poniedziałek, 13 października 2014

Nietypowe urodziny

Nie będę ściemniać. Źródłem wszystkich moich najdziwniejszych pomysłów jest chroniczny brak kasy. Nie mam z powodu tego braku żadnych kompleksów, w końcu komu jej nie brak? A to, że kolesiowi, który pod moim oknem parkuje Ferrari brak na nowe Ferrari jest być może równie dla niego bolesne jak dla mnie brak na urządzenie urodzin dziecka w ... gdzieś. Sali zabaw, Muzeum Techniki, McDonaldzie, Przedszkolu, gdziebądź. Po co gdzieś skoro można w domu? Można, ale mi się znudziło. Rodzice sączą kawę i jedzą ciasto, dzieci się bawią (biegają, szaleją, kłócą się, robią bałagan i hałas). Ograny schemat. Tymczasem mnie jesienią depresja dopadła i niechęć by robić cokolwiek, a już najbardziej by sącząc kulturalnie kawę prowadzić rutynowe rozmowy o niczym. [Nie chcę przez to powiedzieć, że nie lubię mojej rodziny i fascynujących rozmów przy wspólnym stole - zaznaczam, na wypadek gdyby ktoś z "moich" to czytał; po prostu, taka jesienna deprecha i ogólna niechęć.]

W co się bawić, w co się bawić...?

A może by tak wykorzystać okazję i nareszcie zużyć gromadzone od roku śmieci? Bo przyznam się, że od roku zbieram różne pudełka, rolki po papierze toaletowym i inne odpady w nadziei, że uda się zgromadzić dzieciaki z rodziny na twórczych zajęciach plastycznych. Nie jest to łatwe, zwłaszcza, że większość dzieci chodzi do szkół. Ale może by tak wykorzystać urodzinowe przyjęcie, które muszę urządzić moim córkom? Jest okazja, będą dzieci. Zrobimy zamek! Albo makietę! Albo coś.

Zaprosiłam gości, nietypowo informując, żeby się goście nie ubierali wyjściowo, tylko raczej byle jak. Dorosłych uprzejmie poinformowałam, że będzie głośno i niewygodnie i małe szanse na wygodne siedzenie przy stole albowiem stół będzie zagospodarowany inaczej. Następnie upewniłam się, że mam dość klejów, farb i innych materiałów i już jedyne co pozostało to zatroszczyć się tort.

Dzieci przyszło dużo. Dorosłych przyszło mało. Ci dorośli, którzy przyszli z werwą wzięli się do pracy pomagając w akcie twórczym. Było dużo śmiechu, trochę sporów, bałagan, szaleństwo, hałas. A na koniec powstała makieta.

Wcale nie byłam pewna, że się uda gdyż z natury jestem sceptyczką. Gdy przyjechali mali goście zawołałam ich do kuchni, gdzie na awaryjnym stole naszykowałam już poczęstunek, gotowa przenieść go do pokoju, a następnie zapytałam pokazując spore pudło pełne śmieci, czy mają ochotę pobawić się we wspólne robienie makiety, czy raczej wolą bawić się sami ze sobą w pokoju? Jednomyślnie zakrzyknęli "Robimy makietę!" i dalej było już z górki. Zdjęliśmy obrus ze stołu w pokoju, rozłożyliśmy duży karton z pudła na stole, na podłogę wysypaliśmy zgromadzone śmieci. Przyniosłam też krepiny, kolorowe papiery, różne materiały gromadzone przez kilka lat, zupełnie nowe, dostane w prezencie pastele, farby i wałki do malowania. Zresztą co będę opisywać, wiecie jak to się robi.

Dzieci zawsze potrafią mnie zaskoczyć. Niby wiem, że są bystre, twórcze, że burza mózgów przychodzi im z łatwością, lubią też trzymać się konkretów i fascynuje je prawdziwy świat. A jednak wciąż spodziewam się, że będą chciały budować zamki z bajki, miasta przyszłości, że wyjdzie im to chaotycznie i byle jak. Tymczasem panny ustawiły się dookoła stołu, każda wybrała sobie miejsce, każda wpadła na własny pomysł (elektrownia, hotel, sklep, blok, latarnia morska, ulica, park, lotnisko) a następnie tworząc swoje elementy i rozmawiając stopniowo uzgadniały też co gdzie ustawić. Sklep musi być koło parku, żeby ludzie mogli podczas spaceru zrobić zakupy jak będą głodni. Hotel stanie koło lotniska. Blok mieszkalny przy ulicy ale niedaleko parku i sklepu. Kino nad stawem, ale obok ulicy, żeby dojazd był łatwy. Kawiarnia niedaleko hotelu, na trawniku z rabatami pełnymi kolorowych kwiatów. I tak kroczek po kroczku, z pomocą mamy i cioci, które uzupełniały pomysły a czasem pomogły w ich realizacji (ciocia zadbała o zabezpieczenie elementów stojących, mama zrobiła huśtawkę stojącą w parku, druga ciocia tramwaj, z którego wyszła ciuchcia - Pendolino oczywiście, wujek palmę) powstało miasto. Tu i teraz. Miasto posiadające własną elektrownię, dwa sklepy, centrum usługowe, kompleks rozrywkowy, dwa stawy, park, lotnisko i hotel. Całkiem sensowną komunikację, sygnalizację świetlną i kilka parkingów, Pendolino i palmę, i miejsce na Dreamlinera. Nawet kaczkę pływającą po stawie. A wszystko bardzo kolorowe i rozwojowe bo makietę można poprawiać i wzbogacać.



Ciekawe, czy ta huśtawka działa?



Park


Palma, jezioro z latarnią morską i otwierane kino z pudełka po Pulmicorcie. 


Elektrownia


Centrum usługowe, tuż obok lotniczego hotelu


Pendolino na tle nazwy miasta

  Poszliśmy na żywioł, dawno już się tak nie bawiłam. Żadnej rutynowej rozmowy, za to pełna śmiechu opowieść o majtkach z Łosiem, które naciśnięte w "czułym miejscu" grają kolędy, i zabawne sugestie co by to było, gdyby mały synek usiadł tacie na kolanach w środku Wigilii. Dziewczyny pokładały się ze śmiechu. Zero bon ton. 100% dobrej zabawy.
Po zrobieniu palmy, którą chciałam koniecznie postawić na środku skrzyżowania (Warszawiacy pewnie załapią o co chodzi, a pozostałym polecam wyguglowanie "palma w Warszawie") wujek zasugerował postawienie tam tęczy, kwestia zaś palenia i odbudowywania jej w kółko rozbawiła dla odmiany rodziców. Opisywane wszystko to nie brzmi tak smakowicie jak było w rzeczywistości. Ale powiem wam, że nawet przez 5 minut nie było nudno czy rutynowo a jesienna deprecha poszła w niepamięć. Po całym tym szaleństwie sto lat zaśpiewane było hucznie i radośnie a tort pałaszowany na stojąco pośród całego tego bałaganu smakował wyśmienicie.

Na stole pyszniła się ulepszana i poprawiana wciąż makieta. Siostra z uznaniem stwierdziła "To jest naprawdę coś!"
A po chwili spytała z zadumą "Ale powiedz mi, gdzie ty to planujesz trzymać?"
.....

Szlag! Wiedziałam, że o czymś nie pomyślałam!