wtorek, 24 kwietnia 2012

O samoedukacji słów kilka...

Tak naprawdę to ja się na tym nie znam. Skończyłam studia, mogę z czystym sumieniem mgr przed nazwiskiem napisać; ha, wyraźnie na dyplomie stoi, że mogę być traktowana jako autorytet w dziedzinie edukacji wczesnoszkolnej w prasie i TV, ale jak się tak swojej wiedzy przyjrzę, to... hmmm... To było dawno temu.
Mam za to ogromną ilość przemyśleń, sporo obserwacji i głód wiedzy oraz doświadczeń. Żywej wiedzy. Tej, którą najczęściej rodzice dzieci posiadają. Z radością przeczytam każdy komentarz. Przemyślę. I skorzystam.

Samoedukacja, pojęcie proste i w praktyce też pozornie łatwo sobie wyobrazić realizację. Ot, postawić sobie problem, znaleźć odpowiednią literaturę fachową, przeczytać i już! Można też odwiedzić odpowiednie muzeum, wystawę, miasto, park, szklarnię, fabrykę, pooglądać warsztat pracy... itd. Łatwizna! Teoretycznie. Bo w praktyce istota zagadnienia samoedukacji w wielu przypadkach to nie "jak to robić", tylko "co zrobić, żeby ono (dziecko ukochane w wieku gimnazjalnym na przykład) chciało się za to wziąć!". A to już problem braku motywacji. Problem jest poważny i nie dotyczy wcale tylko gimnazjalistów (wiadomo, licealista ma już maturę w perpektywie a to jest dość silna motywacja zewnętrzna, coś jak kopniak w ...), brak motywacji "nie chce mi sięę...", "mamo, to mi się nudziiii..." i tym podobne jęki to już standardowa reakcja nawet mojej niespełna czteroletniej Trzeciej, że nie wspomnę o niespełna sześcioletniej Drugiej i niespełna siedmioletniej Pierwszej (choć żaby im oddać sprawiedliwość dotyczy to zwykle tylko sprzątania i szlaczków).
I drugi poważny problem. Co zrobić jeśli dziecko NIE UMIE CZYTAĆ? Przecież jeśli to rodzic zadaje zadanie, znajduje literaturę i czyta ją na koniec to z samoedukacji nie pozostaje nawet ślad! Czy więc możliwa jest samoedukacja w edukacji wczesnoszkolnej? Moim zdaniem nie tylko możliwa ale wręcz jedyna, która ma sens.

Naświetliłam istnienie dwóch problemów: motywacji oraz braku narzędzi, i od tych kwestii zacznę, reszta wyklaruje się w trakcie. [Oczywiście nie miałam dziś zupełnie czasu odświeżać sobie literatury fachowej w związku z tym nie będzie żadnej bibliografii, żadnych cytatów, a tekst to tylko moje refleksje i przemyślenia na temat a nie naukowa, czy choćby paranaukowa publikacja, choć mam taką w planach... jak dzieci będą się już w pełni samoedukować ;)]

