piątek, 28 grudnia 2012

Odszkolnienie w przedświątecznym bałaganie.

Tytuł powinien brzmieć "unschooling w przedświątecznym bałaganie" ale nie przepadam za mieszaniem pojęć z obcego języka do naszego i wolę wymyślać własne - po polsku, a poza tym jak się przyjrzeć z bliska to nie do końca mi po drodze z ideą unschoolingu a sięgać po nią jakoś tak tylko "okazyjnie" nie wydaje mi się właściwe. Rzecz w tym, że idea to coś co uznaję albo nie, a nie ułamuję sobie te kawałki, które mi pasują, resztę wywalam do śmietnika ale firmuję swoje działania powołując się na chwytliwe hasło. Z ideą jak z religią. (Definicję unscholingu znajdziesz na dole tego posta, tam również linki do ciekawych artykułów opisujących te iedeę, jej pochodzenie i opis jak rzecz wygląda w praktyce.)
W tej konkretnej sytuacji mam poważny problem. Polski system wymaga od nauczycieli w szkole, a również od rodziców w edukacji domowej realizacji podstawy programowej; dzieci uczące się w domu zdają egzaminy z konkretnego materiału określonego programem szkolnym. Przygotowanie do egzaminu wymaga przyswojenie tego materiału. Niezależnie od tego, czy uczący się jest nim zainteresowany, czy nie. Podejrzewam, że samodzielne przyswojenie materiału nie stanowiłoby problemu, bo człowiek to ciekawskie stworzenie i sam z siebie zgłębia intrygujące zagadnienia a podział na "umysły humanistyczne i ścisłe" i przymuszanie ich do zgłębiania materiału, który ich nie interesuje jest głupotą, która powstała właśnie w systemie szkolnym. (Teraz kilka słów odpierających ataki zwolenników tradycyjnej edukacji, którzy twierdza, że w trybie unschoolingu dzieci nie uczą się tej części materiału ogólnej wiedzy o świecie, która nie jest związana z ich zaiteresowaniami - można taką krótką notkę znaleźć w Wikipedii pod definicją unschoolingu). Bynajmniej nie podważam istnienia szczególnych talentów w kierunku tej czy innej dziedziny ale! Ale jeśli ja - tak zwany "umysł humanistyczny" nie radzący sobie z obliczaniem pola brył i trudniejszymi rachunkami, z rachunku prawdopodobieństwa w liceum miałam 4 (a tłumaczył mi zagadnienie mój własny ojciec) i w dodatku ROZUMIAŁAM to zagadnienie to znaczy, że właściwie każdy może się tego nauczyć. Załapałam się jeszcze na kilka podobnych dziwnych sytuacji, w których bez najmniejszych problemów "łapałam" temat ścisły gdy tylko zobaczyłam go w innym niż ten szkolny, systemowy kontekście, a co więcj - temat ten okazywał się wręcz fascynujący! Zaś wspomniany wyżej mój ojciec - typowy umysł ścisły i to mieszczący się gdzieś w zakresie "geniuszy" - maturę z polskiego zdał na 4 czy 5 choć orłem z polskiego nie był, i po dziś dzień nie czuje się bynajmniej zagubiony w rozmowach umysłów humanistycznych.
Podsumowując ten przydługi wstęp: niewątpliwie talety mamy różne, różne specjalizacje, ale ogólną wiedzę o działaniu świata każdy człowiek zgłębić może. Otwarty umysł i niezagubiona ciekawość świata to klucz do zrozumienia podstaw. Zresztą obserwacje samouczących się dzieci dowodzą, że ich ciekawość świata nie ma granic, a zgłębianie tematu jest silniejsze niż to sugerowane w podręcznikach szkolnych. A specjalizację w życiu dorosłym każdy wybiera sobie sam i tak.

Dość, że przyswojenie materiału w zgodzie z ideą unschoolingu nie byłoby problemem, gdyby mały człowiek miał na to czas. Gdyby sam mógł ten czas wybrać. Ale nie może. Młodsze dzieci mają egzaminy raz w roku, starsze - raz na semestr. Dzieciaki uczące się w szkole maja jeszcze gorzej bo materiał narzucany jest dzień po dniu w ramach określonych zajęć klasowych.
Ten układ bardzo ogranicza nasze możliwości realizowania idei totalnego odszkolnienia.
Osobiście wciąż jeszcze zastanawiam się czy to źle czy jednak dobrze...
Gdybym miała w domu jedynie Helenę, Łusię i Nati niewątpliwie byłabym gorącą zwolenniczką totalnego odszkolnienia i działałabym jedynie w trybie tzw. facylitatora. Ale ja mam w domu jeszcze Nadziejkę. Córcię, która została dwa lata temu zaopiniowana przez psychologa jako dziecko z opóźnionym rozwojem analizatora wzrokowego i słuchowego. A dziś jest w trakcie diagnozowania ryzyka dysleksji. W mojej zaś opinii jest dzieckiem, które postrzega świat obrazami i konkretami. Myśli szybko, świetnie zapamiętuje fakty i doświadczenia oraz relacje. Jest naprawdę bardzo mądrą, bystrą i odpowiedzialną dziewczynką. Jednocześnie ma gigantyczne problemy z przyswajaniem świata symboli, oraz z przechodzeniem od konretu do abstraktu. Jak wyglada przełożenie na przyswojenie materiału szkolnego? Dla Nadziejki nauka czytania i pisania ze zrozumieniem, oraz liczenia to syzyfowa praca. Jest to bardzo trudne a w dodatku niepotrzebne jej wcale. Więc po co to robić? Bo mama każe. No i całe odszkolnienie diabli biorą.
Niewykluczone, że gdybym odsunęła naukę czytania i pisania do momentu, gdy sama zacznie tego potrzebować wtedy motywacja wewnętrzna byłaby wytsarczająco silna, by przełamać opór przed trudnościami. Być może. Nie dowiem się tego jednak gdyż podstawa programowa wymaga od dziecka 7 letniego nauki czytania i pisania oraz liczenia, i Nadzieja musi się tego uczyć. A ja zaciągam ją - niechętną - do stołu i uczymy się. Powoli, wśród buntów, jęków i oporów. Korzystając z zupełnie nie szkolnych materiałów i metod, ale jednak - pod przymusem. Widoczne są postępy. Żałosne w porównaniu do postępów w czytaniu rok młodszej Helenki, ale są. Rzecz w tym, że sukces jest wciąż zbyt mały by nagrodzić trud jaki Nadziejka w naukę czytania wkłada.

