w szczególności poświęcając czas na refleksję nad pytaniem "co z tych zadań, co z tak skonstruowanego programu pozostaje w głowach uczniów?" przestaje być śmiszno a zaczyna być jeno straszno.

Na studiach pani dr. Małgorzata Żytko zaprezentowała nam raz taki podręcznikowy moduł, czy blok dotyczący zimy, przerabiany zimą, mający na celu integrować treści związane z tą porą roku. Ha! możliwości są ogromne: eksperymenty z zamarzaniem, rozmarzaniem, zmiany stanów skupienia, temperaturą, parą, obserwacje zimowe przyrody - znakomicie widać ślady na śniegu a bezlistne drzewa ułatwiają obserwacje ptaków, więc z zaciekawieniem śledziliśmy owe podręcznikowe zadania. A tam oczywiście: wierszyk o bałwanku (treści literackie), nauka głoski i litery "B" (jak bałwanek) lub "Ś" (jak śnieg) , nauka pisania wyrazów: bałwan, śnieg, śnieżka itp oraz zdań: "Zimą lepimy bałwany i rzucamy się śnieżkami"; z matematyki monografia liczby którejś tam kolejnej a następnie dodawanie bałwanków, odejmowanie bałwanków, porównywanie wielkości bałwanków (ewentualnie śnieżynek - wszystko zależy od motywu przewodniego i litery wprowadzanej). W ramach edukacji muzycznej nauka piosenki o bałwanku a zajęcia plastyczne to malowanie lub wyklejanie z krepiny kogo, czego? bałwanka oczywiście. Zero integracji treści. Za to cała masa bałwanków. A potem zdziwienie, że z klasy intelektualne bałwanki, ogłupione skutecznie i upupione programem wychodzą.

A teraz coś w tym klimacie z aktualnego podręcznika do pierwszej klasy:

Jak widać zadanie nie rozwiązane przyczyną, między innymi, niski poziom zadania, rozwiązywania którego jedynym skutkiem jest nauczenie schematu myślenia: jak dwie liczby w zadaniu to szukać słowa klucza - tutaj "razem" -  a potem je dodać lub odjąć. Żadnego problemu nie postawiono, żadnego myślenia nie sprowokowano, zadanie niby z treścią a bez treści tylko ze schematem. Moje dzieci mają zakaz rozwiązywania durnych zadań. Zastanawiasz się drogi czytelniku jaki to moduł, blok, temat mógł sprowokować wrzucenie takiego zadania? Proszę bardzo:


Warto pomagać innym. Wysyłając razem 10 sms'ó. Mama, jako kobieta, jest zdecydowanie bardziej pomocna. Wysłała 7, tata tylko 3! Żeby chociaż padło pytanie "kto więcej i o ile więcej" już by dziecko musiało pokombinować choć troszkę. A tak... Nie dość, że kształtowanie myślenia schematycznego to jeszcze stereotypizacja na całego, bo dlaczego to kobieta jest ta wrażliwsza? 
Cytując Obeliksa: "Ale głupi ci Rzymianie". 
[A poza tym warto się też zastanowić nad treściami wychowawczymi jakie taki podręcznik niesie. Dlaczego zadanie nie dotyczy wolontariatu? Niepełnosprawności? Szkolenia psów - przewodników? Wyrzucania śmieci oraz mycia okien starszej i samotnej sąsiadce? Co to za model socjalizacji,w którym pomoc drugiemu to przyniesienie lekcji chorej koleżance i wysłanie sms'a? Durna jakaś! Uff.]

