czwartek, 18 lutego 2016

Dlaczego edukacja domowa?

To popularne pytanie. Sama jestem ciekawa co mi wyjdzie, po tych prawie pięciu latach...

Z edukacją domową zetknęłam się pierwszy raz na studiach. Nie pomnę już, czy to były czasu trzyletniego licencjatu, czy dwuletniej magisterki, możliwe, że na obu etapach. W onych czasach - lat temu 13 - w Polsce, edukacja domowa była na tyle mało znana, że opracowania, które do mnie docierały, dotyczyły homeschoolingu w Stanach. Pamiętam krótki artykuł w miesięczniku dla nauczycieli, pamiętam film dokumentalny. Zawsze bardzo interesowały mnie wszelakie alternatywy edukacyjne, fascynowały mnie przedszkola Montessori, Dom Dziecka Korczaka, przez chwilę z zainteresowaniem studiowałam informacje o Summerhill, choć tu akurat szybko zainteresowanie przekształciło się w przerażenie, podobnie było ze szkołami Steinera. Wszystkie te idee wolnościowe, traktujące dziecko podmiotowo bardzo do mnie przemawiały i we wszystkich znajdowałam wady, które mnie zniechęcały.  Dopiero edukacja domowa wydała mi się strzałem w dziesiątkę. Tak, to jest to! myślałam. To mogłabym robić!
Oczywiście model amerykański, który poznałam, wydał mi się nieosiągalny. Oddzielny pokój tylko do celów edukacyjnych wypełniony pomocami, całkowite skupienie na edukacji dziecka - taki wzór nam przedstawiono w filmowym reportażu. Pochodzę z rodziny wielodzietnej, mieszkaliśmy w małym mieszkaniu, swój czas mama musiała dzielić pomiędzy nas wszystkich a prowadzenie domu. Prezentowany mi model homeschoolingu wydawał się nieosiągalny. Ale jakże kuszący. Dziecko wolne i rodzice wolni. Brak "właściwych" odpowiedzi na schematyczne pytania. Swobodne konstruowanie modelu świata, poznawanie go od podszewki. Niczym nie hamowana radość doświadczania i zgłębiania tajników wiedzy, swobodne rozwijanie swoich pasji. Miliony pytań, które można zadać i wspólnie szukać, niekoniecznie poprawnych, odpowiedzi. Dowolne wybieranie materiałów, narzędzi, metod, form pracy. Wolność!
Uczucie takiej przecudownej wolności miałam w dzieciństwie, gdy zaczynały się wakacje, potem w latach młodzieńczych, gdy słuchałam Pink Floyd... "Hey, teacher, leave that kid alone!"
Nierealne, ale odlotowe.