Nieustannie pocieszam się myślą, że i tak postępy są większe niż te, które robiłaby w tradycyjnym systemie klasowo-lekcyjnym a frustracja mniejsza niż ta, której by się w szkole nabawiła porównując siebie z innymi dziećmi.
Wspominam również słowa Romana Davisa, dyslektyka, współautora książki "Dar dysleksji" opisującego mechanizm działania potencjalnej dyslesji, potem dysleksji i sposobów do jakich uciekają się dorosli dyslektycy, którym udało się czytanie i pisanie "obejść" i w rzeczywistości wcale tego nie potrafią - fukncjonując mimo wszystko skutecznie jako biznesmeni czy artyści... Davis wyraźnie napisał, że metody radzenia sobie z nieumiejętnością czytania przynoszą więcej szkody niż pożytku. I że naprawdę jedyny sposób poradzenia sobie z trudnością to nauczyć się czytać i pisać. Mimo wszystko. Oczywiście Davis odradza stosowanie metod szkolnych, opracował własne, bardzo skuteczne dla dyslektyków. Rzecz w tym, że to metody przynoszące ulgę i pomagające dzieciakom, które czują potrzebę pisania i czytania w świecie zdominowanym przez kulturę piszących i czytających. Dzieci ciut starszych nich moja Nadziejka. Nadziejka jeszcze nie poczuła dyskomfortu jakim jest "nieczytanie i niepisanie" w Świecie Liter. W związku z tym nawet te davisowskie metody, zmuszające ją do pracy z literami i cyframi są witane niechęcią. Ewidentny brak motywacji.
Mogę oczywiście powiedzieć: "Córeczko, czytanie jest bardzo potrzebne, żeby wygodnie funkcjonować w świecie", ale i tak występuję w roli osoby, która narzuca materiał do nauki - sytucja porównywalna do pamiętnej dla mnie "śnieżynki".

Tutaj pozwolę sobie na małą anegdotkę. Moje córki - z moją niewielka pomocą - odkryły ostatnio angielskie piosenki z serii "Super Simple Songs" w szczególności Snowflake cieszy się u nich powodzeniem. Animacja ilustrująca piosenkę pokazuje zbliżenie spadającej z nieba, filigranowej śnieżynki. Rozentuzjazmowane moje panny zaraz zarzuciły mnie pytaniami: "Czy prawdziwa śnieżynka tak wygląda?". Na chwilę mnie zatkało. "Owszem, tak wygląda, jest malutka, śliczna, filigranowa i każda inna." Opisałam też pokrótce skąd się takie śnieżynki biorą. A na koniec spytałam czy nie pamiętają jak w zeszłym roku oglądałyśmy śnieżynkiz bliska podziwiając ich piękno i rozmaitość kształtów. Nic absolutnie nie pamietały. Czarna dziura. Cały dowcip na tym polega, że w zeszłym roku to ja zaciągnęłam je na dwór, na śnieg; ja zainicjowałam łapanie śniezynek i oglądanie ich, pokazywałam, opowiadałam, tłumaczyłam; w ogóle cała zabawa była moim pomysłem. Wystartowałam z pozycji nauczyciela. I proszę - nic nie zapadło w pamięć. Natomiast w tym samym czasie omawiałyśmy zagadnienia parowania wody zainicjowane przez nie same (wtedy byłam tylko facylitatorem, osobą pomagającą w szukaniu odpowiedzi na frapujace zagadnienie) i bez najmniejszego problemu w tym roku dziewczynki opowiadają o parze lecącej z ust, zaparowującej szyby itd. Jest to przygnębiający dla nas - nauczycieli ale jednak niepodważalny dowód, że dzieci wiedzę zdobywają i utrwalają podczas samodzielnych poszukiwań, i wtedy gdy same postawią pytanie. Akurat tegoroczna śnieżynka pojawiła się podczas infekcji i nie mogłyśmy wybrać się na dwór, by prowadzić obserwacje. A teraz cały śnieg się stopił. Pozostaje mieć nadzieję, że gdy znów spadnie - zainteresowanie śniegowymi gwiazdkami wróci. Człowiek zadaje sobie pytanie: "Jakim cudem w ogóle dzieci uczą się czegokolwiek w szkołach, poza czytaniem, pisaniem i rachunkami?" A może wcale się nie uczą, tak trwale, na całe życie, tylko na trzy "z" - "zakuć,zdać,zapomnieć" i w przyszłości w miejscu ogólnej wiedzy o świecie będzie wielka czarna dziurna...

Niestety w przypadku nauki czytania nie mogę czekać aż potrzeba a wraz z nią motywacja się pojawią. Na szczęście - w tym nieszczęściu - czytanie i pisanie to umiejętności trenowane niemal codziennie a więc takie, których nie sposób po prostu zapomnieć po zakuciu i nasz wysiłek nie jest zupełnie bezsensowny. I tak trudzimy się czytając trzysylabowe "korale" oraz "banany", podczas gdy Helena właśnie zgłębia tajemnice "sz", "rz", "cz" i "dzi" w czterosylabowych wyrazach pełnych zbitek spółgłoskowych, oraz zaczyna dziwiować się zasadom ortografii i stawiać niezręczne pytania: "mamo, a kto to wymyślił?"

W tej sytuacji podręczniki szkolne dla Heli stały się zbyt proste i nudne. A dla Nadziejki wciąż są zbyt trudne, pełne niepotrzebnych zadań i przez to również nudne. (a do tego dochodzi zamieszanie spowodowane nowym działem w tak zwanej matematyce (równanie z niewiadomą: 3+...=7), który wykazał tak ogromną rozbieżnośc między moimi córeczkami, że w pierwszej chwili wszystko mi opadło - ale ja zwyczajnie zbyt wysoko sobie stawiam poprzeczkę zamiast pozwolić uczyć sie moim dzieciom, bo Helena jest już dużo dalej a Nadziejka i tak tego teraz nie załapie; poza tym o matematycznej edukacji innym razem.)

W tym pełnym wątpliwości i trudności zmaganiu złapały mnie przygotowania świąteczne. Helena domagająca się nowego podęcznika i Nadziejka nie ogarniająca połowy bierzącego, i wymagająca indywidualnego toku uczenia się, ciasto na pierniczki, pierogi, kwas na barszcz, malowanie bombek, generalne sprzątanie i jakiś wirus się przyplątał.

Poszłam po rozum do głowy, opanowałam ogarniającą mnie panikę i zarządziłam koniec zajęć przerzucając się na totalny unschooling w przygotowaniach do świąt. Nadziejka wyraźnie poweselała, Helena kompensowała sobie braki w zajęciach samodzielnym studiowaniem Elementarza Falskiego oraz liczeniem czego popadło kiedy popadło, zaś zawieszone z powodu infekcji lekcje angielskiego wyrównać miał komuter i filmiki na you tube.

Na pierwszy ogień poszło piernikowe ciasto, które musi leżakować więc zrobić trzeba je wcześniej. Wszystkie panny stały na krzesłach wokół mnie podczas gdy karmelizowałam cukier a później rozpuszczałam go w wodzie, gotowałam z miodem i resztą cukru. Karmelizowanie cukru było kolejnym etapem rozciagającego się w czasie projektu topienie, rozpuszczanie, mieszanie i wpływ temperatury (miałyśmy jakiś czas temu zajęcia z udziałem roztworów i mieszanin, bardzo ciekawe, bardzo brudzące). Czekanie na dzień wycinania i pieczenia a później kolejny dzień - zdobienia pierników, a później oczekiwanie na ostatni etap - wigilijne pożeranie pierników - to była wielka lekcja cierpliwości.