Szykując się do ed dokonałam w myślach podziału na "wiedzę" i "narzędzia". Narzędzia muszę córkom wręczyć ja, wiedzą powinny już zdobywać same. Narzędzia to oczywiście umiejętność czytania, pisania, liczenia, organizowania miejsca pracy, korzystania ze źródeł. Wiedza zaś... ach wiedza to cała reszta :). Nauki przyrodnicze, literatura, sztuka, wiedza o społeczeństwie. Na razie zarys jest bardzo ogólny i dostosowany do możliwości małych dzieci. Rzecz w tym, że poznawanie świata poprzez aktywne życie w nim, pełne obserwacji i refleksji dla mnie jest już doskonałą formą samoedukacji. Dziecko zaś ma ciekawość świata wpisaną chyba w geny. Każdy rodzic zna niekończące się ciągi pytań, powstają na ten temat nawet skecze kabaretowe! Bo małe dziecko zaczyna od "co to?" (choć moja Najmłodsza właściwie pokazuje palcem, spogląda pytająco na mnie i wydaje dźwięk o taki: "yyyy?" albo "tooo?" i też wiem o co biega) a potem jest już tylko gorzej. 1000 pytań do. Wielokrotnie powtarzają się te same pytania, jakby młode sprawdzało nas, sprawdzało odpowiedź, upewniało się, aż w końcu dorosłemu cierpliwości nie starcza. "Tak, do jasnej ciasnej petronelki TO JEST KOŃ!! Ile razy mam to powtarzać?!" "A to?" spokojnie pyta kochane maleństwo pokazując na kolejny obrazek, tym razem z psem... Zawsze zaskakuje mnie niesamowita wręcz motywacja jaką mają maluchy. Ba, motywacja, ośli upór! Podziwu godny.
Starsze dzieci mogą zadawać pytania trudniejsze i więcej, lub przestać zadawać pytania w ogóle. My, dorośli, jesteśmy mistrzami zabijania motywacji. Zniechęcamy dzieciaki tekstami "Dowiesz się tego w szkole", "Teraz tego nie zrozumiesz", "Jak będziesz starszy to ci wytłumaczę". Dobra, jest środek nocy i piszę jakieś głupoty. Nigdy, ale to nigdy nie powiedziałam takiego tekstu do swojej córki. Nawet jak zaczęła mnie wypytywać o kobiece przypadłości... Ale wielu dorosłych to robi. Tymczasem nie ma głupich pytań, są tylko głupie odpowiedzi a podtrzymanie naturalnej ciekawości świata i rozwijanie jej, ukierunkowywanie jest najprostszą drogą do wykształcenia umiejętności samoedukacji. "Mamo, a skąd się biorą małe ślimaczki?" spytała mnie moja
Najstarsza. Szlag. No nie wiem! Nie pamiętam, serio. A zresztą jaka szansa, że mała zrozumie cykl rozrodczy ślimaka? To przewrotna prowokacja. Przecież nie powiem dziecku: "Będziesz się o ślimakach uczyła w szkole jak będziesz starsza", skoro miesiąc temu cierpliwie tłumaczyłam skąd się biorą małe gąsienice. Nie wahałam się nawet chwili. Siadłyśmy razem, żeby szukać odpowiedzi. Przeczytałam na głos bardziej dla siebie niż dla młodych. Tłumaczyłam prostymi słowami na język dzieci. Obiad spóźnił się o godzinę. Ale kiedy poszłyśmy na spacer i nadziałyśmy się na kaczki z nietypowym dla nas upierzeniem dziewczynki bez wahania zadały mi kolejne pytanie. A gdy przyznałam, że nie znam odpowiedzi Druga oświadczyła: "Nie martw się, jak wrócimy do domu to razem sprawdzimy w komputerze."

Jeśli więc chodzi o motywację do nauki to podstawą jest zadawanie pytań przez dziecko. Im więcej tym lepiej. I udzielanie mądrych, stosownych do wieku odpowiedzi. Małym krasnoludkom trzeba czasem służyć wiedzą jak encyklopedia, bo same czytać nie umieją, ale tak naprawdę wcale nie oznacza to, że ograniczamy im samodzielne uczenie się. Jestem jak gadająca książka. Już niedługo moje córki zamiast mnie pytać będą odpowiedzi szukać same zwłaszcza, że osobiście będę je do źródeł odsyłać. Już teraz wiedzą gdzie te odpowiedzi mogą być! Czasem trzeba tę wiedzę tłumaczyć na ich język - bo młodsze dzieci myślą na poziomie konkretno-wyobrażeniowym, nie abstrakcyjnym. Łatwo bawiąc się w takiego tłumacza spalić obiad. Ale tekst "dorośniesz to zrozumiesz" jest egzekucją aktywnego uczenia się w przyszłości.
Warto wykorzystywać te zytuacje kiedy dziecko zadaje pytanie do konstruowania dużych zadań edukacyjnych. Pytanie "Mamo, czemu Łusia dymi?" zadane w kąpieli było u nas okazją do zorganizowania dużych zajęć dotyczących wody, parowania, zmian temperatury itd. Robiłyśmy eksperymenty i zadawałyśmy całą masę pytań. Potem całą zimę dziewczynki obserwowały zjawisko parowania samorzutnie. I komentowały obficie dowodząc, że najlepsza technika zapamiętywania nowej wiedzy to nauka przez doświadczanie. Ważne jest jednak niezmiernie, aby doświadczając rozumieć! Do rozumienia czasem potrzebna jest mama... a czasem wystarczy już mądra książka. Czasem film, lub audycja.
Czasem oczywiście nie chce mi się czekać aż dziecko zada pytanie. W takich sytuacjach prowokuję okazje do doświadczeń i obserwacji. Od dwóch miesięcy hodujemy w domu fasolę na parapecie, niedługo zakwitnie :), bazylia, którą siałyśmy trzy tygodnie temu już pachnie. Jesienią spotkałyśmy na spacerze wielkiego pająka. Dziewczynki ominęłyby go wielkim łukiem, gdybym nie zatrzymała się i nie zaczęła zadawać pytań... "Ile on ma nóg?" Policzcie nogi ruszającemu się pająkowi! "A gdzie jego żona?" pyta najstarsza - i to już okazja edukacyjna nie do przegapienia!
Na placu zabaw panienki znalazły biedronkę. Spytały czy mogą ją wziąć do domu. A ja się zgodziłam. Bo biedronka w domu jest okazją do obserwacji nieustającą, podczas gdy taka pozostawiona na placu zabaw szybko idzie w niepamięć.
Wracałyśmy ostatnio ze spaceru i moje córki rozżalone oświadczyły, że je okłamałam bo wcale nie ma wiosny, bo nigdzie nie widać kolorowych kwiatów! Jakoś te wiosenne cebulkowe były mało przekonujące widocznie. Ale na szczęście dookoła rośnie cała masa drzew i krzewów. Powrót ze spaceru trwał dłużej niż sam spacer. Porównywałyśmy kwiaty brzozy, klonu i jesionu, a potem białe kwiatki mirabelki i żółte forsycji. Dziewczynki liczyły płatki, porównywały liczbę pręcików, zadawały pytania i słuchały odpowiedzi. Potem na kolejne mijane krzaki rzuciły się już "dobrowolnie", że tak powiem, zasypując mnie swoimi obserwacjami.