I jeszcze jedno zadanie w tym klimacie:


Takie tam sobie, nieskomplikowane zadanko, porównywanie liczebności - uzupełnianie, tworzenie wyobrażenia liczby. Ale na jakim materiale ambitnym! Na choinkach zapachowych. To już tfu!rcze jest niesamowicie. A jakie nietuzinkowe. I do tego aktualne. Nie ukrywam, że miałam kłopot z tym zadaniem - moje córki nie maja pojęcia co to choinka zapachowa, a ja odpowiadam na pytanie informacją: "to takie paskudztwo, które niemożebnie śmierdzi i dlatego po moim trupie zgodzę się na powieszenie tego g... w samochodzie!"  Zadanie z choinkami nie zostało rozwiązane.
A, pewnie ciekawyś czytelniku jaki to był "temat dnia"? Środki transportu, oczywiście. Wcześniejsze zadania polegające na liczeniu samochodów, dodawaniu samolotów i odejmowaniu stateczków wyczerpały pomysłowość autora do cna. Zostały tylko choineczki zapachowe.
Jak ktoś Ci będzie wmawiał, że dzieci w edukacji początkowej mają "kształcenie zintegrowane" to możesz śmiało zaprzeczać. Co najwyżej skojarzone. Skojarzone ze śmierdzącym chemią paskudztwem. I tak samo użyteczne jak i to paskudztwo.

Tak tak, jestem bezlitosna.
Rodzice, zaglądajcie do podręczników, tropcie głupotę, błędy, schematy, wykreślajcie je z podręczników waszych dzieci.
I nie dziwcie się, jeśli dzieci nie chcą takich ogłupiających zadań rozwiązywać.

Kolejny błąd i podręcznikowy absurd to publikowana w podręcznikach dla dzieci pseudo-poezja i nijaka proza. Nie mam oczywiście na myśli wierszy Danuty Wawiłow, Jana Brzechwy, Tuwima, Ludwika J. Kerna obecnych na przykład w podręcznikach wydawnictwa Didasko. Mam na myśli te okropieństwa, które tworzą i publikują popularne wydawnictwa a teraz będzie tego pełno w darmowym podręczniku. Niestety.
Darmowy Elementarz przewiduje w ciągu trzech miesięcy (do listopada - pierwsza część podręcznika dostępna w sieci już teraz) dokładnie jeden wierszyk. Taki prosty, należący do czytanek dziecięcych (czyli tych, które próbują czytać dzieci).
Zacytuję tutaj, a co. Autorką jest zapewne autorka podręcznika.
"Rak Makary.
Oto sroka i lis stary.
A tam kto? A tam Makary.
Rak Makary? O, tak, tak.
Ale rak! Ale rak!
Dres, kokarda, okulary.
Oto komik – rak Makary.
Rymujemy tak jak rak.
O, tak, tak! O, tak, tak!"

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że infantylność tego wierszyka jest celowa. W końcu to ma być banalna i prosta czytanka dla pierwszaka. Ale dlaczego, dlaczego, dlaczego w ciągu trzech miesięcy nauki w pierwszej klasie podręcznik przewiduje tylko tą jedną formę wierszowaną? I w dodatku ten właśnie wiersz jest przykładem dla poznania "rymów" i ma być inspiracją do innych rymowanych zabaw dzieci... Z mojego punktu widzenia to jest nieudolna próba połączenia literki "R" z nauką rymowania. Żeby jeszcze dzieci nauczyły się czegoś raku... ale szkoda gadać.

Chciałoby się zapłakać wraz z Janem Brzechwą:

"Ratujmy dzieci!