W czasie gdy ciasto leżakowało wzięłam się za pierogi i uszka. Gdy tylko rozwałkowałam ciasto i zabrałam za lepienie pojawiły się moje starsze córeczki z pytaniem: "czy ja też mogę?" (oczywiście przygladały się wcześniej zagniataniu ciasta bo proces tworzenia ciasta jest zwykle witany entuzjastycznie - zwłaszcza przez podjadającą Helenę). Pomysł lepienia pierogów przez dziewczynki wywołał we mnie tak gwałtowny wewnętrzny opór, że przełamywałam się z trudem. Problem w tym, że skuteczniej i szybciej jest sprawnie zlepić te pierogi samemu niż uczyć trudnej dość sztuki gadatliwe panny. W gruncie rzeczy praca sprowadza się wtedy do pomagania dzieciom i naprawiania szkód jakie wyrządziły. (Przy jednoczesnym nieustannym kontrolowaniu poczynań dwóch młodszych, które wcale nie chcą zająć się grzeczną zabawą). Właśnie taka jest rzeczywistość domowa z mojego punktu widzenia. Ale przecież jeśli teraz się nie nauczą - teraz, gdy najbardziej chcą - to kiedy? I tak lepiłyśmy pierogi, Helena zrobiła ich 10, Nadzieja - 5, mama pozostałe 30 (i pozlepiała te, które po zlepieniu przez panny zaraz się rozpadły) a Nati zepsuła tylko 2.
Helena chciała koniecznie wiedzieć ile nam wyszło. Hmmm, zafrasowałam się, zaczęłysmy liczenie: w pierwszej partii gotowałyśmy 10, na drugą przygotowałyśmy 12, teraz robimy kolejnych... i tak Helcia zapisywała a potem, he he he, musiała to wszystko sama pododawać. Jakoś poszło. Z pomocą koralikowych liczydełek i pod kontorolą mamy. Pytanie jak w tej sytuacji wyglada programowe dodawanie w zakresie 7? My dodając kolejne partie pierogów przekroczyłyśmy 40.

Nastepnego dnia lepiłyśmy uszka do barszczu. I znów babrałyśmy się w tym razem, poirytowana mama, ucząca się cierpliwości i szacunku dla potrzeb edukacyjnych swoich dzieci i dwie małe uczennice trudnej sztuki kuchennej, uczące się zlepiania pierożków wypełnionych postnym farszem w kształt uszek.

Kolejne przedświąteczne zadanie - wycinanie, pieczenie, ozdabianie pierniczków.

Na zdjęciu to tylko tak ładnie wygląda. Sielankowy obrazek: mama i jej cztery córeczki, zgromadzone razem przy stole, w tle mruczą kolędy, przyprawa piernikowa i miód pachną, kolejne blachy pieką się w piekarniku... - ale taki obrazem to może odmalować pani Musierowicz w swojej książce. W rzeczywistości: mamo, kotu odpadła głowa! to cisto się lepi! mamo, rozwałkuj jeszcze kawałek! mamo, przełóż mi pierniczki bo się mi rozpadają! mamo, ona zjada moje pierniczki! mamo, ona mi nie chce oddać foremki! mamo zginęło mi serduszko! mamo, no rozwałkuj mi! mamo mi też! mamo, a kiedy będziemy ozdabiać? mamo, Helena też zjada! mamo, upiecz moje pierwsze, moje pierwsze! mamo, nie wyszło miiii....!! mamo, siusiu! mamo, ona wylała picie! itd, itd...
...po zakończonej pracy mój człowiek czuje się jak po zejściu z karuzeli. Uff, przeżyłam. Najważniejsze jednak, że z roku na rok dziewczyny będą starsze i coraz bardziej samodzielne. Czego się w tym roku nauczyły to na pewno zaprocentuje w przyszłości. Na pewno. W tym roku efektem było pudło zawierające kilogram pysznych, smakowitych pierniczków.





Nie tylko kuchnia przyciąga dziewczynki. Podobny efekt daje mycie okien. Zimą mycie okien to lekki hardkor ;). Właściwie dość skuteczne jest ściąganie z szyby gumową ściągaczką zamarzniętej wody z piany - zaskakująco szybko i skutecznie umyte okno - ale nie jest to sport dla dzieci. Moje dziewczynki dostały więc w rączki ściereczki z mikrofibry, gąbeczki, miskę z wodą z ludwikiem, i zadanie by zmyć z szyb w drzwiach tłuste ślady paluchów. Ich paluchów. Jest szansa, że dziesięć razy zastanowią się w przyszłości zanim namalują na tych szybkach paluszkami wzroki. He, he, he...

Pieczenie keksu jest zwykle okazją do rozmowy o bakaliach, aktywnego towarzyszenia podczas ich szykowania, poznawania nowych smaków, przede wszystkim przygotowania ciasta. Helena uwielbia towarzyszyć podczas pieczenia cista. W tym roku pozwoliłam jej już trzymać pracujący mikser (nie lada wyzwanie dla sześciolatki :)). Mam wrażenie, że za dwa lata będzie umiała upiec te wszystkie ciasta sama. W tym roku na tapecie były figi: "chrupkie w środku ;)" - kolejna odsłona obecności nasion.

Przez cały adwent towarzyszł nam Adwentowy Kalendarz. Przy diecie bezmlecznej jedyny możliwy to zrobiony samodzielnie. Ale przerosło mnie szykowanie 24 pudełeczek a dziewczynki jeszcze takich precyzyjnych prac nie ogarniają, więc uprościłam sobie życie i zrobiłam Kalendarz w koszu. Do prawie każdego dnia było dołączone zadanie (zadania wymyślane na bierząco, adekwatnie do sytuacji) i tak szykowałyśmy kartki świateczne, lepiłyśmy z masy solnej i ciastoliny, w niedziele adwentowe próbowałyśmy ilustrować Ewangelie. Zabrakło mi w przygotowaniu zadań konsekwencji i czasami zadania dnia brakowało, a czasem było to zwyczajne pieczenie pierników, czy świąteczne sprzątanie - codzienne nasze prace. Ale i tak jestem z nas dumna. W przyszłym roku będzie nam już łatwiej - to początki są najtrudniejsze.




Chyba ostatnie przedświąteczne zadanie to ubieranie choinki. Choinka powinna być śliczna, gęsta, rozłożysta, symetrycznie przystrojona pięknymi ozdobami. Nasza podobno jest: "najpiekniejsza na świecie", choć nie tak gęsta jak być powinna. Nie znam się chyba. Jak dla mnie wyglada jak wielki kolorowy śmietnik ;) W tym roku dziewczynki pomalowały i ozdobiły prawie wszystkie bombki własnoręcznie - zainspirowane wizytą w fabryce bombek. Zaś gdy coś się tłucze to zazwyczaj kupione przeze mnie i starannie dobrane szklane, sklepowe ozdoby. Cóż. Choinka i tak jest dla dzieci. Dziewczynki ubierają ją samodzielnie prawie całą, tam gdzie dosięgną stojąc na krzesłach. Mnie pozostają lampki, gwiazdka na czubek i najwyżej zawieszone bombki. A każda stłuczona bombka robi miejsce nowopowstałej ozdobie choinkowej. Nie ma tego złego...







A na koniec takie małe spostrzeżenie.
Mógłby ktoś zarzucić mi, że uczę dziewczyny jakichś średniowiecznych kobiecych postaw - czyli siedzenia w kuchni i sprzatania... No jakoś tak jest przed świetami, fakt. Ale za to od Mikołaja dziewczynki dostały samochody zdalnie sterowane - zgodnie z wyrażonymi w listach życzeniami. I od trzech dni nieustannie jeżdżą. A ja - szczerze mówiąc - trochę im zazdroszczę. Wychowywałam się między dwoma braćmi i to oni dostawali zdalnie sterowane auta. A ja lalki, wózek i takie tam. A dziewczyny, jak widać, też lubią czasem pojeździć.

