Idę na żywioł.
Piszę jak leci.
Bez przydługich wstępów i wymądrzania się (a mogłabym, bo już napisałam pół tego postu w tonie nieznośnie apodyktycznym i przemądrzałym). Ale po co to komu, na co.
Piszę jak jest.
Edukacja domowa nie ma wad. Jak to idea, świetlana, wspaniała. Ja mam wady. Jak to człowiek. Bywa tak, że moje wady plus wady moich dzieci, a czasem wcale nie wady tylko rozbieżne oczekiwania i potrzeby, sprawiają, że w miejsce cudowności i oświecenia jest mrok, rozpacz, walenie głową w ścianę i poszukiwanie szkół z internatem.
To jest właśnie "ciemna strona mocy".
Nie będę ściemniać, bywa ciężko. Czasem edukacja domowa bardziej przypomina orkę na ugorze zamiast twórcze stymulowanie talentów oraz spontaniczne wspomaganie naturalnego rozwoju dziecka. Ale zawsze, zawsze jest wspólnym odkrywaniem świata. Tylko czasem jest to świat emocji, oczekiwań, rozczarowań.
Bywają takie chwile, gdy przez szał euforii i zaangażowania przebija się twarda rzeczywistość. Następnie owa rzeczywistość gryzie mnie w dupę i śmieje się szyderczo.
Czasami rzeczywistość daje znać o sobie od samego rana, wykorzystując podstępnie naturalny rytm dnia. Rytm regulują elementy stałe czyli posiłki, oraz rzeczy które zrobione być muszą. Stałe jest ich występowanie a czasem nawet godziny, czy raczej przedział czasowy. Jeśli chodzi o naukę umiejętności hołduję zasadzie "trening czyni mistrza", a trening - by był skuteczny - musi być regularny oraz metodycznie ukierunkowany. Czyli bez przypadkowości. Nauka pisania, czytania, rachunki, język obcy, w tym roku doszło nam jeszcze ćwiczenie na instrumencie. I tu już zaliczam pierwsza wpadkę. Czasem nie jestem w stanie przywlec dzieci na śniadanie na 9 rano. Wiadomo, że jak marudzą przy talerzach, myciu zębów i słaniu łóżek to potem cały dzień mi się rozjedzie. Jeszcze nie zaczęłyśmy a ja już mam dość przewidując kłopoty, które zaraz się pojawią.
I nie ma bynajmniej mowy o żadnym wojskowym drylu, skąd! Od 8 do 10 jest szmat czasu! Czasem nawet ten szmat to za mało.
W międzyczasie ogarniam stół, kuchnię, zmywarkę (Boże, dzięki Ci za wszystkich, którzy przyczynili się do zaistnienia zmywarki w moim domu!) i świeża jak szczypiorek na wiosnę, oraz pełna wspaniałych pomysłów, które zawsze lawiną mnie zasypują podczas prac kuchennych, mknę do pokoju "robić zajęcia". Zazwyczaj. Bo niestety bywa i tak, że zgrzytam zębami ze złości robiąc wszystko z wiszącą u biodra Malutką. Względnie - gdy biodro protestuje - z przylepioną do uda Wrzeszczącą Malutką. Life is brutal.
Na szczęście takie chwile irytacji mijają mi prędko, dwa głębokie wdechy i lecimy dalej. Łyk zimnej herbaty i w drogę!
W pokoju wszystkie cztery córki, jednocześnie skaczą po łóżku.
Cały system skoków zawczasu przygotowany, kilka wersji, dla urozmaicenia.
Dzieci w raju.
Mama na haju?
Przydałoby się czasem, oj...
"Dzieci, zapraszam do stołu, czas na nasze zajęcia!"
"NIEEEE!!!!" krzyczą dwie starsze.
"TAAAAK!!!" krzyczy trzecia, która dubluje zerówkę i teoretycznie nie powinna uczyć się absolutnie niczego.
???
Ale dlaczego, no... Takie fajne wymyśliłam...
Czasem po prostu chce się poskakać.
A tam, niech skaczą, powiesz czytelniku. Jeden dzień nie zaszkodzi!
