wtorek, 31 stycznia 2012

Galeria

Przedstawiam niewielką galerię prac. To taka malutka rekompensata za długie przegadane teksty o mnie. Tym razem coś tylko o moich pannach.
Dziewczynki nie mają niesamowitych talentów plastycznych. Rysowanie, malowanie na czystej kartce wg własnego uznania to zajęcie nieciekawe. Cóż zrobić, nie każdy Nikiforem. Ale ponieważ moje panny mają narwaną mamusię (również bez mega talentu) więc robią różne inne rzeczy, owszem plastyczno-techniczne. Dużo i często. Poniżej niewielki wybór.

Mały plastusiowy przegląd:




Choinka i Mikołaj, techniki łączone: origami płaskie koła ("Magiczne kółeczka" Dorota Dziamska - mój guru od origami) a następnie wydzieranka, wyklejanka, malowanie farbami wodnymi.


Witrażykowe gwiazdki zdobią szybę balkonowych drzwi. Podziwiać można je nawet z ulicy.



Aniołki: origami płaskie koła, ozdabiane czym popadło. Dziewczynki czasem nie wiedzą kiedy przestać. W końcu każdy z nas ma takiego Anioła Stóża jakiego najbardziej potrzebuje.




Jesienne drzewa: techniki łączone, wyklejanka ozdabiana stemplami z liści. Jak widać cofneliśmy się do listopada. A może października?



Ha! a tu, sztuka niepozorna, czyli co robią dzieci kiedy mama w garach miesza? Wycinają figury geometryczne, nazywają je, a następnie wyklejając tworzą z nich ludziki. W istocie były to zajęcia matematyczne. Zabawne, nie?


Krasnoludki z liści kasztanowca. U nas w domu już tradycyjnie jesienne. Czyli powrót do października. Wielooki to licentia poetica Łucysi. Cudeńko.



Wspomnienie z wakacji. Sam początek września i nasza letnia łąka, świat roślinek i owadów. Znajdzie się nawet jeden pająk. Szkic zrobiłam ja, panny obserwowały, omawiałyśmy przy tym każdy szczegół roślinek (przerysowywałyśmy je z książki), panny starannie pomalowały. Tylko osa ma zielone skrzydła.


Na deser ciastolinowa "Dziewczynka" Heli. Stoi na okapie kuchennym. Nikomu i nigdy jej nie oddam. (Ponieważ play-dough zsycha się i kurczy a elementy kupy nie trzymają została przyklejona do kartki, w ten sposób powstała jedyna w swoim rodzaju pocztówka.)

sobota, 21 stycznia 2012

Piety Achillesa, korzonki, Natalia i sól

Zastanawiacie się czasem nad tym co w całej cudownej wizji edu domowej, jaką udało mi się odmalować w moich wpisach jest nieprawdą? Rozsądny człowiek zada sobie pytanie "Gdzie jest minus? Jaki tkwi w tym wszystkim haczyk?"
Oczywiście, zrozumiałe jest, że o smutnych sprawach, wychowawczych porażkach i wojnach dzieci pisać nie chcę. W końcu tu mają się znajdować budujące doświadczenia. Budujące pozytywnie. Nie takie z kategorii "Ach, ona też ma w domu meksyk, jakie to pocieszające, że nie tylko ja sobie nie radzę czasem..." Pewnie, naturalnie, czasem rzeczywistość mnie przerasta. Czasem wpadam w panikę. Czasem ogarnia mnie bezradność zupełna. Ale nadal nie mam zamiaru ze szczegółami o tym pisać. Gadam o tym prywatnie z przyjaciółkami ;) To nie jest w końcu scenariusz do kolejnego odcinka "Super niani". Uchylę jednak rąbka tajemnicy.

Mam swoją piętę Achillesa. Dwie pięty nawet, w końcu, cóż, nie jestem Achillesem. Pierwsza pięta to trzy i pół letnia Łusia. "Panowie, normalnie, masakra", nigdy w życiu nie spotkałam tak niezależnego dziecka! Zgroza dla rodziców. W chwili obecnej przyjmuję prosta postawę "Dobra, córcia, zrób jak uważasz, skoro nie chcesz słuchać mojej rady, ale ty ponosisz konsekwencje" i moja córka zakłada różową spódniczkę do czerwonej bluzeczki i niebieskich getrów z fioletowymi skarpetkami. Ale widzicie to oczami wyobraźni? No, a ja i tak się cieszę, bo miesiące negocjacji ("Ale jak założysz bluzeczkę z krótkim rękawkiem to się przeziębisz, jest zima! A wtedy katar... i nie pójdziesz na spacer!") dały ten efekt, że dziecko ubiera się stosownie do pory roku. To taki jeden z wielu przykładów. Zawsze jednak staram się widzieć jakiś plus (Pollyanna ze mnie wyłazi na starość). Jest upierdliwie niezależna, może pół godziny zapłakiwać się przy zakładaniu rajstopek, ale nie pozwoli sobie pomóc. Jednocześnie jest jednak bardzo samodzielna (hura, hura!), codziennie zupełnie sama się ubiera i samodzielnie ogranicza moją nadmierną troskliwość.
Udało mi się wreszcie Łucysię zrozumieć, a to ułatwia współpracę. Współpracę... moi mentorzy rodzinni patrzą i płaczą: "Przecież z trzylatkiem się NIE NEGOCJUJE!" a nie, przepraszam, tylko ja używam tego określenia. "Z dzieckiem się nie dyskutuje! Matka mówi - dziecko wykonuje!" Taaa, jasne... Spróbujcie tego z Łusią będziecie mieć wojnę 24h. A ja wolę inaczej, nie jestem wojownikiem w relacjach z dziećmi. I dlatego pytam, słucham, negocjuję a czasem przeczekuję dwugodzinny płacz i wrzaski (Łusia potrafi płakać ze wściekłości bardzo długo a są granice i zasady, których nie łamiemy).