"Unschooling – forma edukacji, w której uczenie się opiera się na zainteresowaniach, potrzebach i celach ucznia. Można spotkać się też z określeniami: naturalne uczenie się (natural learning), uczenie się prowadzone/kierowane przez dziecko (child-led learning, child-directed learning), uczenie się poprzez odkrywanie (discovery learning), radosne uczenie się (delight-led learning).
Unschooling jest zwykle uważany za rodzaj edukacji domowej, która polega po prostu na edukowaniu dzieci w domu zamiast w szkole. Edukacja domowa jest często utożsamiana z homeschoolingiem, jednak, jak niektórzy twierdzą, ten drugi termin zakłada odtworzenie szkoły w warunkach domowych, co kłóci się z filozofią unschoolingu (odszkolniania).
Unschooling odróżnia się od innych form edukacji domowej tym, że edukacja danego ucznia nie jest kierowana przez nauczyciela ani przez program nauczania. Chociaż uczniowie mogą zdecydować, że będą się uczyć korzystając z pomocy nauczycieli, lub mogą wybrać dla siebie program nauczania, ostatecznie jednak to oni sami decydują o swojej własnej edukacji. Uczniowie wybierają jak, kiedy, dlaczego, i czego będą się uczyć. Rodzice którzy "odszkolniają" swoje dzieci działają jako "facylitatorzy" (pomocnicy), dostarczając szeroki wachlarz zasobów, pomagając swoim dzieciom zrozumieć świat i poruszać się w nim i wspomagają ich w stawianiu sobie i realizowaniu celów oraz planów zarówno na odległą jak i na bliską przyszłość." Wikipedia

Ciekawy artukuł o tym jak wygląda idea w praktyce znajdziesz tutaj: http://stressfree.pl/unschooling-w-praktyce-cz-3/ .

A linki do części pierwszej i drugiej podam tu: http://stressfree.pl/unschooling-uwolniona-edukacja-domowa-cz-1/

http://stressfree.pl/unschooling-i-jego-zalety-cz-2/

piątek, 30 listopada 2012

Matematyka - zadania z treścią

Wstyd trochę bo listopad się kończy a tu żadnego nowego wpisu. Kilka jest w edycji, ale wymagają tak dużej pracy, że codziennie odkładam na "jutro". Jak to kiedyś obrazowo wyjaśniła moja przyjaciółka "ciąża mnie przygniata".
Tym razem jednak udało się złapać coś ciekawego, co pracy wymaga mało, więc czym prędzej wrzucam. Otóż zrobiłyśmy milowy krok naprzód w matematyce. Krok tylko mentalny, ale zawsze. Zresztą i tak jestem przekonana, że takie "otwieranie drzwi" w głowie jest najważniejsze, reszta robi się sama.

Zanim przejdę do konkretów wyjaśniam: z matmy jestem noga. Zerowy poziom umiejętności wspomagany brakiem wyobraźni matematycznej podpierany typowo kobiecym stylem myślenia, który z myśleniem matematycznym nie ma nic wspólnego ponoć - jak twierdzą fachowcy w dziedzinie. Żaden ze mnie autorytet. Nauczono mnie na studiach, owszem, jak uczyć matematyki w pierwszych klasach podstawówki i wiem jak to robić, bo to żadna sztuka postępować zgodnie z programem. Cała masa nauczycielek sobie radzi, połowa z nich nie zdawała matmy na maturze. Tyle, że matematyka uczona w szkole ma niewiele wspólnego z matematyką prawdziwą, z rozwijaniem myślenia matematycznego. Uczy się rachunków, działania schematami, pojęć, ot i już. I potem młodzież nie umie myśleć - jak raporty sporządzane przez specjalistów wskazują. Ale czemu tu się dziwić, skoro matematyki uczą w szkołach osoby, które - jak ja - nie mają o niej pojęcia? Możliwe, że brzmi to ciut przerażająco dla czytelnika, ale taka prawda. Najbardziej przeraża myśl: "Boże, Boże, ta kobieta publicznie przyznaje się do braku kwalifikacji a jednak uczy sama dzieci w domu!" Ha! i tu cię mam drogi czytelniku! Dzieci uczą mnie! I dzięki temu jest szansa, że ja też pojmę w końcu o co chodzi z matmą!

Do rzeczy.
Program szkolny, przewidujący w pierwszej klasie utrwalanie figur, rytmów, pojęć związanych z wielkością, z następstwem czasowym oraz tzw. "rośnięciem" (uszereguj od najmniejszego do największego), porównywanie liczebności a wreszcie pojęcie liczby, cyfry i tzw. monografia liczby, wreszcie podstawy arytmetyki to materiał, który bystre dziecko łapie w trzy miesiące. Monografia liczby (od 1 - 9) jest rozłożona stopniowo na pierwsze półrocze dlatego inteligentne dziecko, które swobodnie liczy już samo z siebie do stu zgodnie z programem zmuszane jest do operowania w granicach liczby 7 - a jesteśmy w listopadzie! "Panowie,masakra!" i nie ma co ukrywać, ten system ogłupia. Ja mam dyslektyczkę w domu więc się nie spieszę i wolny czas poświęcam na zabawy matematyczne, zabawy z klockami w kształtach figur, z mozaikami, puzzlami, grami planszowymi, sama też - na użytek mojej zerówki, przedszkola i pierwszej klasy stworzyłam karty do lotto zawierające liczby do 20, oraz zabawy z liczbami porządkowymi... dużo zabaw. I szukanie własnej techniki przeliczania dla zadań arytmetycznych. Kieruję się oczywiście wskazaniami mądrzejszych niż ja, czyli intuicją moich córek, publikacją pana Dąbrowskiego "Pozwólmy dzieciom myśleć", oraz pozycjami Edyty Gruszczyk - Kolczyńskiej. Podręczniki, które kupiłam w tym roku, wykorzystuję jedynie jako gotowe karty pracy do treningu pisania i liczenia a i tak nie spełniają całkowicie swojej roli.
Mirosław Dąbrowski w swoim raporcie napisał o tym jak ważne jest by dzieciaki rozwiązywały zadania z treścią. Jest to świetna metoda samodzielnej nauki myślenia. Rzecz w tym, by umożliwić samodzielne dochodzenie do rozwiązania - nie narzucać gotowych schematów rozwiązywania zadań. Bardzo proste wskazanie. I zabiło mi ćwieka. Nigdy nie lubiłam zadań z treścią. Nienawidziłam ich i nie rozumiałam czemu każe mi się je rozwiązywać. Dziś wiem dlaczego (dlaczego nie lubiłam, naturalnie). Każde zadanie wymagało ode mnie zastosowania konkretnej, wymaganej przez nauczyciela metody, techniki rozwiązania. Bywało, że już, już wpadałam na trop! Czułam to olśnienie pod krawędzią powiek! A tu kubeł zimnej wody: najpierw trzeba wypisać dane, potem te dane odjąć/dodać/dzielić/mnożyć w taki to a taki sposób i masz rozwiązanie... zero samodzielności myślenia. A nauka schematów nigdy nie była moją mocną stroną.
Teraz do zadań z dziewczynkami zainspirował mnie podręcznik: była sobie taka pierwsza próba zadania: obrazek - trzy sowy na gałęzi, jedna śpi. Ułóż do niego zdanie i rozwiąż działanie. Głupi obrazek i głupawe zadanie wyszło: na gałęzi siadły trzy sowy, jedna zasnęła, ile sów nie śpi? Infantylne jakieś takie... ale uchyliło drzwi. Druga próba zadania z treścią była fajniejsza, znów obrazek: tym razem cztery koty (obrazek do pokolorowania), trzy stoją na ziemi, jeden siedzi na płocie. Ułóż zdanie, rozwiąż działanie. Moje panny, działając niezależnie od siebie (bo u mnie prawie nie ma wspólnych zajęć - choć obie panny w pierwszej klasie! - tylko każda ma indywidualne, grrr, szlag na ten uschooling, naprawdę, bo przecież mieć mamę na wyłączność każdej pannie cały dzień oznacza nie mieć mamie wypucowanego mieszkania), w trakcie kolorowania ułożyły "opowieści" i wyszły im dwa zupełnie różne zadania! Helena: do ogrodu przyszły cztery koty, jeden wskoczył na płot, ile kotów stoi na ziemi? Nadziejka: do ogrodu weszły koty, jeden usiadł na płocie, trzy stoją na ziemi. Ile kotów jest w ogrodzie?