Żeby to był jeden dzień! Analizowałam to zjawisko i doszłam do pewnych wniosków. Akurat ja mam taki układ - dość rzadko spotykany - że mam same dziewczyny i to małych odstępach wiekowych. Oznacza to, że właściwie nie istnieje żadna naturalna "przerwa", która by je hamowała w zabawie. Co jedna wymyśli to pozostałe trzy podchwycą i multiplikują. A są naprawdę twórcze, bestie. Nakręcają się wzajemnie, zabawia trwa i trwa. A nie koniec na tym wcale, bo poza wspólną zabawą każda panna ma własne hobby i domaga się czasu by je pielęgnować. Pierwsza opowiada. Wymyśla historie i sama sobie je opowiada. (Nawiasem mówiąc historie są nie z tej ziemi i wcale nie poczuję się zaskoczona jeśli zostanie w przyszłości polskim Terrym Pratchetem). Druga lubi jeździć na rowerze i czytać. Jakkolwiek czytanie jest obiecujące to jazda na rowerze oznacza dla mnie organizowanie spaceru dla całej ferajny włączając w to sprowadzanie roweru. Z czwartego piętra. Bez windy. I wnoszenie go. Z Malutką na biodrze. ... Robię to, bo co mam zrobić? Ale przecież czasem Malutkiej zdarzy się zachorować. A wtedy płacz, jęki i marudzenie bez końca. To wkurza.
W całym tym narzekaniu krzywdzę Trzecią, słoneczko moje kochane. Trzecia jest mistrzynią w "wyciu". Właściwie o cokolwiek, o wszystko. Że nie umie pisać, Że nie umie czytać, że musi umyć zęby - a nie umie, że trzeba schować majtki, a się nie chce - wiecie, nóż się w kieszenie otwiera! Ale jeśli chodzi o chęć do nauki - sam miód! "Mamo, wymyśl mi zadanie. Mamo, nauczmy się czytać. Mamo, naucz mnie pisać!" "Mamo, a wiesz, że 5+2 to jest 7?" Oczywiście, coby nie było za łatwo, wszystkie umiejętności i całą wiedzę zdobywa po swojemu. Większość metodycznych wytycznych odrzuca i to mogłoby irytować, gdybym jeszcze przywiązywała wagę do tych spraw. Na szczęście jestem zwykle tak zaabsorbowana niechęcią Pierwszej do pisania, niechęcią Drugiej do czytania, niekończącą się gadaniną i zdumiewającą pomysłowością Czwartej we wszelakich aktywnościach (potocznie nazywamy to "włażenie w szkodę") oraz świeżo rozbudzoną aktywnością Malutkiej (ostatnio głównie buszowanie w szafkach, regałach oraz włażenie na stoły i blaty), że zwyczajnie nie mam czasu ani zacięcia, by Trzecią dręczyć politycznie poprawną metodyką. Rzucam luźne sugestie i albo z nich skorzysta, albo zrobi po swojemu. Wyjąc. Myślę, że Szef wiedział co robi dając mi po takiej indywidualistce Trzeciej - takie absorbujące Czwartą i Piątą. Jak na razie wygląda to na odgórnie zaplanowaną akcję. Hurra!
A może tylko się tak pocieszam... (racjonalizacja?)
Czasem zajęcia idą nam jak złoto. A czasem jak po grudzie. Zdecydowanie najgorsza jest zdecydowana odmowa: "Nie, ja tego NIE ZROBIĘ". Bo co można poradzić w takiej sytuacji? Rozmawia się, pyta o przyczynę, analizuje emocje, potrzeby, chęci. Czasem wszystko tylko po to, by dowiedzieć się, że NIE BO NIE. I już. Nudne jest.
Prawda taka, że dla dziecka, któremu trudność sprawia czytanie codzienne przebijanie się przez ciąg wyrazów, zdań jest przykrym obowiązkiem. "Brawo córeczko, widzisz jakie robisz postępy? Możesz być z siebie dumna! Świetnie ci idzie, spójrz jaki długi tekst przeczytałaś!" "Cicho bądź, nie chwal mnie!! Zmusiłaś mnie do tego!"
Podobnie z dzieckiem, które nie znosi pisania tekstów. Jeszcze lista zakupów, składniki na sałatkę itd ujdą, ale przecież nauka pisania obejmować musi różne formy wypowiedzi w zdaniach. Wielkie litery na początku, kropki, przecinki, takie tam. Koszmar.
Przykładowe ćwiczenie - cztery dowolne zdania: "Straszna baba każe mi pisać. Nie będę. Nie znoszę pisać. Co za okropna mama." Brawo córeczko! Niech żyje lapidarny styl! "Miało ci się nie podobać!!"
Niektórym zwyczajnie nie da się dogodzić.