Mam i drugą piętę Achillesa. Ciut trudniejszą, bo niezrozumianą. Ach Natalka. Złota Natalka, niemal łysy, słodki bobas z błękitnymi oczętami i kilometrowymi rzęsami. Jak to się mówi, dzidzi sama słodycz. I w czym problem? Dzidzi sama słodycz skończyła 16 miesięcy. Niepostrzeżenie przeszła z trybu poznawania świata przez obserwację w tryb eksploracji. Kilka tygodni temu ze łzami szczęścia w oczach patrzyłam na jej pierwsze nieporadne próby tuptania, a ona wciąż była w fazie, gdzie rozwój dziecka wyznacza cel jakim jest zdobycie nowej umiejętności. A teraz, kiedy już śmiało przemierza dom czasem chwiejnym kaczym chodem, priorytetowy cel to "doświadczyć czegoś nowego". Mnie, mamie, która wciąż karmi piersią, trudniej jest jednak wychwycić tę zmianę. W końcu to ten sam bobas (nawet rozmiar ubranek prawie się nie zmienił), który spędza noce zwinięty w kłębek przy moim boku. Nagle (!, jakie nagle?? przecież ona ma już prawie półtora roku?) przestała się prawie interesować swoimi zabawkami i albo tkwi nieznośnie bałaganiąc w grach, książkach i lalkach starszych dziewczynek, albo tkwi nieznośnie bałaganiąc w kuchni!
Nieznośna Nati. Czasem drepcze do łazienki, wdrapuje się na ikeowskie dziecięce krzesełko (mamut) i bawi się w umywalce, do której ledwo sięga, lub wspina się na wannę. I bardzo, bardzo głośno krzyczy.
Pomyślałam sobie, jakiś czas temu, że jeszcze jeden opętany wrzask i ucieknę. Muszę znaleźć przyczynę i rozwiązać problem. Trudno, trzeba z Natalką porozmawiać.
- Natalko - przemawiam spokojnie - nie wrzeszcz bo uszy puchną. Powiedz mamie co się stało?
- [wrzask]
- Tak rozumiem, że ktoś cię skrzywdził i jesteś bardzo niezadowolona, ale co się stało? Jak ci pomóc?
- [wrzask]
- Tak, tak, rozumiem, jesteś wściekła, ale nadal nie wiem jak ci pomóc?
- ... Adibididiwibobleplutideputabedutapumhunpd!
- Hmm (chwila namysłu), rozumiem, Nadziejka zabrała ci kostkę do gry?
- Dibudateblupetudetybledebtudetebltmhyndyptmn.
- No, tak ja rozumiem, że bardzo ci się to nie podoba, ale ta kostka nie jest twoją zabawką, może zamiast wrzeszczeć jak opętaniec pójdziesz ze mną poszukać innej zabawki, równie ciekawej?
- ....
- To co idziemy?
- Abedupt bledept?
- Tak, tak, do pokoju, poszukamy czegoś fajnego, pobawimy się razem. Może być? Idziesz ze mną?
- Taa...
- To to super, chodźmy.

Oczywiście nie łudźcie się, takie negocjacje trwają dużo dłużej. Czasem jest więcej wrzasków. Wypowiedzi Nati zawsze są dłuższe i podparte gestykulacją, ale szkoda moich palców, i tak ich nie rozumiecie. Nikt ich nie rozumie. Nie, nie, ja też ich nie rozumiem. Choć właściwie?
Zorientowałam się, że Natalka razem ze zmianą trybu obserwacji na tryb eksploracji zaczęła mówić. Tak, Nati mówi, pełnymi zdaniami... czy raczej sylabowymi ciągami. Przekazuje emocjonalną treść. wystarczy orientować się, co wydarzyło się zanim zaczęła wrzeszczeć, lub uważnie się przyjrzeć czego może potrzebować (czasem to tylko zmiana pieluchy albo kubek z piciem). Dość, że moja najmłodsza latorośl porozumiewa się za pomocą języka. Ha! Nareszcie można zacząć negocjować :). Strategia jak w tym skeczu Ani Mru Mru "Chińczyk": "pan wolno mówić ja się dużo domyślać".