Właśnie to wydarzenie było przełomem w kwestii zadań z treścią. Otworzyły mi się drzwi, za nimi kolejne, za nimi kolejne; poczułam się jak pomysłowy Dobromir z żarówką nad głową. Kolejne części podręcznika zawierają wprawdzie coraz więcej zadań z treścią, ale teraz już je olewamy, bo zrobiły się głupsze niż były na początku. Kierują w stronę myślenia schematycznego, nie pozostawiają cienia szansy na wymyślenie rozwiązania. Celowo omijam je wielkim łukiem, czasem coś tam rozwiążemy, żeby dzieci kojarzyły potem na egzaminie w czym rzecz.
Tymczasem nasze zadania z treścią to inna bajka. Pod spodem malutki przykład. Ja opowiadam, dziewczyny rysują (to sprawia,że dla moich panienek te zajęcia są "fajne"), a potem one rozwiązują i zapisują, a ja pomagam zapisać ich myśli (zapis jest elementem treningu pisania i liczenia, dlatego - choć zapisują swoje własne pomysły na rozwiązanie, a czasem i swoje własny pomysły na całe zadania to - jednak wymagam by ten zapis powstał, jestem dość wredną matką, pozwolę rozwiązywać tylko w głowie, jak już będę miała pewność, że wiedzą jak to zrobić).

[Przepraszam za niską jakość zdjęć, lepiej się nie dało, nie mówiąc już o negocjacjach jakich wymagało uzyskanie pozwolenia od autorek na opublikowanie tych bazgrołów.]

Zadanie dla Heli: Mama kupiła osiem jabłek. Helenka zjadła jedno, Nadziejka zjadła jedno i Łusia zjadła jedno. A Natalka chwyciła po jednym jabłuszku w każdą rączkę i pożarła oba. Ile jabłek zostało mamie na mus? [Za mało oczywiście, ale to nic, jabłek można dokupić ;)]


Poniżej zadanie Nadziejki (stworzone z myślą o niej, ostatnio córcia ciągle rysuje niebieskie stokrotki): Na łące wyrosły stokrotki, pięć niebieskich z zielonymi listkami, dwie niebieskie z niebieskimi listami i jedna fioletowa (liczba stokrotek ewoluowała w miarę rysowania). Na łąkę przyszła dziewczynka Nadziejka i zerwała jedną stokrotkę z zielonym listkiem, jedną z niebieskim i jedną fioletową. Ile stokrotek zostało na łące?


Na koniec zadanie Łusi - ma cztery lata, łatwo się domyślić, że zapis wykonałam ja pod jej dyktando, a poza tym w przypadku zadania Łusi w trakcie jego tworzenia ewoluowało wszystko: Na łąkę przyleciała mucha, potem druga, trzecia i czwarta (muchy trzeba było policzyć po ich narysowaniu tak by ilość narysowanych zgadzała się z ilością much, które mama wymieniła), na łące wyrosły kwiatki: różowy, niebieski i żółty - ile kwiatków wyrosło? Na łąkę przyszła Łusia z mamą (kwestia osoby towarzyszącej była sporna, dopiero długość włosów zdecydowała, że to mama nie tata). Ile osób przyszło na łąkę? [Oczywiście dwie osoby - nie dwa osoby!]


Cóż w tym takiego "och!"? Nic. Ale moje dziewczynki naprawdę lubią bawić się ze mną w zadania z treścią. Hela zaś samodzielnie je tworzy, rysuje i rozwiązuje gdy ją najdzie ochota. Ot, matematyczna samoedukacja domowa.
A i tak największy sukces w tym, że zadania z treścią polubiłam i ja.

piątek, 12 października 2012

Co zrobić by dinozaury nie wyginęły? Czyli kilka słów o tym jak wykorzystać babcię.

Na samym początku przeproszę wszystkich, którzy się poczuli urażeni dinozaurem. Akurat w moim rodzinnym domu określenie to pojawiało się najczęściej w ustach moich rodziców, więc podejrzewam, że traktowali je żartobliwie i nieobraźliwie. Na przykład podczas imprezy organizowanej przez młodzież tata wychynął ze swojego azylu by uprzejmie przywitać gości i równie uprzejmie poinformować, że "dinozaury są w domu, ale nie będą przeszkadzać" [zresztą już w trakcie imprezy, około północy, jedną z największych atrakcji wieczoru był właśnie stateczy tata spokojnie konsumujący w kuchni kolację i prowadzący z każdym chętnym dłuuugie rozmowy na dowolnie wybrany temat; ciekawe, że zawsze znalazła się spora grupa ludzi, którzy woleli z nim rozmawiać zamiast zabawiać się wyrzucaniem telewizora przez okno]. Skąd zaś tytułowe podejrzenie, że dinozaury mogą wyginąć? Czasem człowiekowi nie chce się żyć, gdy czuje się niepotrzebny, lub nie daj Boże, potrzebny jest tylko do pożyczania dzieciom na dorobku kilku złotych do pierwszego, albo jako darmowa niańka do dzieci... W sumie nie wiem na pewno, ale tak podejrzewam. Mała dygresja, tytułem wstępu. A teraz - ad rem!

Nie mam jakoś sumienia wykorzystywać rodziców do etatowego niańczenia moich dzieci, ale przecież tak zupełnie w spokoju świętym ich nie zostawię! Rzecz w tym, żeby rodzicieli wykorzystać jakoś tak pomysłowo... żeby chętnie się wykorzystać dali, czuli potrzebni, odciążyli w trudach ed a nie czuli sprowadzeni do roli pomocy domowej.
Pomysł narodził się sam, nie czekając długo wykręciłam numer mamusi, przeczekałam 10 sygnałów, maminka odebrała a ja rzuciłam bombę. "Wiesz mamo, wspominałaś, że chętnie pomogłabyś mi w tej mojej edukacji domowej...". Z powodzeniem wywołałam poczucie winy. "Ale nie, mamo, ja nie chcę, żebyś gotowała, czy zajmowała się Nati, jakoś już to wszystko ogarnęłam, pomyślałam, że może zrobiłabayś z moimi dziewczynkami zajęcia z literatury." Mamę lekko przytkało. "Ale jak to...?" spytała zdezorientowana. "Masz odpowiednie wykształcenie, przygotowanie, świetnie dogadujesz się z dziećmi, sporo pomysłów na ciekawe prace z dziećmi, może spróbujesz?" Mama połknęła haczyk. Z wykształcenia jest polonistką, ogólnie - erudytką i bardzo inteligentną kobietą. Jeśli w ogóle potrafię napisać choć kilka spójnych zdań, które da się przeczytać to tylko jej zasługa. Wprawdzie nie planowała nigdy pracy zawodowej z małymi dziećmi i nie w tym kierunku się kształciła ale tak naprawdę to właśnie robi od wielu lat. Tyle, że za darmo oczywiście, w ramach "kurzenia domowego".