Poza zdecydowaną odmową nie lubię też jęczącego oporu. Chlipanie, przeczytane jedno zdanie, przerywnik w postacie informacji jaką to jestem okropną mamą bo każę czytać, i że jak tak, to czytać będzie ale po cichu, na pewno nie na głos, i NIE powie mi co tam było napisane! Potem drugie zdanie, gniewna tyrada, i tak powolutku brniemy. To co zwykle zajmuje 15 minut tym razem jest 45 minutową próbą cierpliwości.
Może ktoś pomyśleć, że jestem bez serca a w dodatku masochistka. Już widzę jak wszystkie zwolenniczki RB z oburzeniem kręcą głowami na tę specyficzną odmianę tego co ja nazywam konsekwencją a one "przemocą psychiczną".
Przemoc to jest, ale to ja jej doświadczam. A jednak żyję, nic mi nie jest, jestem szczęśliwa a w dodatku umiem czytać, pisać a nawet skończyłam studia. Też nie znosiłam nauki czytania i pisania.
Podobne objawy oporu trafiają się przy matematyce. Jedna panna nie znosi rachunków, druga zadań z treścią. I czasem bywa tak, że aby je zrobić trzeba się przebijać przez mur. Spokojem, łagodnością, perswazją, powoli posuwamy się do przodu. Przychodzi w końcu takie moment, że jedyne co pozostaje to wyjść bez słowa do kuchni, napić się (zimnej) herbaty i policzyć do 20.
Na szczęście jestem wybuchowa. Na szczęście, bo choć szybko wybucham to nie gromadzę w sobie pokładów irytacji czy zniechęcenia by przetwarzać je na poczucie bezradności czy trwałej niechęci. Spuszczam parę jak szybkowar i wracam by "pyrtać swoje ziemniaki" dalej.
Częściej zajęcia udają nam się fajnie. Czytamy książki, studiujemy mapy, przeglądamy internet. Robimy doświadczenia. Rozwiązujemy zadania. Układamy wierszyki. Gramy w gry. I właśnie wtedy gdy jest najciekawiej i wszyscy uśmiechnięci, a ja wręcz kipię wewnętrznie zadowoleniem, świra dostaje Czwarta, lub Malutka. Wejść na stół i rozwalić całą grę. Pomazać zeszyt. Podrzeć książkę. Wywalić wszystko z piórnika. Władować się mamie na ręce. Wylać na stół kubek soku/herbaty/kawy/czegokolwiek. Utopić w kiblu zabawkę. Wywalić wszystkie buty z szafki. Albo wszystkie ubrania z komody.
Cokolwiek w sumie. O! Zrzucić z parapetu doniczkę z największą rośliną! To jest mega osiągnięcie. Takich drobiazgów jak rozsypane kasze, mąki, cukry i proszki do prania, czy rozwinięta cała rolka papieru toaletowego nie warto wspominać. Całe ciało i ubranie wymazane flamastrem to w ogóle jest tylko zabawny dowcip i ubaw na sto dwa.
A my tu właśnie zdobywamy dolinę Amazonki!
Przemierzamy całą Polskę na grzbiecie ptaka z soli.
Studiujemy aparat gębowy i zwyczaje godowe ślimaków.
Analizujemy ruchy ciał niebieskich (dlaczego akurat ciał mamo? i przecież one wcale nie są niebieskie!)
Uczymy się prowadzić smyczek po strunach.
Robimy arcyciekawe doświadczenia ilustrujące ruch powietrza by odpowiedzieć na pytanie "Skąd się bierze wiatr?"
Tymczasem pora lądować, zamiatać, prać, myć, urabiać się po pachy zastanawiając jak w ogóle mogłam przypuszczać, że da się połączyć roczniaka/dwulatka/trzylatka z edukacją domową?! Jak na to wpadłam? Przecież to czyste szaleństwo! Syzyfowa praca!
Jednak w tym szaleństwie jest metoda. Bo nie widziałam dotąd by dzieci się tak skutecznie od siebie nawzajem uczyły jak tu u nas, w ed.
Zaskakuje mnie też, gdy pomimo tych wszystkich katastrof, wciąż znajduję w sobie zasoby optymizmu. Tak, jakby trudności wpływały pozytywnie na moją twórczość. "Co cie nie zabije uczyni cie silniejszym". Prawdziwe jest to zdanie głównie z tego powodu, że z czasem człowiek się uodparnia. Przeżywszy kilka porażek, katastrof, rozsypanych mąk, pomazanych ubrań, ze dwa wylane wiadra wody oraz jednego już malucha (w ed od 1 do 4 lat) teraz szybciej łapię równowagę a czasem w ogóle wzruszam ramionami "Phi! w zestawieniu z tym co potrafiła zrobić Czwarta to to jest jeszcze pikuś!".