Oczywiście istnieją kwestie nienegocjowalne. Wtedy płacz, krzyk i łzy. I zła, niestety niezłomna mama.

A czasem jest jak z solą.
Szuflady kuchenne to nie lada wyzwanie, dla każdego chyba dziecka. Drewniane łopatki, plastikowe miski, jakiś srebrny garnek, torebka z makaronem, oto sposoby poznawania świata wszystkimi zmysłami. Polisensoryczne (trudne słowo) nauczanie to modne pojęcie, w tym przypadku raczej polisensoryczne poznawanie świata. Dzieci to uwielbiają. Sytuacja komplikuje się gdy małolat w warunkach niekontrolowanych dopadnie pojemnika z cukrem, solą, lub mąką. Nie są niebezpieczne, może poza solą w oczach, która może być smutnym doświadczeniem. Po prostu robi się niezły bałagan, zazwyczaj na środku kuchni. Zawsze ciekawi mnie w ilu matkach zirytowana bałaganem do sprzątnięcia gospodyni domowa zwycięży facylitatorkę samoedukacji i naturalnego procesu poznawczego własnego dziecka.
U mnie zwyciężyły korzonki.

Natalka dopadła szuflady co przyjęłam z ulgą, bóle korzonków dopadły mnie następnego dnia po intensywnym saneczkowaniu z dziewczynkami i obolała, zgięta w pół niepewnie przemieszczałam się po domu. Każdą samoistną działalność dzieci przyjmowałam z radością, zgadzałam się na wszystko byleby nie dźwigać i się nie prostować ;). Gdy córcia wywlokła puszkę z solą mieszałam w garnku, w sytuacji zorientowałam się o kilka sekund za późno. Nati siedząc na podłodze kuchni garściami wyrzucała sól z pojemnika. Normalna reakcja to natychmiastowe odebranie puszki, dziecko pod pachę, sprintem do łazienki, wymycie rączek (byleby się ta sól do oczy nie dostała!) i wysprzątanie z soli miejsca przestępstwa oraz przestępcy.
Cóż, skoro ma się korzonki...
Z ciężkim westchnieniem usiadłam obok Nati na podłodze. Moje plecy przyjęły to z ulgą.
- Jak tam córcia, smaczna sól? - spytałam skupiając się na obserwacji małych zasolonych łapek, w końcu zawsze zdążę pochwycić je zanim dotrą do oczu.
- Taa... - oświadczyła Nati oblizując małą łapkę. Przełknęła, rozkaszlała się aż poczerwieniała jej buzia, starannie obejrzała drugą łapkę i również ją oblizała.
- Smakuje ci? Nie masz dosyć?
- Taa...
- Może pójdziemy do łazienki umyć rączki?
- Taa... - jeszcze przez chwilę Nati macała, rozmazywała po podłodze i lizała sól. W końcu chwyciła moją dłoń i wstała.

Poszłyśmy. Kroczek za kroczkiem, obolała mam i ciekawska panieneczka rozmiarów krasnoludka. Natalcia sama weszła na krzesełko, wypluskała łapeczki w wypełnioną wodą umywalce, wytarła ręcznikiem buzię. Podczas gdy ona powoli złaziła z krzesła ja powoli, na czworakach (korzonki to lubią) zamiatałam podłogę rozmyślając nad ironią losu. Zapewne gdyby nie te korzonki rozwój i polisensoryczne poznanie świata byłyby dla mojego dziecka ograniczone przez mój pedantyzm i strach przed cierpieniem dziecka. Dziecko skorzystało, korzonki skorzystały, mama skorzystała. A i garnki z kuchni w tym czasie nie uciekły.

środa, 11 stycznia 2012

Opowieści świąteczne. Odsłona druga - opowieść Nadziei - Nieznane fakty z dzieciństwa Jezusa

Mamo, dzisiaj ja opowiem bajkę dobrze?
Był sobie Baranek i Osiołek. I ten osiołek bardzo chciał mieć małego osiołka, takiego swojego malutkiego osiołka dzidziusia, swojego syna. I był pasterz, miał laskę, tak, taką laskę, żeby chronić swoje owce! I ten pasterz miał na imię Józef. A w stadzie były owce i miały małe owieczki, i osiołki.

Józef miał żonę, Maryję, a ona była w ciąży i razem poszli do Betlejem, bo tam w Betlejem urodził się Jezus. I prowadził ich Anioł.