Nie można jednak żyć marzeniami.
Piąty rok studiów robiłam już jako mężatka, a egzamin magisterski zdawałam z pierwszą córeczką "na ręku". Plany podjęcia pracy odłożyłam, gdy rok później urodziła się nasza druga córka. A pół roku później wzięły w łeb, gdy najstarsza córka zachorowała przewlekle na małopłytkowość. Paskudna choroba autoimmunologiczna, która wykluczyła moją pracę zawodową, bo wykluczała posłanie Pierwszej do przedszkola.
Choroba dziecka jest traumatycznym doświadczeniem dla rodziców i taka była dla mnie, ale konieczność "siedzenia w domu" niespecjalnie mnie bolała. Mogłam z czystym sumieniem urodzić trzecią córką i usiąść na grzędzie, jak klasyczna kura domowa. A co tam. Społeczne odium mnie nie tykało, wiadomo, że wyjścia innego nie ma. Tymczasem Pierwsza córka, szalenie niezależna i bardzo wrażliwa, w domu bardzo grzeczna, na zewnątrz swoim zachowaniem wywoływała komentarze. Że niedostosowana, że niewychowana, że to, że tamto. Poza moimi rodzicami i najbliższymi przyjaciółmi, mało kto uświadamiał sobie, że trauma poszpitalna, paskudna choroba i nadwrażliwość to nieciekawa mieszanka i zbyt duże obciążenie dla takiego małego skrzata. Do tego córka najprawdopodobniej ma zaburzenia integracji sensorycznej, ale nigdy tego nie diagnozowaliśmy, jedynie objawy obserwowane w pełni to potwierdzały. Po pierwszym komentarzu, który padł, gdy  miała ze trzy lata, że musimy "coś" z nią zrobić, no bo jak ona sobie poradzi w szkole, spokojnie odpowiedziałam zatroskanej znajomej, że strachu nie ma, młoda do szkoły nie pójdzie, będzie się uczyć w domu. Zatroskana znajoma wpadła w bezdech. A mnie już było wszystko jedno. Nie można żyć w nieustannym strachu o zdrowie i życie dziecka. Zarówno fizyczne jak i psychiczne. Szkoła była ogromnym zagrożeniem dla zdrowia fizycznego, ale również, u tak wrażliwego dziecka, była zagrożeniem dla zdrowia psychicznego. Ile czasu potrzeba by było, by córka znielubiła miejsce, w którym nie czułaby się bezpieczna? I jak bez poczucia bezpieczeństwa zdobywać wiedzę, rozwijać pasje? Poczucie bezpieczeństwa to podstawa normalnego funkcjonowania każdego dziecka.
Z początku nie uzyskałam poparcia małżonka. "My kończyliśmy normalne szkoły i nasze dzieci też będą chodzić do normalnych szkół, bez żadnych dziwactw." Nie było sensu kruszyć o to kopii. Córka miała 3-4 lata, był jeszcze czas.
I minął. A jak minął trzeba było podjąć decyzję, co zrobić z tą szkoła. Ze względu na chorobę rozpatrywaliśmy szkołę integracyjną, rejonowa w ogóle nie wchodziła w grę. Dodatkowo rok szkolny 2011/2012 był pierwszym rokiem pożal się Boże reformy i wtedy właśnie wchodziło obowiązkowe  roczne przygotowanie przedszkolne dla 5-cio latków. Szykowały mi się równolegle dwie panny w zerówce. Zbierałam podpisy dla Elbanowskich, a jednocześnie planowałam jak to rozegrać logistycznie, żeby nie zwariować z dwiema szkołami, różnymi grupami, prowadzeniem domu, dwójką maluchów itd. Przeświadczenie, że edukacja domowa byłaby rozwiązaniem najlepszym zakorzeniało się głęboko. Nie było jednak łatwo rzucić się na głębię. Czego się bałam? Bałam się, że sobie nie poradzę. Wyidealizowana wizja ed była zupełnie nie do zrealizowana w naszych przaśnych warunkach. Ja wciąż byłam młodą mamą, choć już z 4 dzieci, często-gęsto nie ogarniającą swojej codzienności. Nie było wtedy grupy na fejsie, dość mało blogów, w mediach cisza, wśród znajomych tylko jedna zainteresowana bratowa, ale żadnego doświadczonego praktyka. Nie było z kim pogadać.
Ważyłam na szali swoje nadzieje, potrzeby, lęki. Marzenia oraz potrzeby przeważyły obawy. Postanowiłam wtedy, że dam radę, bo muszę. Bez problemu przekonałam małżonka, żeby zgodził się, przynajmniej na próbę.
Teraz, gdy już okrzepłam w naszej domowej edukacji, po prawie pięciu latach zmagania się z potrzebą prezentowania zawsze dobrego wizerunku, mogę przyznać się uczciwie. Do zrealizowania marzeń zmusiły mnie okoliczności. Owszem, uważałam, że edukacja domowa, nauczanie pozaszkolne, to najbardziej satysfakcjonująca i efektywna droga, zapewniająca dzieciom zrównoważony rozwój, naukę samodzielnego myślenia, okazję rozwijania pasji, poczucie bezpieczeństwa, pewność siebie, nieustające pragnienie poznawania świata. Wątpiłam czy sama się do tego nadaję. Dziś mogę napisać: chcieć to móc! A czasem nawet niechlubne motywacje, mające źródło w kłopotach organizacyjnych lub problemach zdrowotnych, mogą się okazać bardzo istotnym, nieodzownym wręcz, kopniakiem w tyłek.
Głupku, nie myśl tyle, nie deliberuj - zrób to!
Niektórym członkom rodziny, którzy okazywali mi dezaprobatę, zamykałam usta chorobą córki. Rodzice szybko pomysł podchwycili i zaakceptowali w pełni, cały czas wiernie mi kibicują.
A ja? Po czterech latach zdążyłam niemal zapomnieć, że córka jest chora!
Czy edukacja domowa zawiodła jakieś moje nadzieje? Nigdy, żadnych. Wręcz z naddatkiem spełnia pokładane w niej nadzieje a również dużo innych, których wcale nie żywiłam.
Co najbardziej zaskoczyło mnie w pierwszych latach? Że to takie łatwe! Dużo łatwiejsze niż się spodziewałam.
Czy jest się czego bać? Nie ma.
Trzeba po prostu to zrobić.

cdn...

środa, 10 lutego 2016

Gra "Sylaby"

Dawno już obiecałam, że zaprezentuję tu lubianą przez nas grę wspomagającą naukę czytania. Jest to gra sylabowa, "Sylaby" firmy Trefl.