Tak się zaczęło. Potem długo była cisza, mama trawiła, szykowała się, planowała i bała, a następnie złapała byka za rogi i przyjechała zrobić zajęcia. Możliwości są w zasadzie nieograniczone. Zaczęło się od tradycyjnych polskich wyliczanek, przyśpiewek i zabaw "w kole", następne zajęcia były czytaniem wierszy dla dzieci: kilka wierszy różnych autorów na ten sam temat, potem panny rysowały ilustracje. Dzielnie powtarzają panienki znany wierszyk "Kto ty jesteś - Polak mały", analizowały z babunią "Powrót taty" Mickiewicza, ostatnio też trudne wiersze, w planach na najbliższą przyszłość jest "Mały książę". Strasznie ambitnie się robi, prawda? Pozostawiłam mamie wolną rękę. Dziewczynki przepadają za zajęciami z babunią i nawet bardzo trudny temat ich nie zniechęca. A babunia robi kawał poważnej roboty - uczy słuchać ze zrozumieniem, przygotowuje do czytania ze zrozumieniem. Trudne wersy wiersza omawiają słowo po słowie, obrazy malowane w wierszu wyobrażają sobie siedząc na podłodze z zamkniętymi oczami. Zawsze słuchaniu towarzyszy też kartka papieru i kredki, by dziewczynki mogły samodzielnie przelewać na papier to co powstaje w główkach. Jest to również niezwykła metoda opanowania nadmiernej aktywności, dziewczynki wciąż coś robią, więc nie "nudzą się" im rączki :).

Zajęcia trwają od początku 2012 roku, czyli zaczęłyśmy właśnie drugi semestr. W planach jest częste uczenie się na pamięć (hura, hura!) coraz trudniejsze utwory poetyckie oraz proza a do niej wprawki dramowe i teatralne. Każde zajęcia są urozmaicone tradycyjnymi zabawami jak "Stary niedźwiedź", "Stoi Różyczka" czy "Mało nas dopieczenia chleba." Dziewczyny potrafią bawić się z babcią literaturą ponad godzinę.
Ha, ostatnio babunia wprowadziła innowację, opowiadanie czytane było przez Irenę Kwiatkowską a puszczone z płyty. Zadaniem dziewczynek było szczegółowo opowiedzieć babci całą historię, bo babcia celowo jej nie słuchała w ogóle! Panny się kilka razy pokłóciły i zaraz wyszło, kto najuważniej słuchał :). Naprawdę, na mnie zrobiło to duże wrażenie. Dziewczynki (a szczególnie moja najstarsza Nadzieja) pamiętały sporo szczegółów, zrozumiały treść całości, przesłanie, umiały je przekazać a nawet posprzeczać się podczas interpretacji pointy.

Oczywiście nie zwalnia mnie to z czytania dziewczynkom lektur, wierszy, książek samodzielnie wybieranych oraz opowiadania bajek. Robimy to przez cały czas. Ale zajęcia z babcią są jedyne w swoim rodzaju, specjalne, wyczekane. A ja zdjęłam sobie z głowy "analizę dzieł lietarckich" bo i tak za Chiny mojej mamy w te klocki nie pobiję. Wprawdzie istnieje poważne ryzyko,że matury "z klucza" na dobrą ocenę nie zdadzą (mama ostatnio wyjaśniała dzieciom, że na tym właśnie polega indywidualny odbiór dzieła literackiego, że każdy może je zrozumieć inaczej - a ja słuchałam tego uradowana i z mściwą satysfakcją, he he he, śmiałam się pod nosem z tego jak sprytnie wystrychnęłam głupi upupiający system,żywcem z Ferdydurke przeniesiony, na dudka) ale za to jest szansa,że będą lubiły i rozumiały poezję, że pokochają mądrą i piękną prozę. Oraz, oczywiście, że odziedziczą rodzinną niezależność w myśli i czynie. Będą mądre i odważne. A ja będę puchła z dumy.

Nawiasem mówiąc zastanawia mnie lista lektur. No czytamy, czytamy je oczywiście ale w sumie po jakiego grzyba nam "Plastusiowy pamiętnik?" Przecież ta książeczka opisuje zamierzchłe dość czasy - nie do wyobrażenia dla małego dziecka, które stalówki w ręku nie trzymało, a poza tym opisuje SZKOŁĘ. Jak dla mnie to jest manipulacja. A moje córki i tak wolą "Plastusiowo" - tej samej autorki - książeczkę pełną fantastycznych przygód Plastusia w jego domu,w lesie, w ogrodzie itd. Teraz zaczynamy pochłaniać Paddingtona, mamy za sobą Pippi, Wielkomiluda i w ogóle dużo książek, książeczek, wierszy i opowiadań mądrych, i wartościowych, do których te zamieszczone w podręczniku się nie umywają!

Ponieważ tekst się rozrósł więc o tym jak wykorzystać dziadka napiszę następnym razem. ;) A tymczasem październikowo pozdrawiam czytelników!


poniedziałek, 3 września 2012

O tym jak Nina dwa razy wagarowała, czyli wspomnienia ze szkoły.

Na cześć rozpoczęcia roku szkolnego, które pokutuje w moim umyśle i sercu, postanowiłam opisać pewne wspomnienie okraszone refleksją. Będzie jak kartka z pamiętnika.

Wagary. Zaliczenie ich to konieczność w życiu ucznia, jeśli się nie chce być pupilkiem pani, maminsynkiem, tchórzem i w ogóle Ananiaszem. Choć w przypadku dziewcząt za moich czasów mówiło się: "nie bądź taka święta" albo "ciotka - cnotka, niewydymka", co już wogóle było bez sensu, bo gdzie, przepraszam "dymanie" a gdzie "wagary"? Chyba, że chodziło o "dymanie szkoły" - jeszcze raz bardzo przepraszam za ten slang. Mam nadzieję, że czytają to dorośli. Jeśli jeszcze ktoś to czyta. Presja była okrutna. Ale ja byłam ciotka i święta, i się nie dawałam. Podejrzewam, że głównie z przekory, żeby nie iść za tłumem, który wagarował, ale też i z powodu bardzo twardych zasad mojego taty. Ale zdarzyło mi się zwagarować. Dwa razy. Pierwszy pomógł mi zapamiętać zasady mojego taty poprzez ponoszenie konsekwecji. A drugi... drugi raz był w liceum i sprawił, że zupełnie przestałam rozumieć szkołę.