A ten Anioł poszedł do pasterzy i powiedział im: "Idźcie do Betlejem! Tam urodził się Jezusek!"
Pasterze zobaczyli ślady a potem gwiazdę. Gwiazda ich prowadziła, żeby im dać dobrą drogę i oświetlić ją, i naprowadzić ich na ślady Józefa i Maryi i osiołka (bo zostawiali ślady), a ślady prowadziły do Betlejem.
I zapytał Józef "Jak nas znaleźliście?" "To proste, po waszych śladach!" "Widzieliście je?" "Tak, jesteśmy tylko zwykłymi pasterzami, przynosimy ładne dary."
Pewnego razu przynieśli też małego osiołka do Jezusa.

-A kto to Jezus? - zapytała Łusia
- To syn Boga! A jeszcze jest Mesjaszem i mieszka w Betlejem, urodził się tam. (Tam się urodził, ale mieszkał później w Nazarecie, sprostowałam odruchowo.)
-A jego rodzice nie umarli. A on rósł, rósł aż nauczył się chodzić na spacer o tak: "Ale zabawa" [to był okrzyk radości Jezusa, który poszedł na spacer, towarzyszył gestykulacyjnej prezentacji tegoż spaceru :)]

Potem Jezus poszedł za gwiazdą i ona zaprowadziła go do stajenki a tam spotkał osiołka i baranka, i przypomniał sobie, że dostał tego osiołka. I wtedy Józef opowiedział Jezusowi: "Tak, właśnie tu się urodziłeś i przyszli wtedy pasterze, i Królowie, i przynieśli ci ładne dary: złoto, kadzidło i mirrę. A pasterze też przynieśli prezent - włóczkę!" Tak włóczkę, bo to ładny prezent dla dzieci, dzieci lubią.
Był kiedyś mały Jezusek i uczył się mówić, żeby mówić jak jego bracia.


Na tym skończyła się opowieść wieczorna mojej sześcioletniej córki. Starałam się notować ją w trakcie opowiadania, niestety, nie da się zanotować wyrazu oczy, modulacji głosu, gestykulacji rąk i mimiki twarzy... Trudno, musisz się biedny czytelniku obejść bez tych, dla mnie bezcennych, elementów opowieści mojej córeczki. Mam nadzieję, że ci się podobała. Dodam na koniec, że ja czytam i opowiadam dziewczynkom tradycyjną wersję Narodzenia. Reszta to licentia poetica Nadziejki.

Poniżej dowolna interpretacja na temat, czyli kto jeszcze odwiedził Jezusa w szopce.

Na sam koniec mała refleksja. Według opowieści Nadziei to Józef, ojciec Jezusa, udzielał mu wyjaśnień. W naszej rodzinie to ja - matka - mam przypisaną tę funkcję (jakoś tak wyszło, że byłam jedyna chętna i gotowa ;)), więc teoretycznie, będąc w trybie naśladowania schematów działań dorosłych, rodziców, w opowieści rolę tę Nadziejka powinna nadać matce Jezusa, Maryi. Tymczasem w świecie stworzonym przez moją córkę rola osoby mądrej, tłumaczącej, opowiadającej, przypisana jest ojcu. Może zanim zagubiliśmy znaczenie figury ojca została ona zapisana w naszych sercach biologicznie? Jak prawo naturalne? I teraz wychodzi na wierzch w swobodnej twórczości dziecka...

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Janusz Korczak - mój mistrz

Janusz Korczak nauczył mnie ważnej rzeczy. Ufać intuicji. Bo intuicja od zawsze podpowiadała mi, że coś jest nie tak w stosunku dorosłych ludzi do dzieci. Dlaczego dzieci traktowane są jak mniej ważne? Dlaczego "cicho jak dorosły mówi!" Dlaczego ciągle "a lekcje odrobiłeś?" Dlaczego "a co też ty za bzdury opowiadasz?" "To jest twoim zdaniem problem? Dziecko, to nie jest problem. Ja to mam problem!"

Dziecko małe nic nie znaczy. Jego problemy nieistotne, małej wagi, jego opinie głupie, jego myśli płytkie, marzenia - infantylne, reakcje - przesadzone. Dorosły nie ma dla dziecka szacunku. Dorosły musi dziecko wychować, nauczyć. Dziecko musi się wychowaniu poddać, od dorosłego uczyć. W uległości i posłuszeństwie.

Coś z tym wszystkim jest mocno nie tak jak trzeba, myślałam będąc dzieckiem. Myślałam tak nadal będąc nastolatką. I nadal tak myślałam szykując się do studiowania, choć wtedy obowiązki szkolne mało mi czasu na myślenie pozostawiały.
Janusza Korczaka spotkałam przed studiami, ale przed studiami nie studiowałam go. A na studiach... zaczęłam czytać teksty źródłowe. Z trudem przychodziło mi siedzieć spokojnie w bibliotece podczas czytania "Jak kochać dziecko" i Wyboru pism Korczaka. Miałam ochotę co kilka minut podskoczyć i krzyknąć z triumfem "Wiedziałam, wiedziałam!!"
Korczak to mój mistrz, bardzo szybko otworzył mi oczy na ten oczywisty fakt, że dziecko jest człowiekiem. Dużym małym człowiekiem. Ma prawo do szacunku. Bezwarunkowej miłości. Uwagi ze strony dorosłych. Samostanowienia. Decydowania i opiniowania. Ponoszenia konsekwencji. Lubienia i nielubienia. Niezgadzania się. Rozumienia. Wyjaśnień. Przeprosin. Tak samo jak duży dorosły człowiek.
Janusz Korczak niezmiennie jest dla mnie jak lampa w mroku. Jak drogowskaz.