Oczywiście, miewam chwile kryzysu. Sporo zajęć robię z Malutka na biodrze, żeby nie niszczyła pracy siostrom, a od tego bolą plecy i nawet chusta nie zawsze tu pomaga, nie zawsze daje się zastosować. Notorycznie żyję w niedoczasie jeśli chodzi o prace gospodarcze. Totalnie wykańcza mnie psychicznie kilka razy dziennie sprzątanie podłogi ubabranej przez samodzielnie jedzącą Malutką. Zupełnie przestałam lubić szykowanie posiłków - chyba, że gotujemy coś razem. Prasowanie byłoby super fajne, gdyby nie to, że wszystkie filmy mam z napisami a nie z lektorem (zresztą nie lubię filmów z lektorem).
Nie mam czasu na swoje robótki, chlip... Niby nie mam, ale coś tam dziergam. Jedną czapkę przez dwa miesiące.
Ponieważ pracując codziennie z pannami widzę na bieżąco ich potrzeby dostrzegam też konieczność modyfikowania metod i narzędzi. Wszystkie prace domowe, kuchenne, mają znakomity wpływ na moja twórczość. Ręce pracują, ale głowa ma wolne. Głowa wymyśla. Nową grę matematyczną, domino na mnożenie, lotto na dodawanie, suwak matematyczny, rymowankę ortograficzną, tekst do czytania dla Pierwszej, wzór czapeczki dla córeczki i torebeczki dla innej córeczki, nowy abażur na lampę do pokoju dzieci, inspirowany zbyt drogim abażurem w IKEI. Pomysły się krystalizują, dopracowuję szczegóły, planuję a potem i tak nie starcza mi czasu by je zrealizować.
To wszystko są tak naprawdę duperele. Nieistotne. Mało ważne. Ale czasem dają się we znaki. Jak ten przysłowiowy wrzód na d... .
A jednak...
Pewien dziennikarz spytał mnie ostatnio (eh, jak to zabrzmiało! jakbym nic nie robiła tylko udzielała wywiadów! :)), i zaskoczył tym pytaniem, a nieczęsto się to zdarza, bo większość pytań jest tak ograna, że odpowiadać można przez sen, otóż spytał mnie "Co panią zaskoczyło w edukacji domowej? Z perspektywy czasu, czego się pani nie spodziewała zaczynając?" I przez chwilę zupełnie nie wiedziałam co powiedzieć. Zaskoczyło? Zdziwiło choćby? Chyba nic... A jednak. Niby wiedziałam, że młodsze dzieci uczą się od starszych, ale nie spodziewałam się, że aż tak! Aż człowiek żałuje, że ta najstarsza nie ma starszej siostry!
Ale druga, zdecydowania bardziej znacząca, jest taka kwestia. Musze wyznać, że podejmując decyzję o edukacji domowej panicznie się bałam, że nie dam rady. Nie ogarnę dzieci, programu, robienia pomocy, prowadzenia domu, jeżdżenia z wszystkimi dziećmi na lekcje muzealne, indywidualizowania trybu nauki. Potem zabroniłam sobie myśleć o tych lękach. Postanowiłam, że spróbuję i ma się udać. Nauczę się konsekwencji i wewnętrznej dyscypliny (a są to te właśnie dziedziny, które w młodości u mnie leżały i kwiczały), będę problemy rozwiązywać na bieżąco, byka brać za rogi i koniec z użalaniem się nad sobą (ha, ha, moje ulubione zajęcie). I teraz, patrząc wstecz, uświadamiam sobie, że to był dobry plan. I działa. Zaskakuje mnie jak dużo ja sama nauczyłam się o sobie i życiu jadąc na tym byku. Nie podejrzewałam, że to będzie takie... łatwe!
Ta świadomość od razu poprawia mi humor :).
Nie wiem ile lat edukacji domowej przede mną. Nie wiem, która z dziewczyn pójdzie do szkoły i kiedy. Ale tego, co przeżyłyśmy, już nikt nam nie odbierze. Warto było.
Każdy obrót karuzeli mojego życia był wart tego, by go przeżyć. Jutro jest warte, by je przeżyć. Nie poddając się.
Z edukacją domową jest podobnie jak z rodzeniem. To co dobre zostaje i rozpala wewnętrznie a ból się szybko zapomina.
Z tym, że oczywiście, rodzenie bardziej boli.