Bywało sporo klęsk w naszym kraju:
Więc klęska gradu, nieurodzaju,
Ognia, posuchy, powodzi, głodu -
Wie się coś o tym z dziejów narodu.
Lecz nie pamięta nikt od stuleci
Klęski tak nędznych wierszy dla dzieci!
Biedne dziateczki! Nie ma ucieczki
Od rymowanej bezładnej sieczki;
Coraz to więcej - w setkach tysięcy
Mnoży się plaga wierszy dziecięcych
I jęk błagalny przez Polskę leci:
- Ratujmy dzieci! Ratujmy dzieci!
Powstał z pieniędzy ludu i państwa
Raj, proszę państwa, dla grafomaństwa.
Nie chcą autorki i redaktorki
Pamiętać tego, co mówił Gorki,
Nie chcą pamiętać mądrych wytycznych
Humanistycznych, socjalistycznych,
Tylko na jedno ciągle kopyto
Płodzą a płodzą wiersze-niby to,
Jak gdyby brakło koszów do śmieci.
- Ratujmy dzieci! Ratujmy dzieci!
Płyną książeczki, płaczą dziateczki,
Nie chcą spożywać niestrawnej sieczki;
Czyliż się rozstać mają z nadzieją?
Leją się strofki, leją a leją,
Zawsze sklecone w sposób utarty:
Wiersz zrymowany drugi i czwarty.
No, a ten pierwszy? No a ten trzeci?
- Ratujmy dzieci! Ratujmy dzieci!
Bierzemy utwór - cóż w nim widzimy?
Są tam pół-rymy i niedorymy,
Rymy-poczwarki, rymy-wyskrobki,
Rymy-potworki i kozie bobki,
Ple-ple-rymiątka, psi-psi-rymeczki:
"Poduszczyneczki", "gołębisieczki",
Przy tym "ej" w środku, "oj" na początku,
Coś z ludowego jak gdyby wątku.
"Kogut" i "kura" - za rym obleci,
Bo "u" jest wspólne. Bo to dla dzieci.
Hania i Mania, Frania i Wania -
To słowa łatwe do rymowania.
Rymów tych znaleźć można bez liku
W każdym "Płomyczku", w każdym "Świerszczyku"
Ostatnio modna stała się Nastka -
Nastka - to także rymu namiastka...
Nastka do Hani, Hania do Pieti...
- Ratujmy dzieci! Ratujmy dzieci!
Tak może pisać tylko macocha,
Osoba, która dzieci nie kocha.
A dzieci myślą: "Czytać to? Po co?"
I zniechęcone - bawią się procą;
Oto już tylko krok, proszę państwa,
Od grafomaństwa do chuligaństwa.
Niech więc Oświatę wiersz mój oświeci.
- Ratujmy dzieci! Ratujmy dzieci!"

To samo dotyczy zresztą prozy... eh. Nigdy nie było rewelacyjnie, w wielu podręcznikach teksty były infantylne, prymitywne lub nudne, jednak część podręczników publikowała całkiem sensowne teksty. Było w czym wybierać.  Nowy, darmowy podręcznik jest pod tym względem na żenująco niskim poziomie. Pod każdym względem, zarówno doboru treści i materiału jak i pod względem poziomu języka literackiego. W pierwszej części poza okolicznościowymi czytankami tematycznymi znajduje się tylko autorska wersja bajki o Trzech Świnkach - po pierwsze tak napisana, że nudna a po drugie znów pytam dlaczego? dlaczego Trzy Świnki? A od kiedy to Trzy  Małe Świnki, angielska bajka ludowa, stanowi podstawę ogólnego wykształcenia literackiego polskich dzieci sześcioletnich?!? Żebyż jeszcze ta bajka była porządnie napisana, tłumaczona z oryginału. Ale nie. Jedna strona, kilka minut czytania a poziom porównywalny z licealnym streszczeniem lektury potocznie zwanym "bryk". A co, nauczmy dzieci od małego czytania takich bryków, co się będą męczyć, koncentrować na długich opisach, wsłuchiwać w czytaną 15 minut bajkę i jeszcze próbować ją rozumieć. Dajmy 6 latkowi bryk angielskiej ludowej baśni jako podstawę przygotowania do czytania ze zrozumieniem!
Tak, krzyczę, głośno i z lekka histerycznie! 
I otwiera mi się w kieszeni nóż.
[Tylko czekać jak w następnym wydaniu tegoż darmowego podręcznika świnki będą zadeklarowanymi homo, bi i transseksualistami a wilk wrednym konserwatystą, zgodnie z politycznie poprawnymi wytycznymi.]


cd. nastąpi...