Tym przydługim wstępem namawiam do przeczytania mądrego i wnikliwego artykułu, który krótko opisuje życie i dokonania Janusza Korczaka. Artykuł napisał prof. Wiesław Theiss, wykładowca UW, Katedra Pedagogiki Społecznej. Poniżej zamieszczam link.

http://tnn.pl/tekst.php?idt=338

Gorąco namawiam do czytania, studiowania, inspirowania się.

niedziela, 8 stycznia 2012

Opowieści świąteczne. Odsłona pierwsza - opowieść Różyczki

Miałam w tym roku okazję opowiadać historię narodzenia Jezusa, i to kilka razy, w różnych kontekstach. Miałam też okazję słuchać jak opowiadają dzieci. Jedną opowieść przechowuję w głowie, drugą - na papierze. Zapraszam do czytania opowieści mojej bratanicy Różyczki.

Dnia pewnego, świątecznego odwiedziłam moją bratową i jej córeczkę Różyczkę. Pewnie większość moich czytelników zna te wspaniałe kobiety z blogu Latające przedszkole. Różyczka, mała, mądra dziewczynka zaraz zaprowadziła mnie do pokoju pochwalić się choinką. I szopką. W szopce Różyczki zobaczysz świętą Rodzinę, pastuszków, anioła; na dachu złotem lśni gwiazda. Różyczka zaś ma do szopki specjalny stosunek. Bardzo osobisty. Zaraz też wyciągnęła wszystkie postacie, ustawiła na dywanie i rozpoczęła opowieść. [Wybacz Kasiu, jeśli zagubiłam indywidualny styl Różyczki, mam nadzieję, że wyjdzie dość podobnie]

"Zobacz ciociu, to jest Maria i Józef. Maria jest w ciąży (figurki Maryi i Józefa ustawiono na dywanie) i oni idą do Betlejem. Szukali miejsca, ale nigdzie nie było, ani łóżka, ani fotela, ani komputera. I tak szli, i szli aż doszli do szopki. I tu się zatrzymali. I urodził się Jezus" (tu pamiętam małe zamieszanie z ustawianiem figurek w szopce, ustawianiem żłóbka, Jezus się właściwie "pojawił" ale szybciutko Różyczka wyjaśniła w jaki sposób, najpierw jednak była przerwa w opowieści, podziwianie malutkiej laleczki i wyjaśnienia kim jest, układanie jej w żłóbku i nareszcie konkluzja. Oczywiście trudno jest słowami opisać jak ważne było to miejsce opowieści, ta osoba w stajence i ta sytuacja dla mojej bratanicy; ale dla mnie widoczny był ogromny ładunek emocjonalny jaki ten właśnie moment niesie - widać to było w Różyczkowej twarzy i gestach, w tym małym zamieszaniu, w wyjaśnieniach... ach, to zawsze jest najpiękniejsze! Dziecko upewniające się czy dorosły na pewno zrozumiał jak ważna rzecz się wydarzyła. Dobra, ad rem!) Teraz pasterze zostali ustawieni na dywanie - przedstawienie trwa - "pasterze byli na polu i przyleciał do nich anioł (anioł w Różyczkowej rączce poszybował po niebie ), zaparkował (anioł stanął przed pasterzami) i powiedział: Idźcie do szopki, tam urodził się Jezusek! Idźcie go przywitać! (albo podobnymi słowami, ale na pewno właśnie taką treść anioł im przekazał). I na niebie pojawiła się gwiazda (gwiazda Różyczkową rączką została odczepiona od dachu szopki i umieszczona nad głowami pasterzy), i prowadziła ich, prowadziła, i zaparkowała (gwiazda leciała po niebie pewną rączką narratorki prowadzona cały czas aż została przyczepiona do dachu)." Różyczka bezpiecznie doprowadziła pasterzy, anioła do szopki i starannie ustawiła wszystkie postacie wokół małego Jezuska. Obok rzędem stały małe plastikowe zwierzątka. Malutka owieczka podeszła zaprowadzona rączką Różki do Jezuska. "A owieczka polizał małego Jezuska"
Nie pamiętam czy pasterze w tej opowieści przynieśli Jezuskowi jakieś prezenty... może Kasia pamięta i uzupełni jeśli pominęłam ten ważny aspekt. Na koniec Różyczka spojrzała na mnie uważni i z pełną powagi miną spytała: "Ciociu, a ty słyszałaś już tą historię?"