Piszę jak leci.
Bez przydługich wstępów i wymądrzania się (a mogłabym, bo już napisałam pół tego postu w tonie nieznośnie apodyktycznym i przemądrzałym). Ale po co to komu, na co.
Piszę jak jest.
Edukacja domowa nie ma wad. Jak to idea, świetlana, wspaniała. Ja mam wady. Jak to człowiek. Bywa tak, że moje wady plus wady moich dzieci, a czasem wcale nie wady tylko rozbieżne oczekiwania i potrzeby, sprawiają, że w miejsce cudowności i oświecenia jest mrok, rozpacz, walenie głową w ścianę i poszukiwanie szkół z internatem.
To jest właśnie "ciemna strona mocy".
Nie będę ściemniać, bywa ciężko. Czasem edukacja domowa bardziej przypomina orkę na ugorze zamiast twórcze stymulowanie talentów oraz spontaniczne wspomaganie naturalnego rozwoju dziecka. Ale zawsze, zawsze jest wspólnym odkrywaniem świata. Tylko czasem jest to świat emocji, oczekiwań, rozczarowań.
Bywają takie chwile, gdy przez szał euforii i zaangażowania przebija się twarda rzeczywistość. Następnie owa rzeczywistość gryzie mnie w dupę i śmieje się szyderczo.
Czasami rzeczywistość daje znać o sobie od samego rana, wykorzystując podstępnie naturalny rytm dnia. Rytm regulują elementy stałe czyli posiłki, oraz rzeczy które zrobione być muszą. Stałe jest ich występowanie a czasem nawet godziny, czy raczej przedział czasowy. Jeśli chodzi o naukę umiejętności hołduję zasadzie "trening czyni mistrza", a trening - by był skuteczny - musi być regularny oraz metodycznie ukierunkowany. Czyli bez przypadkowości. Nauka pisania, czytania, rachunki, język obcy, w tym roku doszło nam jeszcze ćwiczenie na instrumencie. I tu już zaliczam pierwsza wpadkę. Czasem nie jestem w stanie przywlec dzieci na śniadanie na 9 rano. Wiadomo, że jak marudzą przy talerzach, myciu zębów i słaniu łóżek to potem cały dzień mi się rozjedzie. Jeszcze nie zaczęłyśmy a ja już mam dość przewidując kłopoty, które zaraz się pojawią.
I nie ma bynajmniej mowy o żadnym wojskowym drylu, skąd! Od 8 do 10 jest szmat czasu! Czasem nawet ten szmat to za mało.
W międzyczasie ogarniam stół, kuchnię, zmywarkę (Boże, dzięki Ci za wszystkich, którzy przyczynili się do zaistnienia zmywarki w moim domu!) i świeża jak szczypiorek na wiosnę, oraz pełna wspaniałych pomysłów, które zawsze lawiną mnie zasypują podczas prac kuchennych, mknę do pokoju "robić zajęcia". Zazwyczaj. Bo niestety bywa i tak, że zgrzytam zębami ze złości robiąc wszystko z wiszącą u biodra Malutką. Względnie - gdy biodro protestuje - z przylepioną do uda Wrzeszczącą Malutką. Life is brutal.
Na szczęście takie chwile irytacji mijają mi prędko, dwa głębokie wdechy i lecimy dalej. Łyk zimnej herbaty i w drogę!
W pokoju wszystkie cztery córki, jednocześnie skaczą po łóżku.
Cały system skoków zawczasu przygotowany, kilka wersji, dla urozmaicenia.
Dzieci w raju.
Mama na haju?
Przydałoby się czasem, oj...
"Dzieci, zapraszam do stołu, czas na nasze zajęcia!"
"NIEEEE!!!!" krzyczą dwie starsze.
"TAAAAK!!!" krzyczy trzecia, która dubluje zerówkę i teoretycznie nie powinna uczyć się absolutnie niczego.
???
Ale dlaczego, no... Takie fajne wymyśliłam...
Czasem po prostu chce się poskakać.
A tam, niech skaczą, powiesz czytelniku. Jeden dzień nie zaszkodzi!