Jesienią zaplanowałam panienkom blok edukacyjny: ciało człowieka. Zresztą był przewidziany w programie nauczania. Oczywiście beztrosko olałam podręczniki zalecane i zaczęłam od zabawy w kąpieli, uważnej obserwacji własnego ciała. W bibliotece zaś wyszukałam kilka pozycji adresowanych do małych dzieci, wypożyczyłam wszystkie i wzięłyśmy się za czytanie, oglądanie itd (a niektóre książki były naprawdę fascynujące, aż żal, że nie ma ich już w sprzedaży). W tej sytuacji pytania sprowokowałam ja. Ale zadawały je moje panny, żywo zainteresowane tematem. A odpowiedzi szukałyśmy razem. Potem przez miesiąc książki towarzyszyły dziewczynkom podczas zasypiania, bo młode utrwalały wiedzę intensywnie studiując ilustracje. Ma to swoje wady oczywiście. Przez jakiś czas młode były przekonane, że bakteria jest mała, zielona lub czerwona i w ręku nosi dzidę... gdzieś akurat taki był obrazek.
Matody? Techniki? Nie ma lepszej metody zapamiętywania niż uczenie się tego co w tym momencie interesuje. Ale stosuję różne techniki, a jakże. Ostatnio piekąc zebrę śpiewałyśmy przepis, czy raczej ja go skandowałam klaszcząc i tupiąc w rytm a panienki powtarzały wniebowzięte. Myślę, że na długo zapamiętają ile łyżek kakao trzeba dodać do cista...
Podobno żółty kolor pomaga. Całkiem serio! Moja nauczycielka plastyki i techniki w Kolegium opowiadała nam o właściwościach barw ich wpływie na myślenie i nastrój i ponoć żółty wspomaga proces zapamiętywania. Nie wiem, jakoś nie zauważyłam różnicy. Natomiast na pewno skutecznie działają pozytywne emocje, które się odczuwa podczas nauki.

Metody, hmm... tak metody są różne. Przez doświadczanie, metody podające, problemowe... nie, nie będę nawet szukać sensownego podziału metod, zwłaszcza, że już 1:34 w nocy, inny tekst tylko o metodach kiedyś napiszę. Ostro krytykujemy szkołę za to, że stosuje się w niej masowo metody podające (podręczniki, karty pracy, ewentualnie nagranie audio czy film) i krytyka jest uzasadniona. Ale nie dlatego, że to są złe metody. One po prostu nie powinny dominować procesu edukacji. Nic nie zastąpi doświadczenia! Ha, opowiadała mi moja bratowa taką rozmowę z nauczycielką podczas praktyk studenckich. "To pani zrobi - odhaczyła w scenariuszu zajęć nauczycielka - a to wszystko proszę pominąć [wykreślone zagadnienia to było krojenie owoców, wykonanie sałatki i kanapek itp]. To jest szkoła nie przedszkole, my się tu uczymy nie bawimy!". Oni się pewnie uczą i masowo mordują w dzieciach chęć uczenia się. Cóż, my się bawimy. Dobrą zabawę lepiej się pamięta.
Z metod polecam eksperymenty. Skąd je brać? Z innych blogów. Z internetu. Z książki "365 eksperymentów, na każdy dzień w roku" itd. Poprosić panią bibliotekarkę w wypożyczali książek dla dzieci. U mnie to się sprawdza. Zwykle podczas takiego eksperymentu udaje się jednocześnie kształtować umiejętności, przyswajać wiedzę z różnych dziedzin i zachwycać światem.