Zdjęcie Różyczkowej szopki - Z bloga Kasi. Proces tworzenia, szczegółowe opisy i zbliżenia znajdziesz w Kasi blogu, do którego link zamieszczam tutaj.


I to jest zupełnie niezwykłe u małych dzieci. Inaczej widzą świat. Wszystko co dla nas znane przeżywają "pierwszy raz"! Każdy ten pierwszy raz małego dziecka można złapać i poczuć, że samemu też pierwszy raz się tą historię przeżywa! Ja mam dużo takich pierwszych razów już na koncie. Pierwszy raz opowiadałam o Narodzeniu swoim starszym córkom dwa lata temu, Łusi - w zeszłym roku (w tym roku już rozpoznała figurki szopki podczas wyjmowania ich z pudełka), w tym roku pierwszy raz opowiedział mi opowieść moja bratanica.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Kuchenne lekcje religii. Bardzo smutna historia

Zbliża się święto Trzech Króli. Wypróbowanym już sposobem usiadałam wieczorem aby snuć opowieść. Oczywiście koniecznie zacząć trzeba było od Maryi, Józefa, narodzin Dzieciątka, wizyty pastuszków w szopce. Tą część opowiadamy już wspólnie, każdy dodaje coś co zapamiętał najlepiej. "Mamo, a jakie pastuszkowie przynieśli dary? czy one były miłe?" Niezmiennie dopytuje się Nadziejka.

Tym razem podjęłam dalszy ciąg opowieści. Opowiadałam o tym, jak Józef z Maryją i Jezusem zamieszkali w normalnym domu - bo spis ludności trwał tylko kilka dni a potem znalazło się dla nich miejsce. I o tym jak Gwiazda przyprowadziła do miasta mędrców, Trzech Króli, którzy w poszukiwaniu nowonarodzonego Króla udali się do Heroda. Dziewczynki słuchały opowieści uważnie. Nie była ona zupełnie nowa, tłumaczyłam też już kilka razy znaczenie Złota, Mirry i Kadzidła. Są to Znaki trudne do zrozumienia dla małych dzieci, ale ponieważ dziewczynki znają już historię śmierci i Zmartwychwstania Jezusa to nie trudno jest się do nich odwoływać.
Tym razem jednak podjęłam snucie dalszego ciągu opowieści. Opowiedziałam o planie Heroda, który ze strachu zaplanował rzeź. O aniele, który przestrzegł mędrców by wracali inną drogą. O aniele, który ostrzegł Józefa i kazał mu uciekać z rodziną przed okrucieństwem Heroda. O ucieczce do Egiptu. "Uff," wdycha z ulgą Nadziejka, "udało się!"

"Mamo, a dlaczego Herod kazał zabić te dzieci?" Nadziejka z poważną miną dopytuje o szczegóły. Jest dociekliwa. Już wiem, że nie uniknę wyjaśnień. "Bo nie wiedział gdzie jest Jezus, nie wiedział jak go znaleźć. Koniecznie chciał go zabić i dlatego postanowił zabić wszystkie dzieci." "I zrobił to?" Powaga na twarzy Nadziejki powoli zamienia się w wyraz przerażenia. "Tak córeczko, to był bardzo okrutny człowiek." "Mamo, ale dlaczego anioł nie ostrzegł tych wszystkich dzieci, żeby uciekały?!" Nadziejka krzyczy i ma łzy w oczach "Przecież powinien je uratować! To jest nieprawda! Zmień tą opowieść!!" Oczy pełne łez, gniew i żal, buzia wtulona w poduszeczkę. Nic nie mogłam zrobić. Hela patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami "Mamo, ale jak on zabił te dzieci?" Jest przestraszona, ale - jak to Hela - aby stwierdzić prawdziwość opowieści potrzebne są jej techniczne szczegóły. "Mieczem. Wysłał ludzi z mieczami." "Ostrymi?" Oczy Helenki ogromnieją i wypełniają się łzami. "Tak córeczko, bardzo ostrymi." Ja też mam łzy w oczach. "To nie jest prawda! Jesteś głupia mamo!" woła Nadziejka.
"Niestety córeczko, to nie jest bajka. Tacy okrutni ludzie się zdarzają. Pamiętasz historię faraona, który kazał zabić wszystkie dzieci Izraelitów? Pamiętasz dlaczego Mojżesz ocalał? Tak samo z rzezi ocalał Jezus. Nie płacz córeńko. Wszystkie te dzieci poszły prosto do nieba. A tam nie ma bólu i smutku i głodu. Prosto w ramiona Boga. Są tam bardzo szczęśliwe." "Mamo, ale dzisiaj nie ma takich ludzi, prawda?" Upewnia się Helenka. "Niestety córeczko, i dziś się zdarzają. Nie tak dawno żył człowiek, Hitler, i on też mordował bardzo dużo niewinnych ludzi." Nie wchodzę w długie wyjaśnienia historyczne, nie opowiadam o głodzie i chorobach, które mordują ludzi i dzieci, o reżimach, o masowych aborcjach. Jeszcze nie w tym roku. Ale sama o tym myślę. I łzy dławią mnie w gardle.