Żeby to był jeden dzień! Analizowałam to zjawisko i doszłam do pewnych wniosków. Akurat ja mam taki układ - dość rzadko spotykany - że mam same dziewczyny i to małych odstępach wiekowych. Oznacza to, że właściwie nie istnieje żadna naturalna "przerwa", która by je hamowała w zabawie. Co jedna wymyśli to pozostałe trzy podchwycą i multiplikują. A są naprawdę twórcze, bestie. Nakręcają się wzajemnie, zabawia trwa i trwa. A nie koniec na tym wcale, bo poza wspólną zabawą każda panna ma własne hobby i domaga się czasu by je pielęgnować. Pierwsza opowiada. Wymyśla historie i sama sobie je opowiada. (Nawiasem mówiąc historie są nie z tej ziemi i wcale nie poczuję się zaskoczona jeśli zostanie w przyszłości polskim Terrym Pratchetem). Druga lubi jeździć na rowerze i czytać. Jakkolwiek czytanie jest obiecujące to jazda na rowerze oznacza dla mnie organizowanie spaceru dla całej ferajny włączając w to sprowadzanie roweru. Z czwartego piętra. Bez windy. I wnoszenie go. Z Malutką na biodrze. ... Robię to, bo co mam zrobić? Ale przecież czasem Malutkiej zdarzy się zachorować. A wtedy płacz, jęki i marudzenie bez końca. To wkurza.
W całym tym narzekaniu krzywdzę Trzecią, słoneczko moje kochane. Trzecia jest mistrzynią w "wyciu". Właściwie o cokolwiek, o wszystko. Że nie umie pisać, Że nie umie czytać, że musi umyć zęby - a nie umie, że trzeba schować majtki, a się nie chce - wiecie, nóż się w kieszenie otwiera! Ale jeśli chodzi o chęć do nauki - sam miód! "Mamo, wymyśl mi zadanie. Mamo, nauczmy się czytać. Mamo, naucz mnie pisać!" "Mamo, a wiesz, że 5+2 to jest 7?" Oczywiście, coby nie było za łatwo, wszystkie umiejętności i całą wiedzę zdobywa po swojemu. Większość metodycznych wytycznych odrzuca i to mogłoby irytować, gdybym jeszcze przywiązywała wagę do tych spraw. Na szczęście jestem zwykle tak zaabsorbowana niechęcią Pierwszej do pisania, niechęcią Drugiej do czytania, niekończącą się gadaniną i zdumiewającą pomysłowością Czwartej we wszelakich aktywnościach (potocznie nazywamy to "włażenie w szkodę") oraz świeżo rozbudzoną aktywnością Malutkiej (ostatnio głównie buszowanie w szafkach, regałach oraz włażenie na stoły i blaty), że zwyczajnie nie mam czasu ani zacięcia, by Trzecią dręczyć politycznie poprawną metodyką. Rzucam luźne sugestie i albo z nich skorzysta, albo zrobi po swojemu. Wyjąc. Myślę, że Szef wiedział co robi dając mi po takiej indywidualistce Trzeciej - takie absorbujące Czwartą i Piątą. Jak na razie wygląda to na odgórnie zaplanowaną akcję. Hurra!
A może tylko się tak pocieszam... (racjonalizacja?)
Czasem zajęcia idą nam jak złoto. A czasem jak po grudzie. Zdecydowanie najgorsza jest zdecydowana odmowa: "Nie, ja tego NIE ZROBIĘ". Bo co można poradzić w takiej sytuacji? Rozmawia się, pyta o przyczynę, analizuje emocje, potrzeby, chęci. Czasem wszystko tylko po to, by dowiedzieć się, że NIE BO NIE. I już. Nudne jest.
Prawda taka, że dla dziecka, któremu trudność sprawia czytanie codzienne przebijanie się przez ciąg wyrazów, zdań jest przykrym obowiązkiem. "Brawo córeczko, widzisz jakie robisz postępy? Możesz być z siebie dumna! Świetnie ci idzie, spójrz jaki długi tekst przeczytałaś!" "Cicho bądź, nie chwal mnie!! Zmusiłaś mnie do tego!"
Podobnie z dzieckiem, które nie znosi pisania tekstów. Jeszcze lista zakupów, składniki na sałatkę itd ujdą, ale przecież nauka pisania obejmować musi różne formy wypowiedzi w zdaniach. Wielkie litery na początku, kropki, przecinki, takie tam. Koszmar.
Przykładowe ćwiczenie - cztery dowolne zdania: "Straszna baba każe mi pisać. Nie będę. Nie znoszę pisać. Co za okropna mama." Brawo córeczko! Niech żyje lapidarny styl! "Miało ci się nie podobać!!"
Niektórym zwyczajnie nie da się dogodzić.