niedziela, 22 czerwca 2014

Papierowo

Ze słowem "scrapbooking" zetknęłam się stosunkowo niedawno, choć jest to od wielu lat stosowana technika ręcznego wykonywania i dekorowania albumów rodzinnych.
Samo zjawisko nie jest mi obce. Ba! Mam taki zeszyt, kilkunastoletni już, który dostałam od przyjaciółki i kuzynki ozdobiony tą metodą. Jeszcze w czasach gdy w liceum pisałam pamiętnik prowadząc go w niebieskim zeszycie. W sumie mogło być na okładce cokolwiek byle ładno-niebieskie. [Łatwo zrozumieć to osobom, które pamiętają lata '80, gdy okładki zeszytów były tak paskudne, że właściwie wszystko było od nich ładniejsze. U nas popularne było oklejanie okładek zdjęciami wyciętymi z kalendarzy ściennych.] I specjalnie dla mnie przyjaciółka okleiła niebieską okładkę zdjęciami, wkomponowała między nie kłos żyta, całość "zafoliowała" szeroką taśmą klejącą. Po dziś dzień ten zeszyt mnie wzrusza.

Nie czułam w sobie namiętności do takich zabaw i jako hobby wybrałam szydełko, tymczasem technika ta wróciła do mnie i zapukała do moich drzwi wraz z niezwykłą dziewczyną poznaną w środowisku edukatorów domowych.
Pokazała mi swoje papiery do scrapbookingu, albumy, notesy, kartki, które wykonuje a ja zachwyciłam się subtelnym pięknem jej twórczości.
Pierwsze arkusze dostałam w prezencie. Z zachwytem i lękiem zastanawiałam się "jak to ugryźć?" Zapisać się na warsztaty scrapbookingu teraz muszę. A Agnieszka powiedziała: "Daj je dziewczynkom, wraz z nożyczkami i klejem, one będą wiedziały co z tym robić". I tak się zaczęła nasza przygoda w świecie pięknego papieru.

Album rodzinny ze zdjęciami oraz pamiątkami dopiero powstanie i na razie nasze zabawy to zwyczajne  - niezwyczajne kolaże, ale zabawa jest przednia.
Zaprezentuję tu kilka prac bo mnie zachwycają i może będą też dla innych inspiracją do zabawy. Ograniczeń wiekowych brak (owszem, nawet roczna Hania się bawi, papier jej smakuje, na brzuch się nie skarżyła).

Zupełnie pierwsze pracy powstały dla babć i nie zostały uwiecznione, ale jedna z pierwszych dużych kompozycji to nasza jesienna ilustracja inspirowana książeczką dla dzieci, którą babunia jako lekturę wybrała dla moich córek na lekcje literatury.
Jan Grabowski "Reksio i Pucek"

Dziewczynki po zajęciach z babunią pastelami narysowały Reksia i Pucka - dwa pieski, a potem wycięłyśmy je z kartonu i wykorzystałyśmy papiery z Makowego Pola (pracownia i sklep)  aby zrobić to: Jesienny spacer Reksia i Pucka.
Wisi sobie beztrosko w salonie i zaskakuje.


Kolejna okazja do poważniejszej zabawy trafiła się gdy z okazji Dnia Matki kupiłam na Makowym Polu kartkę dla mojej mamy. Co tam kartkę - dzieło sztuki!
A żeby kartka samotnie do mnie pocztą nie wędrowała kupiłam również zachwycający komplet papierów "Tu i teraz", kwiecistych, ciepłych, pastelowych. Mniam.
Wywołały one zachwyt moich córek. 
Zaraz dziewczyny wyciągnęły papiery z pudełka, klej, nożyczki, zadekowały się w pokoju (Mamo! Nie wchodź!) i wzięły się za wykonywanie laurek na dzień mamy. Dla mnie. To było wzruszające. I zabawne, nie ma co ukrywać, bo po 15 minutach, w których Hania ściągnęła im ze stolika wszystko gdy namawiałam je do przeniesienia się na duży stół w salonie, wyraziły zgodę, ale pod warunkiem, że nie będę patrzeć. A ponieważ moja niespełna czterolatka też chciała kleić - musiałam jej pomóc. Nie patrząc na prace pozostałych córek. Efekt był taki, że pracowałam z dziewczynkami przy tym samym stole starannie omijając wzrokiem ich prace. Mówię wam - ubaw po pachy. Czego to lekko stuknięta matka nie zrobi dla swoich córek.
Zdjęcie też zrobiłam nie patrząc. Dlatego takie krzywe. [eh, nie ma to jak dobra wymówka]



Efekty pracy zostały starannie zapakowane, obwiązane wstążeczkami i musiałam czekać jeszcze tydzień (!!! nieludzkie ) zanim wolno mi było nareszcie obejrzeć laurkowe cuda. Wszystkie wiszą teraz nad moim łóżkiem w sypialni. Prawie wszystkie. Laurka Natalki wisi nad jej łóżkiem. Niezwykle trudno jest się jej rozstać ze swoim dziełem.