Kolejna ulubiona metoda to gry. Superfarmer: podwajanie, przeliczanie, umiejętności strategiczne, choć dla mojej najstarszej córki najważniejsze było zbudowanie porządnego płotu do ochrony przed wilkiem. Karty są podobno niezastąpione w treningu liczenia; gra w wojnę - wspaniała do nauki cyfr i porównywania liczebności zbiorów nawet dla pięciolatka, my gramy na razie bez figur. Domino - tu nie trzeba tłumaczyć. Warcaby. Gry planszowe mają przeogromną ilość funkcji, ba, ich zaletą jest to, że na każdy temat można zrobić taką grę samemu - wraz z dzieckiem. Duży karton, flamastry, kostka do gry i cokolwiek co będzie pełnić funkcję pionka. Wystarczy powycinać z kolorowych gazet obrazki, ponaklejać na pola i ustalić co "z tym" robimy. Ja proponuję dla każdego stającego na obrazku żaby zakumkać jak żaba. A dla każdego kto stanie na obrazku słonia wymienić co słoń lubi jeść. A na obrazku mydła... na przykład wymienić jakąś część ciała, którą trzeba myć i wyjaśnić czemu. Tylko bez głupich skojarzeń! Całkiem serio, znalazłam takie zagadnienie na liście pytań testu gotowości szkolnej dla sześciolatków.
Ja tak tylko rzucam luźne pomysły, które akurat teraz przychodzą mi do głowy.
Chodzi mi ostatnio po czaszce taki plan na naukę kontynentów i państw. Duża mapa, sam jej kontur, na niej zaznaczone kontury kontynentów a same kontynenty wycięte osobno tak by pasowały do mapy, zadanie to dopasować kontynenty do konturów na mapie, do nich dopasować nazwy - to już dla czytających - na kontynentach kontury państw i w drugiej turze dopasować te państwa - osobno wycięte z kolorowych kartonów, tektury albo deseczek - do konturów na kontynentach. Do nich nazwy, stolice i flagi... obrazki zwierząt często spotykanych i roślinności, kartki z opisami państw, klimatu (dla młodszych dzieci wystarczą obrazki symbolizujące klimat: słoneczko, śnieżynka itd), obrazki z "tubylcami". Taka pomoc do samodzielnego zrobienia wymaga zapewne pracy ale ta praca też powinna być wspólna, a sprawdzi się pomoc zarówno do zabawy grupowej jak i w pojedynkę... Mogło by być zabawne, nie? Tu w zapamiętywaniu pomoże manipulacja przedmiotem.

Pamiętacie Matrixa? Neo będąc u tej starszej pani, która miała mu przepowiedzieć jego przyszłość spotkał dzieci bawiące się wyginaniem łyżki siłą woli. Na pytanie jak to zrobić? Dzieciak odpowiada: "There is no spoon." I jak tak to własnie widzę. Nie ma żadnej łyżki. System usiłuje nas przekonać, że program szkolny to jakaś magia, do której dostęp mają wtajemniczeni. Będę trochę kontrowersyjna, ale powiem szczerze, że moim zdaniem dziś zajęcia w edukacji początkowej mogłaby prowadzić nawet woźna. Do programu dołączony jest zestaw scenariuszy zajęć, gdzie jest krok po kroku wypisany każdy element lekcji, i gdzie to jest w podręczniku. A reklamowane "kształcenie zintegrowane" to w prawie wszystkich przypadkach zwykła ściema. Ot, nauczanie w oparciu o ciągi skojarzeń. Jest zima? To przeczytamy o bałwanku, poznamy "B,b", policzymy bałwanki, narysujemy bałwanka i poznamy piosenkę o bałwanku. No błagam, żałosne. Nie ma żadnej łyżki. Dzieci zimą chcą lepić bałwana bo to fajna zabawa, i dowiedzieć się, czemu z buzi leci dym skoro nie palimy papierosów. Czemu woda zamarza a jak zamarznie w słoiku to słoik pęka. Moje córki powtarzały to doświadczenie kilka razy. Fascynowało je to. A śniegiem bawiły się cały dzień w ciepłym domu. Przyniosłam im całe wiadro i pozwoliłam dłubać do woli. Całą masę rzeczy zrobiłyśmy z tym śniegiem. Lepiłyśmy, topiłyśmy, stopiony filtrowałyśmy przez białą tetrę, a dziewczynki samorzutnie bawiły się nim kilka godzin do zabawy wykorzystując gumowe pingwiny, morsa i fokę. Jeśli mam być szczera to nawet nie wiem, co podręczniki przewidziały na ten czas. Wcale ich nie kupiłam.