Wracam do Heroda. "Wiesz córeczko, za takie okrucieństwa spotkała Heroda straszliwa kara. Jego dusza poszła do piekła i trwa w straszliwych męczarniach." Kończę mściwie. "Na wieki" dokładam jeszcze, pewnie tylko po to, żeby poczuć się lepiej. "A jego ciało?" Helenka oczywiście, któż by inny... "Jego ciało zostało zakopane i dawno już rozsypało się w proch."

Ta historia nie była łatwa. Nie była też miła i wesoła. Ale musiała być opowiedziana, bo przyszedł jej czas a zadane pytanie wymagało odpowiedzi.


To jest nasze Dzieciątko Jezus, w żłóbku, na sianie, ulepione z ciastoliny i owinięte w pieluszki. Zdjęcie autorstwa Helenki.

niedziela, 1 stycznia 2012

Kredki z resztek

Jakiś czas temu na facebooku, na tablicy Edukacji domowej, trafiłam na ciekawy link do strony gdzie opisano jak z bezużytecznych resztek kredek świecowych wykonać zupełnie nowe, kolorowe, "magiczne" ciasteczkowe kredki. Temat mnie zafascynował. Odezwał się we mnie odkrywca. A starannie (choć jak dotąd zupełnie bezsensownie) zbierane ogryzki świecówki wołały mnie wielkim głosem.

Przepis bardzo prosty. Należy obrać one świecowe końcówki z papierków, wrzucić do foremek od ciasteczek lub babeczek wysmarowanych olejem - w zupełnie dowolnej konfiguracji kolorystycznej - a następnie wstawić do nagrzanego piekarnika na jakieś 10 minut. Gdy już się rozpuszczą wyjąć, zamieszać ostrożnie, poczekać aż ostygną, zastygną, wyjąć z foremek i już! Magiczne kredki gotowe. Przepis wspominał również o dodaniu kilku kropelek spożywczej esencji zapachowej (czyli aromatu do ciasta).

Najtrudniejsze do wykonania okazało się obieranie kredek z papierków. A cała reszta - dziecinnie łatwa!


Jak widać powyżej zdecydowałam się zamknąć kredki w trzech różnych zestawieniach, w każdym zestawie kolorystycznym wyszły mi dwie kredki. Dwie żółto-różowo-pomarańczowo-czerwone, dwie zielono-brązowe, dwie niebiesko-szaro-biało-fioletowe. A w dodatku smakowicie i słodko pachną, bo dodałam do każdej kropelkę waniliowego aromatu. Efekt jest fantastyczny. Każda strona kredki rysuje innym kolorem, można ją obracać na różne strony, fajnie wyglądają, no i pachną! Sama nie mogłam się oderwać od rysowania. :)

Na koniec dodam, że pierwotnie oglądane przeze mnie kredki były multikolorowe, każda składała się z resztek kredek we wszystkich kolorach tęczy. Takie też zrobię. Już zaczęłam zbierać świecowe ogryzki. ;)

Samoedukacja, czyli jak zdobywane są szczyty

Był drugi dzień świąt. Zachwycona błogością ciszy i absolutnego zakazu jakiejkolwiek pracy siedziałam sącząc aromatyczną herbatę zatopiona w lekturze "Księżyca nad Taorminą" Romy Ligockiej (gwiazdkowy prezent od mamusi :)). Dziewczynki nakarmione śniadaniem i świątecznymi wypiekami zajęły się spokojną zabawą. Takie cudowne chwile trwają zwykle tylko kilka minut, tak było i teraz. "Mamusiu..." zamruczał z boku domowy obżartuszek, "obiecałaś, że dasz nam cisteczka..." Ciasteczka z pietyzmem wycinane z ciasta kruchego z przyprawą korzenną i starannie ozdabiane przez dziewczynki leżały bezpiecznie schowane w puszce na ciastka. W najwyższej szafce, na najwyższej półce. Bezpiecznie schowane przed Helenką, która nie bacząc na ustalenia, umowy, prośby i groźby nie potrafi się powstrzymać, żeby nie skubnąć małego "conieco". A jeśli Hela skubnie efekt znany przyjaciołom Puchatka jest gwarantowany.
"Córeczko, obiecałam, ale przecież zjadłyście już dużo słodyczy i ciasteczka miały zostać na deser po obiedzie." (Macie pojęcie jak trudno jest oderwać się od upragnionego relaksu tylko po to, żeby z uśmiechem i łagodnym tonem negocjować kwestię ciastek?) "Tak..., ale ciasteczka miały być na święta a przecież są święta." Helena potrafi być niezłomna. I, co gorsza, racjonalna. "Jeśli zjesz wszystko teraz, nic nie zostanie ci na potem." Jestem jak cichutki głos rozumu w głowie Puchatka. Może bardziej niezłomna. W końcu po kimś moja córka odziedziczyła ten upór. "Nie córeńko, cisteczka zostają na deser po obiedzie. Tak się umówiłyśmy i tak zostanie. Koniec dyskusji. Biegnij się bawić." I ponownie zatopiłam się w lekturze.
Po chwili z zatopienia wyrwał mnie podejrzany, choć bardzo cichutki stuk i nieśmiały szelest. Zerknęłam przez ramię i z tym zerknięciem trwale skierowanym w stronę stuku i szelestu zamarłam. Zerknięcie niezauważenie przeszło w obserwację. Acha...