Od Łucji

Od Helci

Od Nadziejki

Dzieło Nati na tle papierów Agnieszki z Makowego Pola

Papierowa przygoda dopiero się zaczęła. Kolejny rozdział to karki z podziękowaniem dla instruktorki ukochanego baletu. Zanim laurki zostały oddane zdążyłam jeszcze złapać je obiektywem idiot-kamery. 




Na sam koniec mała anegdotka związana z ostatnim zdjęciem - laurką Natalki. Otóż Nati na balet pójdzie dopiero jesienią, jest to marzenie jej niespełna czteroletniego życia. Na zajęcia dziewczynek podkrada się gdy tylko się jej uda zwiać mi z oczu (podczas czekania), baletek ma już dwie pary i codziennie ćwiczy przy muzyce z radia (dziś kazała mężowi wyłączyć mecz Niemcy - Ghana, bo ona teraz będzie tańczyć a mecz jej zagłusza muzykę... zobaczyć minę mojej drugiej połówki - bezcenne!).
Dość, że pani od baletu jest kimś w rodzaju bóstwa i specjalnie dla niej Nati stworzyła laurkę samodzielnie rysując (ja pomogłam tylko narysować ręce - Nati jest na etapie głowonogów), kolorując, wyklejając i inne cuda robiąc. Gdy już baletnica była gotowa młoda zabrała ją ze sobą na występy sióstr. Po występach pobiegła wręczyć pani swoją kartkę. Pokazała ją pani, opowiedziała o niej. A potem wróciła z tą kartką do mnie.  Nie potrafiła się z nią rozstać. 
Wykonała jeszcze kilka takich kursów (Nati to żywe srebro) i za którymś razem położyła laurkę w sali baletowej u pani na stoliku. Myślałam, że było to działanie celowe do momentu gdy w domu Natalka zaczęła szukać swojej baletnicy. Ależ był żal.... dopiero obietnica, że zrobimy jeszcze jedną piękną baletnicę (w posypanej brokatem sukience) do powieszenia na jej ścianie ukoił smutek mojej czwartej córki.

Jeśli ktoś wam kiedyś powie, że małe dzieci nie cenią swoich prac - to jest to totalna bzdura.  Warto poświęcić kilka godzin na wykonanie czegoś dużego i pozornie trudnego z maluchem. Ktokolwiek będzie towarzyszył czterolatce w procesie twórczym przekona się o tym. Dla maluchów nie ma rzeczy za trudnych. Ktokolwiek poobserwuje później przywiązane dziecka do własnego dzieła - zapamięta. Dumy z własnej pracy powinniśmy się uczyć od dzieci. 
[To zapewne dorośli gaszą w dzieciach ich radość i poczucie dumy krytykując i deprecjonując ich pracę, ograniczając czas, popędzając, zabierając niebezpieczne narzędzia, "nieodpowiednie" dla wieku materiały. To jak zalewanie ogniska wodą po to by później zasypać je mokrym piachem.]
Acha, mała rada dla chętnych by podjąć wyzwanie szalonej i nieograniczonej pracy z małą dziewczynką. Nie zapomnijcie o brokacie i kleju! I o zasadzie, którą moje córki wciąż przypominają: "Mamo! Ja sama!"

Cały post dedykuję Agnieszce Sieńkowskiej z  Makowego Pola  w podzięce za piękno, które wnosi w nasze życie.
A wszystkich zainspirowanych namawiam do wizyty w jej pracowni.

 Tu znajdziesz Makowe Pole - sklep.
A tu znajdziesz Makowe Pole - blog Agnieszki.