Przede wszystkim zaś naszym działaniom towarzyszy rozmowa. Pytania, poszukiwanie odpowiedzi, wymiana refleksji.
Najbardziej kocham w tym co robię z moimi córkami obserwowanie ich reakcji - to jakbym widziała cały świat po raz pierwszy - ich oczami. Chyba jestem największym dzieckiem z całej naszej gromadki. Zachwyca mnie świeżość spojrzenia, nowe odkrycie! "Mamo, mamo, zobacz listki urosły! Są większe!" Prawda? Zauważyliście? Bo ja tak, rany, no mówię wam, taki malutki wiosenny listek! Coś ślicznego!

Warto poza kupieniem kompletu podręczników kupić Program nauczania. Albo ściągnąć go z internetu, mój był za darmo wystawiony na stronie wydawnictwa. Wtedy łatwo uzyskać pełny obraz tego, co przewidziane jest w blokach, czy obszarach, czy jak też to będzie nazwane, a następnie zupełnie spokojnie pobawić się tymi treściami z dzieckiem. Wystarczy dopasować pytanie dziecka do obszaru, czy bloku, pomyśleć jak można to ciekawie rozbudować samemu i w drogę. Pory roku, dzień i noc, słońce i księżyc, wszystkie te zagadnienia sprowadzają się u mnie do układu słonecznego. Mój program przewidywał wprowadzenie tych zagadnień zimą czy wiosną? Nawet nie wiem. Ale moje panny zaczęły zadawać pytania we wrześniu. Spędziłam kilka nocy na poszukiwaniu najlepszych wizualizacji ruchu obrotowego ziemi, układu słonecznego itd. Wykonałam model w domu z użyciem lampy, piłki itd, w jednej z wersji modelu układu słonecznego Trzecia córka była słońcem, Pierwsza ziemią Druga księżycem. Miałyśmy z tego niezłą frajdę, nawet jeśli dziewczyny nie wszystko zrozumiały i zapamiętały.

Dobra, ale ja się tu rozpisuję o treściach a poza ciekawymi rzeczami są i nudne. Niestety. Narzędzia. Szlaczki celowo i z premedytacją omijam, bo mam oddzielny tekst w połowie napisany, który będzie dotyczył tylko grafomotoryki. Ale są też inne narzędzia. Głoski, sylaby, liczby, cyfry, figury. Jak pomóc je zapamiętać, utrwalać? Odpowiedzią na pytanie są zabawki. Manipulacja przedmiotami. I nieśmiertelne, niezastąpione gry. Nie ma co się łudzić, jednemu rodzicowi trafi się dziecko, które raz spojrzy i zapamięta a drugiemu trafi się dziecko, które przez rok dzień w dzień będzie mylić "o" i "u" a pozostałe "obrazy graficzne głoski" będą tylko dziwnymi znaczkami. Moja Druga - niespełna sześć lat - zaczyna czytać; moja Pierwsza - prawie siedem lat - rozpoznaje "A" oraz "i". I oczywiście myli "o" z "u". Na moje oko - będzie w rodzinie silny dyslektyk. W sumie bardziej mnie to cieszy niż martwi, musi mieć dziewczyna jakiś wyjątkowy talent. Ale trzeba jej będzie pomóc w zapamiętaniu liter. Z cyframi jest zresztą to samo. Pomocny będzie dla niej ruchomy alfabet, tak by rączki pomogły zapamiętać kształt skoro oczy nie mogą. Czasem pomagam jej rozpoznawać symbol opisując go. Młoda ma kłopot z zapamiętaniem znaku, ale zapamiętuje jego opis! Szok! Spytałam ją dziś jak wygląd cyfra 6, bo nie potrafiła jej narysować. Potrafiła ją za to opisać. A ja narysowałam pod jej dyktando - obie byłyśmy zadowolone z efektu. Od pani psycholog z poradni wiem, że córcia ma opóźnienie w rozwoju analizatora wzrokowego i najprawdopodobniej też słuchowego. To nie będzie łatwe, ale na pewno znajdziemy takie metody, które będą jej pomagać.
Manipulacja przedmiotami to prosta sprawa. Można sięgnąć po zwykłe klocki. A można zajrzeć do jednego ze sklepów internetowych i kupić pomoce. Albo starannie obejrzeć i zrobić samemu. A potem - wzorem Marii Montessori - pozwolić dziecku uczyć się samemu. Osobiście polecam Mozaikę z książeczką wzorów - pomoc, którą znam i doceniam jej wartość. Ha, w podobnym stylu Granna zrobiła "Kolorowy kod", też fantastyczna gra, czy raczej zabawka. Mam ją na liście do kupienia. Wszystkie formy zapamiętywania, które łączą w sobie poznanie wielozmysłowe są bardzo pomocne: wzrok, dotyk, manipulacja - ruchomy alfabet powinien być więc ciekawy w dotyku, tak by faktura materiału wspomagała zapamiętywanie (to taki skrót myślowy, zrozumiały?). (Serdecznie polecam wszystkie blogi miłośniczek Montessori, niewyczerpane źródło inspiracji.)