Widok zaiste nieprzeciętny. Samotny, skryty łowca ciastek. Mała dziewczynka, w długiej, czerwonej, balowej sukience bardzo ostrożnie wspinała się po krześle na blat. Nie łatwo było stanąć na blacie, jednocześnie przytrzymując szeleszczącą spódnicę, która pętała ruchy podstępnie plącząc się między nogami. A trzeba to było zrobić ciuchuteńko, bo mama tuż obok siedziała. Następnie trzeba było uchylić szafkę (otwieraną do góry), przytrzymać drzwiczki by nie opadły, jednocześnie jedną tylko, małą rączką wyjąć całkiem sporą puszkę, delikatnie, żeby nie stuknęła w szklaną półkę. Teraz, trzymając zdobycz pod pachą, delikatnie opuścić drzwiczki szafki (a przez cały czas w lekkim wygięciu ciała do tyłu, żeby z hukiem nie spaść z blatu! przy czym obawa przed hukiem była pewnie silniejsza od obawy przed samym spadnięciem), cichutko, by nie szeleściła głośno, zebrać długą, strojną spódnicę balowej sukni, oraz oczywiście cieniutką i paskudnie niewygodną haleczkę (w końcu kto to widział balową suknię bez halki?), która nawet po uniesieniu spódnicy wciąż niebezpiecznie pętała ruchy, wreszcie powoli, cicho i ostrożnie zejść z blatu po krzesełku na ziemię. Operacja dokładnie tak skomplikowana jak opisałam, nic a nic nie ubarwiłam. A to jeszcze nie koniec. Wiecie jak trudno się taką dużą puszkę otwiera? Ale tak, żeby nie zwrócić uwagi siedzącej obok mamy jakimś podejrzanym dźwiękiem? Bardzo trudno. Zwłaszcza jeśli człowiek ma taką wielką ochotę na ciasteczko. W końcu sukces. Cisteczko w rączkę, do buzi... hmm... "Łusia! to twój miś? Taki ozdobiony żółtymi gwiazdeczkami? Mogę go zjeść?" Cała tajemnica na nic. Proszę jakie mam uczciwe dziecko. "O cześć mamo!" Słodki uśmiech. "Masz ochotę poczęstować się ciasteczkiem? Wiem, że nie pozwoliłaś. Ale nie zjadłam wszystkich! Tylko jedno."

A teraz, proszę państwa, dylemat. Umowa, zakaz, podstępne działanie w celu złamania zakazu, nieposłuszeństwo, obżarstwo, wreszcie celowe udawanie niewinności w obliczu niezaprzeczalnych dowodów winy. Niesubordynacja. Brak skruchy.
A może inaczej. Twórcze, odważne i ostrożne, zaplanowane i przemyślane działanie w celu osiągnięcia sukcesu na upragnionym polu, pomimo poważnych przeszkód. Uczciwość i empatia względem bliźniego. Szczerość oceny własnego zachowania.

Cały mój problem w byciu kiepską mamą polega na tym, że ja naprawdę widzę to drugie. Czasem zmuszam się, żeby patrzyć inaczej a motywuje mnie myśl: "Nie, no przy takiej samowolce całej ekipy niechybnie zwariuję przed końcem tygodnia!" Ale w naturalny sposób wciąż fascynuje mnie prawdziwość natury dziecięcej. Hela uwielbia ciastka, przecież wiem, nie ma szans, żeby się uchowały dłużej niż Hela uzna, że to możliwe. I dała mi to do zrozumienia. A potem podjęła samodzielne działanie. Cóż, i tak bohatersko czekała całe dwa dni do świąt. A brak skruchy? Przecież nie można żałować, że się zjadło takie pyszne ciastko! Dziecko też człowiek.

"Córeczko nie bałaś, że spadniesz?"
"Nie. Przecież pięciolatki nie spadają. No, może na placu zabaw czasem spadają jak wysoko wejdą. Ale na placu zabaw można spadać."

Na koniec jedno zdjęcie, w klimacie świąt. Z najlepszymi życzeniami w błogosławionym czasie Bożego Narodzenia. Życzę sobie i wam cichości Maryi i mądrości Trzech Mędrców.