Gra zawiera dwie plansze z obrazkami i podpisami, w których sylaby wyróżnione są innymi kolorami - te plansze to ściągi, dwie talie kart o różnym stopniu trudności, oraz kolorowe żetony do zbierania punktów.
Niezwykle ważna jest też instrukcja obsługi ponieważ zawiera opisy różnych gier, w które można się bawić przy użyciu kart. I ważne, żeby jej nie zgubić. Bo jak się ją zgubi to człowiek musi sam te wszystkie gry wymyślać. Jak ja. Nie żeby się nie dało. Ale utrudnia.
Gra nie jest tania, więc należy również uważać, żeby nie została zeżarta przez młodsze pociechy. Jak u nas. Wtedy nerwy niepotrzebne itd. Dzięki temu jednakże, że została miejscami nadgryziona po sfotografowaniu państwo obejrzą zdjęcia fatalnej jakości, ale przynajmniej karty nie są poobgryzane. Doceńcie to.




Lubię tę grę, daje dużo różnych możliwości, wersji, rodzajów zabawy. Dla jednego dziecka i dla kilkuosobowego zestawu. Pozwala też na grę na dwóch poziomach trudności, dzięki zróżnicowanym taliom kart. 
Niebieskie są proste. Jeden obrazek a do niego podpis podzielony na sylaby, staramy się więc skompletować właściwy wyraz. Wyrazy są dwu, trzy i czterosylabowe a zadaniem dziecka jest oczywiście ułożyć te sylaby we właściwej kolejności. Obrazek będzie tylko informował, że są to sylaby z właściwego wyrazu. 
Pierwsza gra w jaką gramy to coś w rodzaju memo:





To prosta zabawa i frajda dla mojej 5 letniej Czwartej. Znaleziony komplet układamy starannie obok we właściwej kolejności. Pomaga ściąga w postaci tablicy, na której zawsze można sprawdzić, czy się te sylaby dobrze ułożyło. Prosta wersja memo składa się tylko z wyrazów dwusylabowych. Trudniejsza ze wszystkich. Wtedy obowiązuje zasada, że można odkryć tyle kart ile sylab zawiera słowo, którego sylabę znaleźliśmy jako pierwszą.


Kolejna wersja to klasyczny pasjans: 






Tu nie ma co tłumaczyć. Siedem "kupek", odkrywamy, przekładamy na wolne miejsca początki wyrazów, pod pasjansem przekładamy stertę kart szukając pasujących itd. Bardzo przyjemnie się gra :).

Kolejna lubiana gra to dobieranka, w którą gramy kartami z talii zielonej. Jest trudniej, bo każda karta z sylabą stanowi element pasujący do kilku wyrazów. 
Układamy kilka kart na środku stołu, każdy gracz dostaje kilka kart do ręki i rozpoczyna się wyścig. Stopniowo dokładamy kart na stół oraz dobieramy dla siebie tyle ile wykorzystaliśmy do ułożenia wyrazów. Ułożone wyrazy dostają punktu w postaci kolorowych żetonów, zależnie od stopnia trudności - ilości sylab, które wyraz zawiera, a każdy żeton ma punkty, które na koniec zliczamy. Przynajmniej powinniśmy, ale moje córki mają tak małą potrzebę rywalizacji, że zwykle gramy dla frajdy układania wyrazów i pomagania sobie wzajemnie a nie dla wygranej. 
Poza tym dobieranka ma kilka różnych wersji naszych własnych- czasem gramy na czas a czasem pomagamy sobie wzajemnie, czasem szukamy po kolei pasujących wyrazów. Nie zawsze udaje się ułożyć wszystkie. 




Jeśli chodzi o zalety zabawki: pozwala wykorzystywać się na różne sposoby i może sprawiać frajdę nawet starszym dzieciom. Można też samemu układać gry karciane, więc wspomaga rozwój twórczości. Ma poprawnie podzielone wyrazy, ładną grafikę a tablica-ściągawka stanowi metodę samo sprawdzenia dla młodszych dzieci. Ponieważ obrazki na każdej karcie wyrazu są takie same więc kolejność sylab dziecko musi określić samodzielnie i tutaj cenną zaletą gry jest kształtowanie nawyku czytania od lewej do prawej oraz rozwój percepcji wzrokowej w aspekcie analizy i syntezy. Poza tym naprawdę sympatycznie wspomaga naukę sylabizowania, liczenia sylab, porównywania długości wyrazów pod względem sylab. Moje córki ją lubią. I oczywiście zaplanowana jest na więcej odmian gry niż te, które zaprezentowałam. 

Jeśli zaś chodzi o wady... cóż. Można się przyczepić, że wszystkie wyrazy pisane są dużymi drukowanymi literami, podczas gdy w książkach duże litery występują tylko na początku zdania i w nazwach własnych, więc właściwie w grze wyrazy powinny być pisane małymi literami. Pierwsza postawiłabym taki zarzut tej grze, gdyby nie ujęła mnie ona swoją różnorodnością i gdyby nie miała cennych zalet. A przede wszystkim gdyby nie była lubiana przez dzieci. 
Mogę ją polecić z czystym sumieniem nie tyle jako pomoc edukacyjną co jako sympatyczną zabawkę dla przedszkolaków i pierwszoklasistów, która pomaga w nauce i uatrakcyjnia ją.