I oczywiście, żeby nie zapomnieć, komputer. Tak, tak, gry komputerowe, programy do nauki rysowania, projektowania, gry edukacyjne, te wszystkie "szkodliwe głupoty" mogą być niezastąpioną pomocą. Wymuszają samodzielność (przynajmniej u nas, bo są odkładane na "deser", a gdy dziewczynki mają "deser" ja mam nadrabianie domowych obowiązków czyli "kurzenie domowe" i tkwienie prze kompie odpada), wymuszają umiejętność samodyscypliny - bo na gry wyznaczony jest określony czas, jeden komputer obsługuje u nas trójkę dzieci i dwoje dorosłych. Poza tym dbam o urozmaicenie gier i wciąż podsuwam coś nowego. No i zagwarantowaną mam indywidualizację wg potrzeb i zainteresowań, a również naukę współpracy, bo dziewczynki często tkwią przy komputerze razem i rozwiązują zadania wzajemnie sobie pomagając, lub wspólnie ucząc się piosenek.

Z mojej strony to tylko zarys. Ale może komuś przyda się taka inspiracja. Ach, na koniec coś podejścia babskiego, czyli lecimy po emocjach. Jak coś ma być robione na siłę, w nerwach i stresie to lepiej odłożyć to na jutro, albo na za miesiąc. A teraz zrobić to co wywołuje uśmiech. I moim zdaniem, zupełnie prywatnym, dużo miłości okazywanej na codzień też pomaga w zapamiętywaniu. Przytulona córcia zapamiętuje na dłużej, to fakt. I chętniej sięga po nową dawkę wiedzy, z dumą chwaląc się, że ją zdobyła. Podobno też zamiast mówić "jestem z ciebie dumna" powinno się mówić "możesz być z siebie dumna". Pojęcia nie mam ile w tym prawdy. Ja na wszelki wypadek wypowiadam obie formułki. ;) U mnie szarzeje niebo... Pozdrawiam.

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Pogryzając orzechy czyli edukacja przy okazji

Dnia pewnego, zimowego, gdy mroziło i śnieżyło, i z domu wychodzić się nikomu nie chciało zajęcia zrobiły się same. Zresztą często same się robią, ale tym razem postarałam się je zapamiętać, by opisać. Opisuję więc. A było tak...

Gawędziłam sobie niefrasobliwie z moją przyjaciółką i bratową przez telefon, omawiając rozkoszne zabawy naszych milusińskich gdy moja druga córka, piękna Helena, postanowiła potrenować nową umiejętność. Obsługę mikrofali. Gaworząc beztrosko kontrolowałam słowem i gestem poczynania mojej blondyneczki wyjmując jej z rąk różne nie nadające się do podgrzania produkty, wreszcie wręczyłam torebkę orzeszków laskowych - "masz dziecko, upraż sobie" - niech będzie z tej zabawy jakaś korzyść... Uprażone orzeszki zrobiły furorę, zainteresowanie mikrofalą spadło, konsumpcją zaś wzrosło. Przezornie zakończyłam w porę przyjacielską pogawędkę i przysiadłam siorbnąć w błogostanie kawkę. Mmmm... kawusia...