Poza zdecydowaną odmową nie lubię też jęczącego oporu. Chlipanie, przeczytane jedno zdanie, przerywnik w postacie informacji jaką to jestem okropną mamą bo każę czytać, i że jak tak, to czytać będzie ale po cichu, na pewno nie na głos, i NIE powie mi co tam było napisane! Potem drugie zdanie, gniewna tyrada, i tak powolutku brniemy. To co zwykle zajmuje 15 minut tym razem jest 45 minutową próbą cierpliwości.
Może ktoś pomyśleć, że jestem bez serca a w dodatku masochistka. Już widzę jak wszystkie zwolenniczki RB z oburzeniem kręcą głowami na tę specyficzną odmianę tego co ja nazywam konsekwencją a one "przemocą psychiczną".
Przemoc to jest, ale to ja jej doświadczam. A jednak żyję, nic mi nie jest, jestem szczęśliwa a w dodatku umiem czytać, pisać a nawet skończyłam studia. Też nie znosiłam nauki czytania i pisania.
Podobne objawy oporu trafiają się przy matematyce. Jedna panna nie znosi rachunków, druga zadań z treścią. I czasem bywa tak, że aby je zrobić trzeba się przebijać przez mur. Spokojem, łagodnością, perswazją, powoli posuwamy się do przodu. Przychodzi w końcu takie moment, że jedyne co pozostaje to wyjść bez słowa do kuchni, napić się (zimnej) herbaty i policzyć do 20.
Na szczęście jestem wybuchowa. Na szczęście, bo choć szybko wybucham to nie gromadzę w sobie pokładów irytacji czy zniechęcenia by przetwarzać je na poczucie bezradności czy trwałej niechęci. Spuszczam parę jak szybkowar i wracam by "pyrtać swoje ziemniaki" dalej.
Częściej zajęcia udają nam się fajnie. Czytamy książki, studiujemy mapy, przeglądamy internet. Robimy doświadczenia. Rozwiązujemy zadania. Układamy wierszyki. Gramy w gry. I właśnie wtedy gdy jest najciekawiej i wszyscy uśmiechnięci, a ja wręcz kipię wewnętrznie zadowoleniem, świra dostaje Czwarta, lub Malutka. Wejść na stół i rozwalić całą grę. Pomazać zeszyt. Podrzeć książkę. Wywalić wszystko z piórnika. Władować się mamie na ręce. Wylać na stół kubek soku/herbaty/kawy/czegokolwiek. Utopić w kiblu zabawkę. Wywalić wszystkie buty z szafki. Albo wszystkie ubrania z komody.
Cokolwiek w sumie. O! Zrzucić z parapetu doniczkę z największą rośliną! To jest mega osiągnięcie. Takich drobiazgów jak rozsypane kasze, mąki, cukry i proszki do prania, czy rozwinięta cała rolka papieru toaletowego nie warto wspominać. Całe ciało i ubranie wymazane flamastrem to w ogóle jest tylko zabawny dowcip i ubaw na sto dwa.
A my tu właśnie zdobywamy dolinę Amazonki!
Przemierzamy całą Polskę na grzbiecie ptaka z soli.
Studiujemy aparat gębowy i zwyczaje godowe ślimaków.
Analizujemy ruchy ciał niebieskich (dlaczego akurat ciał mamo? i przecież one wcale nie są niebieskie!)
Uczymy się prowadzić smyczek po strunach.
Robimy arcyciekawe doświadczenia ilustrujące ruch powietrza by odpowiedzieć na pytanie "Skąd się bierze wiatr?"
Tymczasem pora lądować, zamiatać, prać, myć, urabiać się po pachy zastanawiając jak w ogóle mogłam przypuszczać, że da się połączyć roczniaka/dwulatka/trzylatka z edukacją domową?! Jak na to wpadłam? Przecież to czyste szaleństwo! Syzyfowa praca!
Jednak w tym szaleństwie jest metoda. Bo nie widziałam dotąd by dzieci się tak skutecznie od siebie nawzajem uczyły jak tu u nas, w ed.
Zaskakuje mnie też, gdy pomimo tych wszystkich katastrof, wciąż znajduję w sobie zasoby optymizmu. Tak, jakby trudności wpływały pozytywnie na moją twórczość. "Co cie nie zabije uczyni cie silniejszym". Prawdziwe jest to zdanie głównie z tego powodu, że z czasem człowiek się uodparnia. Przeżywszy kilka porażek, katastrof, rozsypanych mąk, pomazanych ubrań, ze dwa wylane wiadra wody oraz jednego już malucha (w ed od 1 do 4 lat) teraz szybciej łapię równowagę a czasem w ogóle wzruszam ramionami "Phi! w zestawieniu z tym co potrafiła zrobić Czwarta to to jest jeszcze pikuś!".