- Mamo, a jak się nazywają te orzeszki? - spytała Nadziejka
- To są orzechy laskowe.
- Mamo, a te orzeszki to są ziarenka, prawda?
- Ziarenka?
- No... te... nasionka! - uściśliła Nadziejka
- Hmm, właściwie to są owoce. Pamiętacie z naszych zbiorów jesiennych? Drzewa mają owoce suche i ... hmm, mokre, wilgotne?
- Soczyste! - podpowiedziała Helena. - Jak jabłko. Albo gruszka. I pomarańcza.
-O właśnie, dzięki Hela - ucieszyłam się. - I tak samo jak w soczystych owocach, w których nasiona znajdują się w środku, jak pestki w jabłuszku, albo jedna pestka w śliwce, tak samo w tym orzeszku, w środku znajduje się nasionko. O tutaj, patrzcie! - delikatnie rozdzieliłam orzeszek na połówki i pokazałam malutkie nasionko. Dziewczynki natychmiast zaczęły rozdzielać wszystkie nie zjedzone orzeszki sprawdzając czy na pewno w każdym znajdzie się nasionko. A ja wsadziłam do mikrofali drugą porcję.
-Mamo, ale my nie możemy ich jeść, tych nasionek! Przecież jak je zjemy, to one nie urosną! Nie urosną w naszych brzuchach! One umrą! - dramatycznie oświadczyła Nadziejka z bardzo zafrasowaną miną. - I nie będzie więcej drzew z orzechami! [Nadziejka ma 6,5 roku a personifikacja do potęgi n-tej, cudo.]
-Nie martw się Nadziejko, tych orzechów było bardzo dużo, na pewno wiele z nich pozostało jeszcze aby dać początek nowym drzewom. Wiewiórki też zjadają orzeczy i żołędzie a przecież wciąż rosną nowe drzewa. -Uspokoiłam zaniepokojoną miłośniczkę ekologii.
- A jak one mają na imię?
- Orzechy raczej nie mają imienia... Te orzechy, które teraz jemy to są orzechy laskowe. I rosną właściwie na dużym krzewie a nie na drzewie. Na leszczynie. Ale jadłyście też orzechy włoskie, pamiętacie? Łupałyśmy je razem dziadkiem do orzechów. Orzechy włoskie rosną na dużym drzewie, oglądałyśmy takie jesienią i latem... Zresztą jak nie pamiętacie, to zaraz wam pokażę. - Zapaliłam się do pomysłu widząc niepewne minki moich córeczek. - O, tutaj mamy orzechy laskowe w łupinkach - wysypałam resztki zapasów zgromadzonych jesienią dla wiewiórek - te, które prażyłyśmy, są już bez łupinek. A tutaj mamy orzechy włoskie... hmmm, zdaje się tylko bez łupinek... - chwilkę się wahałam, ale w łupinkach nie zostało mi już nic do demonstracji. Szlag. Trudno... - Trudno, kochane, musi nam wystarczyć zdjęcie. Chodźcie do komputera. To się robi tak. - Usiadłyśmy razem przed laptopem, odpaliłyśmy wyszukiwarkę internetową, wpisałyśmy "orzechy", wybrałyśmy dział "grafiki" i dopiero teraz się zaczęło. Długie, namiętne, szczegółowe oglądanie zdjęć drzew, krzaków, orzechów w łupinkach i bez, poznawanie nowych rodzajów orzechów.



- Mamo, tu są migdały!
- Tak, oczywiście migdały to też orzechy. A są jeszcze różne inne! Orzechy nerkowca, mają taki śmieszny kształt...
- Jak księżyc!
- Też - uśmiechnęłam się - orzeszki ziemne (arachidowe), zwane fistaszkami, orzeszki pistacjowe, macadamia, pekan... - i tak wymieniałyśmy nazwy, porównywałyśmy kolory, kształty i wielkość, rozmawiałyśmy też oczywiście o zastosowaniu orzechów w kuchni. A po wyjęciu migdałów z szafki porównywałyśmy nawet smaki, choć w bardzo ograniczonym zakresie.

- Mamo, a czy orzechy są zdrowe? - Helena... niestety, sama sobie ukręciłam ten bicz. Od dłuższego już czasu agituję za zdrową żywnością, walczę ze sztucznie barwionymi słodyczami pogardliwie nazywając wszelakie "odbabciowe" lizaki "niezdrowymi śmieciami" a ponieważ mamy alergię na mleko, więc ze słodkości pozostają jedynie świeże owoce, bakalie i pieczone w domu cista. I gorzka czekolada. Żeby zmotywować łakomczuszki do rezygnowania z paskudztwa potrafię długo i namiętnie opowiadać o witaminach, zdrowiu i wartościach odżywczych, które kryją się w przygotowanych przeze mnie deserach. I tak podejrzliwe pytanie, "Czy to jest zdrowe?" pojawia się niezmiennie już od dłuższego czasu.
- Tak, myślę, że są zdrowe... - odpowiedziałam z westchnieniem, wiedząc dobrze jakie pytanie padnie następne.
- A co one mają, że są zdrowe? Mają bakterie? - jak wiadomo bakterie mogą być nie tylko złe, ale również dobre - i witaminy? A jakie?