Oczywiście, miewam chwile kryzysu. Sporo zajęć robię z Malutka na biodrze, żeby nie niszczyła pracy siostrom, a od tego bolą plecy i nawet chusta nie zawsze tu pomaga, nie zawsze daje się zastosować. Notorycznie żyję w niedoczasie jeśli chodzi o prace gospodarcze. Totalnie wykańcza mnie psychicznie kilka razy dziennie sprzątanie podłogi ubabranej przez samodzielnie jedzącą Malutką. Zupełnie przestałam lubić szykowanie posiłków - chyba, że gotujemy coś razem. Prasowanie byłoby super fajne, gdyby nie to, że wszystkie filmy mam z napisami a nie z lektorem (zresztą nie lubię filmów z lektorem).
Nie mam czasu na swoje robótki, chlip... Niby nie mam, ale coś tam dziergam. Jedną czapkę przez dwa miesiące.
Ponieważ pracując codziennie z pannami widzę na bieżąco ich potrzeby dostrzegam też konieczność modyfikowania metod i narzędzi. Wszystkie prace domowe, kuchenne, mają znakomity wpływ na moja twórczość. Ręce pracują, ale głowa ma wolne. Głowa wymyśla. Nową grę matematyczną, domino na mnożenie, lotto na dodawanie, suwak matematyczny, rymowankę ortograficzną, tekst do czytania dla Pierwszej, wzór czapeczki dla córeczki i torebeczki dla innej córeczki, nowy abażur na lampę do pokoju dzieci, inspirowany zbyt drogim abażurem w IKEI. Pomysły się krystalizują, dopracowuję szczegóły, planuję a potem i tak nie starcza mi czasu by je zrealizować.
To wszystko są tak naprawdę duperele. Nieistotne. Mało ważne. Ale czasem dają się we znaki. Jak ten przysłowiowy wrzód na d... .
A jednak...
Pewien dziennikarz spytał mnie ostatnio (eh, jak to zabrzmiało! jakbym nic nie robiła tylko udzielała wywiadów! :)), i zaskoczył tym pytaniem, a nieczęsto się to zdarza, bo większość pytań jest tak ograna, że odpowiadać można przez sen, otóż spytał mnie "Co panią zaskoczyło w edukacji domowej? Z perspektywy czasu, czego się pani nie spodziewała zaczynając?" I przez chwilę zupełnie nie wiedziałam co powiedzieć. Zaskoczyło? Zdziwiło choćby? Chyba nic... A jednak. Niby wiedziałam, że młodsze dzieci uczą się od starszych, ale nie spodziewałam się, że aż tak! Aż człowiek żałuje, że ta najstarsza nie ma starszej siostry!
Ale druga, zdecydowania bardziej znacząca, jest taka kwestia. Musze wyznać, że podejmując decyzję o edukacji domowej panicznie się bałam, że nie dam rady. Nie ogarnę dzieci, programu, robienia pomocy, prowadzenia domu, jeżdżenia z wszystkimi dziećmi na lekcje muzealne, indywidualizowania trybu nauki. Potem zabroniłam sobie myśleć o tych lękach. Postanowiłam, że spróbuję i ma się udać. Nauczę się konsekwencji i wewnętrznej dyscypliny (a są to te właśnie dziedziny, które w młodości u mnie leżały i kwiczały), będę problemy rozwiązywać na bieżąco, byka brać za rogi i koniec z użalaniem się nad sobą (ha, ha, moje ulubione zajęcie). I teraz, patrząc wstecz, uświadamiam sobie, że to był dobry plan. I działa. Zaskakuje mnie jak dużo ja sama nauczyłam się o sobie i życiu jadąc na tym byku. Nie podejrzewałam, że to będzie takie... łatwe!
Ta świadomość od razu poprawia mi humor :).
Nie wiem ile lat edukacji domowej przede mną. Nie wiem, która z dziewczyn pójdzie do szkoły i kiedy. Ale tego, co przeżyłyśmy, już nikt nam nie odbierze. Warto było.
Każdy obrót karuzeli mojego życia był wart tego, by go przeżyć. Jutro jest warte, by je przeżyć. Nie poddając się.
Z edukacją domową jest podobnie jak z rodzeniem. To co dobre zostaje i rozpala wewnętrznie a ból się szybko zapomina.
Z tym, że oczywiście, rodzenie bardziej boli.