Odsunęłam na bok nietkniętą kawę, wrzuciłam w wyszukiwarkę Wikipedii "orzechy", a na sąsiedniej karcie "orzechy wartości odżywcze" i zaczęło się głośne czytanie, tłumaczenie, odpowiadanie na 100 pytań do, porównywanie. Które orzechy mają więcej magnezu, a które fosforu? Do czego w organizmie człowieka przydają się potas, magnez i fosfor, i dlaczego dzieci powinny je jeść? Czy są smaczne? Do czego może się przydać witamina E i B? Na całe szczęście sporo całkiem pamiętam ze szkoły, akurat interesowały mnie te kwestie zarówno w podstawówce jak i w liceum. Ha! robiło się nawet jakiś referacik! A nie było łatwo wtedy, bez interetu, do każdej informacji trzeba się było dokopać w bibliotece szkolnej i rejonowej; może dzięki temu wiedza zapadała lepiej w pamięć - ze strachu, że następnym razem trzeba będzie jej znów w bólach i kurzu poszukiwać ;). Dość, że teraz rozmowa nam nie utykała w martwym punkcie. Również dzięki temu, że dociekliwość sześciolatki to jednak nie to samo co dociekliwość dziesięciolatki. Uff!

Zdecydowanie muszę się zacząć w szybkim tempie dokształcać. Trzeba być o krok przed dzieckiem, nie? W końcu nikt nie lubi pozbawiać dziecka złudzenia, że jest tym naj najmądrzejszym rodzicem na świecie!
Bycie najmądrzejszą mamą na świecie znów kosztowało mnie kawę. Siorbnęłam z niesmakiem zimną a nie mrożoną wcale oszczędnie zabielaną (ja nie mam żadnej alergii, przynajmniej na mleko), i gdy fala emocji związanych z gorącą satysfakcją z dobrze wykonanej pracy już opadła pomyślałam z rezygnacją: no cóż, ciepłą kawę będę piła na emeryturze.
A do kawy, nie przejmując się nareszcie zdrowiem i alergią będę jadła takie, o! I niewątpliwie skorzystam z jednego z wielu przepisów, które na tym blogu: sercezczekolady.blox.pl znalazłam...

piątek, 13 kwietnia 2012

Galeria II

Wstyd jak beret, obciach na maksa itd. Dwa miesiące blog odłogiem leży, czytelnicy czekają, oglądacze wypatrują a ja z lenistwa nocami do poduszki czytam książki zamiast pracować. Cztery napoczęte teksty kurzą się wirtualnie w dziale nieopublikowanych postów a ja cóż... zawsze mam coś ważniejszego do zrobienia.
Dzisiaj zresztą też żaden z oczekujących tekstów nie doczeka się publikacji. Aby pisać potrzebna jest wolna noc. A ja mam tylko bardzo zajęty dzień. Spacer. Wizytę w bibliotece. Cztery nowe gry. Pudełko nienaruszonych pasteli, kilka nowych bloków do rysowania i malowania, wytłoczki po jajkach naszykowane do zrobienia wiosennych kwiatów, szufladę kolorowych krepin czekającą na wykorzystanie do papierowych krokusów, narcyzów, tulipanów i róż... A na koniec kosz kolorowych włóczek i kordonków i niezliczoną ilość planów i pomysłów. Że nie wspomnę już o wełnie i igłach do filcowania, które płaczą za mną po nocach.

Wrzucam dla ciekawych małą Galerię wiosennych prac. Dominują wykonane techniką origami płaskie z koła i kiriorigami. Wybieram te techniki bo można z nich wykonywać samodzielnie całe obrazki nawet gdy jest się krasnoludkiem trzy i czteroletnim. Lub zerówkowiczem z pewnymi ograniczeniami w zakresie małej motoryki. Albo pięciolatką, która szybko się poddaje. A każdemu, kto spróbuje dają błogie poczucie sukcesu. "Zrobiłem zupełnie sam."

Polecam książeczki dla początkujących pani Doroty Dziamskiej, pełny opis dla laika oraz ignoranta, dużo ciekawych pomysłów, zdjęcia gotowych prac w skali 1:1, dla mnie - bomba!

A teraz wykonywane przez nas: gąsiennice, wiewiórka mojej 3,5 letniej trzeciej, oraz kompozycje na Wielkanoc.







A taki baranek ozdabia ścianę pokoju dziennego :) i przypomina nieustanną radość Zmartwychwstania! Baranek banalnie prosty, brystol oklejony watą, nogi z krepiny, kopytka i uszy z filcu. Sama frajda, pełna kooperacja.

Wielkanocne koszyczki z wytłoczek od jajek, w środku pisanki oraz megakurczaki, które bawią mnie do łez swoją dysproporcją względem kogucików... ;)

Ciepło i wiosennie pozdrawiam wszystkich czytelników :)