Za pierwszym razem wsypał mnie kolega. Ciamajda taka, że no weź i kapuś na dodatek. Najpierw, przed zajęciami (a byłyśmy, o zgrozo, w czwartej klasie podstawówki!) naopowiadał o wagarowaniu i wyśmiał, że nigdy nie będziemy miały odwagi tego zrobić a potem, jak w końcu to zrobiłyśmy (ja i moja najlepsiejsza psiapsiuła), to wsypał nas przed nauczycielką, na samym początku lekcji, przy całej klasie i nawet nie udało nam się uciec z terenu szkoły! Zamiast wagarów i spaceru w cudny wrześniowy dzień był obciach, że tak się dałyśmy złapać, wstyd, że się na nas pani zawiodła tak okrutnie (tu pełne wyrzutu spojrzenia pani a u mnie gula w gardle i łzy pod powiekami) a potem bolesne lanie od ojca i już całkiem autentyczne łzy oraz zapamiętane na całe życie, że wagary są, jak kłamstwo, ABSOLUTNIE NIEDOPUSZCZALNE i że mogę się nie łudzić, zawsze wyjdą na jaw. Najbardziej bolała jednak zdrada tego gogusia, który nas wsypał. Prowokator i podlizuch. Błee!

I tak, szczęśliwie dotarłam do liceum nie wagarując i prawie nie kłamiąc (mamie czasem trzeba było, żeby jej zbytnio nie denerwować, bo wtedy to się działo!, ale tacie - nigdy! Nie trzeba było zresztą, bo dla prawdy, nawet tej "najgorszej" miał dużo cierpliwości i wyrozumiałości). Ale przyszedł taki dzień, dzień sądu, kiedy inaczej się nie dało. Dwie klasówki: z ukochanej historii i znienawidzonej chemii; do obu byłam tragicznie nieprzygotowana, uczenie się wieczorami przerastało często moje siły (zwyczajnie zasypiałam nad podręcznikiem) a jakoś zawsze naukę do klasówek zostawiałam na ostatni moment, bo zwyczajne odrabianie lekcji wraz z obowiązkami domowymi pochłaniało tyle czasu! Niewykluczone też jest, że odwalałam te stosy zmywania i sprzątanie tylko po to, żeby się nie uczyć chemii. A historia, jako łatwiejsza, była "po" chemii na liście. Efekt był taki, że nie umiałam nic. Zemdliło mnie wtedy na myśl o oddawaniu pustej kartki dwa razy pod rząd jednego dnia i zrozpaczona zamiast do szkoły pojechałam nad Wisłę. Nie żeby się topić! Na spacer zwyczajny. Poczułam się taka wolna! Łaziłam, myślałam, marzłam, zaczęłam się nudzić bo w końcu co mi po wolności skoro nic z nią sensownego nie mogę zrobić? Cały dzień wolny! Cudnie! Pojechałam do biblioteki pouczyć się chemii. W czytelni naukowej na Koszykowej panowała taka błoga cisza, było jasno i słonecznie, wszystkie książki w zasięgu ręki... Opanowałam zadania z chemii w dwie bodaj godziny, poćwiczyłam je trochę, odrobiłam wszystkie zadane i zaległe lekcje, napisałam jakieś wypracowanie, poprawiłam je, sprawdziłam ortografię ze słownikiem w ręku i mogłam wrócić do domu. Pod wieczór zadzwoniła koleżanka, że klasówek nie było, bo z chemii klasa wybłagała przeniesienie na za tydzień, a z historii pani zgubiła karteczki z pytaniami i będzie jutro. Jutro! A ja miałam cały wieczór wolny, opanowaną chemię i świetny nastrój. Po krótkiej chwili paniki uświadomiłam sobie, że przecież historii to ja się nauczę w ten jeden wieczór bo wcale nie czuję się bardzo zmęczona. I wzięłam się do roboty.

Następnego dnia napisałam klasówkę z historii na 4,5. Tydzień później napisałam klasówkę z chemii na 4 (ku zdziwieniu nauczycielki; e tam, zdziwieniu, wielkiemu szokowi!). W oczach koleżanek zaplusowałam wagarami, ale jak usłyszały o bibliotece to pospadały z krzeseł ze śmiechu i powiedziały, że takie wagary to się nie liczą. Została mi tylko kłopotliwa nieusprawiedliwiona nieobecność w dzienniku. Przyznać się do wagarów rodzicom? Poszłam do wychowawczyni, opowiedziałam całą sytuację, pomartwiła się chwilę, zasmuciła, usprawiedliwiła a potem poprosiła, żebym tego więcej nie robiła.
Więcej tego nie zrobiłam.

A dziś myslę o tym i zastanawiam się, i refleksja mnie nachodzi. Jak to możliwe, że nikt, ale to nikt, nie zorientował się, że w trybie szkolnym jadę na marnych trójach a w trybie nauki alternatywnej (samodzielnie na wagarach, w bibliotece, podczas korepetycji z fizykii i matmy u mojego taty) uczę się skutecznie i osiagam lepsze wyniki? A przede wszyskim mam dużo lepszy humor! Jaki sens było tępić moje wagary? Trzeba je było wspierać! Zmanowałam młodość w tych szkołach. Doprawdy.

Na koniec mały dylemat filozoficzny. Zdaniem koleżanek wagary się nie liczyły. Dlaczego? Dlaczego?! Czy jest gdzieś Uczniowski Kodeks Wagarowania, Zrywania się z Zajęć i Olewania Obowiązków Szkolnych, w którym spisano zasady dotyczące wagarowania? I zostało w nim zapisane, że jeśli podczas wagarowania spędzasz czas w bibliotece to wagary są "niezaliczone?! Nie ma przecież, no nie? Poza tym konsekwencje w postaci nieusprawiedliwionej nieobecności, poczucia winy, wstydu przed nauczycielką, strachu przed rodzicami itd. odpracowałam rzetelnie i uczciwie! Skoro więc fakt miał miejsce - wagary - konsekwencje były takoż - w/w wstyd et caetera - to powinnam mieć jednak zaliczone te wagary! Prawda?

sobota, 1 września 2012

Co dziobią kury dziobiące, czym jest Dyląż garbarz i inne wspomnienia z wakacji.

Gdzieś za mną leży sterta ubrań i pościeli do prasowania. Może poczekać jeszcze jeden dzień ;). A ja powspominam troszkę.
Zacznę od kur. Choć właściwie wcale nie od kur, bo czym jest kura każdy wie, a opisy tego jak dzieci ganiają za kurami nikogo nie rajcują. Dość, że moje córki poznawały "na żywo" obyczaje kur, a ja ratując co jakiś czas którąś z nich (kur, nie córek) przed uduszeniem zajmowałam się oczywiście czym innym. Najważniejsze na świecie są dla mnie - gdy jestem na wsi - rozmowy z naszą sąsiadką, babcią Janką. Babcia Janka jest kopalnią wspomnień, uosobieniem skromności i łagodności, i w ogóle dobrą, pokorną życiowo osobą. A poza tym jedyną znaną mi osobiście osobą, która płynnie posługuje się językiem hahłackim. Czy raczej "tutejszym" dla ludzi stamtąd, bo nazwa "hahłacki" ma wydźwięk zdecydowanie pejoratywy, pogardliwy i obraźliwy. [Użyłam jej tylko aby zrozumialsze dla laika była o czym mówię.] Dość, że każda rozmowa, na dowolny temat, jest dla mnie potencjalną wyprawą w świat nieznany i zawsze tak było, odkąd pamiętam, a spędzam tam każde wakacje już od 20 lat. I w tym roku było podobnie, niemal co dzień chodziłyśmy po mleko - prosto od krowy, dziewczyny wniebowzięte biegały za kurami i bawiły się z córką gospodarzy, a ja leniwie rozmawiałam z panią Janką. Obserwując jednocześnie co się da. Wpadł mi w oko motyl razu pewnego, niezbyt ładny, włochaty, dość spory, zawisł tuż przed kwiatem, wysunął trąbkę i dawaj wciągać nektar. Jak koliber! "O rany!" zachwyciłam się, "udało mi się zobaczyć na żywo Fruczaka gołąbka!" Motyl wessał co miał wessać i poleciał, a ja odtąd nie rozstawałam się niemal z aparatem, byle go tylko złapać obiektywem, gdy przyleci następnym razem.
Nie udało mi się upolować miłego motylka, więc wrzucę tu, dla niezorientowanych zdjęcie z wikipedii:


A czemu się nie udało? Tu właśnie zaczyna się anegdotka o kurach. Może być, że Fruczak nie przepada za wietrzną pogodą, pewnie za deszczem, a może za ludźmi dość, że często się nie pokazywał. Widziałam go wszystkiego trzy razy i zwykle tylko przez chwilę, ale ten trzeci raz w pamięć mi zapadł. I mało o zawał serca nie przyprawił. Czatowałam z aparatem rozmawiając z panią Janką i zobaczyłam jak leci futrzak mały do surfinii, zachwyciłam się, zebrałam w sobie i poleciałam za nim przerywając rozmowę w połowie zdania. Niestety! Ku mojej rozpaczy kura była szybsza! Jedna z przeklętych "kur dziobiących", z wolnego wybiegu, o której jajka biją się miastowi, beztrosko dziobnęła mojego motyla! Żeby "dziobnęła" i zostawiła, to jeszcze byłby mój zysk! Wiadomo, sama bym nie uśmierciła a tak kura załatwiła sprawę za mnie, siła wyższa, czy raczej niższa jednak w tym przypadku, i bezmyślna, a ja bym Fruczaka zabrała i już. Ale gdzie tam! Rzuciłam się w pogoń za rudą, pierzastą zołzą, moje córki zwęszyły zabawę i rzuciły się za mną, za nami w pogoń rzuciła się pani Janka. Biegnę z nieszczęsną kurą i wrzeszczę: "Zostaw mojego motyla! Oddawaj!!", moje panny uradowane wrzeszczą dwa razy głośniej, pani Janka zgłupiała: "Jakiego motyla?" Zaczęło się polowanie i obława. Do głowy mi nie przyszło, że sytuacja jest absurdalna, chciałam tylko zobaczyć z bliska polskiego kolibra, na żywo a nie na jakimś zdjęciu! Nie odzyskałam owada. Kura nie w ciemię bita zdobycz z dzioba wypuściała dopiero w chaszczach tak głębokich, że się podejść nie dało. Wiecie już CZYM żywią się tak zwane "kury dziobiące"? Normalnie, kura - morderca. Ach, jeszcze mnie serce boli...

Teraz przejdę do innego wspomnienia, które napawa mnie dumą i satysfakcją. Ale zaczyna się smutno. Lat temu piętnaście, podczas jednej ciemnej nocy przestaszył mnie łażąc po firance potwór. No, spory chrząszcz. Duży, czarny i hałasował. Wymiotło mnie z pokoju - przecież nie zasnę w jednym pokoju z tym potworem! Ale zaraz wróciłam ze słoikiem bo zaciekawiło mnie czym jest taki duży chrząszcz! Złapałam go w słoik lekko tylko trzęsąc się z obrzydzenia i wyniosłam na dwór, w światło lampy przydomowej. Obejrzałam uważnie, zapamiętałam ile się dało a zaraz następnego dnia przeszukałam jeden z podręcznych przewodników o chrząszczach. Nie znalazłam niestety odpowiedzi, żaden nie pasował a internetu wtedy nie było. Sfrustrowana próbowałam wyrzucić paskudę z pamięci. I udawało mi się. Aż w te wakacje wspomnienia odżyły wraz ze znalezieniem dwóch takich potworów w balii na deszczówkę. Okazy wsadziłam do słoika (wyglądały na martwe) i zabrałam się za poszukiwania. Bo teraz na wsi mamy internet. Obiad się spóźnił oczywiście ale za to uzyskałam wreszcie odpowiedź. Znaleziony przeze mnie Dyląż garbarz (nie "grabarz" wcale!) jest nawiększym spotykanym w Polsce chrząszczem, uzyskuje podobno (za wikipedią) do 45mm długości. I tyle własnie miały te znalezione przeze mnie!



Udało mi się ustalić, że jeden z nich to samica (policzyłam segmenty czułek) a żeby szczęście moje było pełne samica odżyła i zaczęła się ruszać. Zanim wypuściłam ją do ogrodu pstryknęłam jej kilka zdjęć. Cały proces oglądania, łapania, szukania, rozpoznawania (po żeberkach na pancerzu i rogach na przedpleczu), liczenia segmentów itd. przebiegał w obecności moich córek naturalnie, ale i tak największą frajdę miałam ja! :)



Poniżej zdjęcie robione tuż po zachodzie słońca i już widać jak do zachodu szykuje się księżyc. Zachodził wtedy dwie godziny po zachodzie słońca.


Z tym zjawiskiem też jest związana mała anegdotka. Pokazywałam ten zachód córkom a potem podziwiałyśmy bezksiężycową, rozgwieżdżoną noc. Pokazałam tak samo zjawisko swoim siostrom. "Dziewczyny, patrzcie jaki piękny zachód księżyca!" "Chyba wschód?!" odpowiedziała jedna z nich. "Nie, no skąd, zachód! Mamy teraz przez kilka dni cudne bezksiężycowe noce". "Ale jak to...?" Niby wiadomo, że są, ale jednak, żeby tak zaraz jeden zachód po drugim, trochę niestosowne. Powinny świecić na zmianę. Przyzwoicie. ;)

I na zakończenie tych wspomnień kilka zdań o osach. Osy zbudowały sobie gniazdo między sufitem a podsufitką. Ciężko było się do nich dostać, żeby je usunąć a ponieważ nie były agresywne więc odpuściła sobie tropienie roju i tylko uważnie pasiaste obserwowałam. A ja bardzo nie lubię os. Może tylko jedna na całym polu siedzieć a ja i tak na pewno na niej stanę. Niefart mam do tych owadów od dziecka. A tu znienacka gniazdo nad moim pokojem. Koło moich dzieci!! Strach!
Osy zajęte były swoją pracą a ja pilnowałam noszenia kapci i nieszczęścia nie było. Raz jeden z osą spotkanie trzeciego stopnia zaliczyła Natalcia. Polazła w kąt, znalazłatam nieżywe prawie stworzonko i wzięła w rączkę. Ukłucie było i palec bolał ale wszystko szybko zeszło. Jedyne osy, które nam zagrażały to były te nieżywe. Żyjące i latające pchały się trochę przez okno do kuchni, ale moskitiera załatwiła ten problem, natomiast owady wchodzące do domu szparami między deskami sufitu nie zdradzały żadnego zainteresowania jedzeniem. Łaziły po suficie, ścianach i firanach szukając drogi powrotnej a gdy jej nie znalazły po kilku godzinach zdychały i leżały gdzieś w kącie. Aż mi się żal zrobiło owadów i gdy któregoś w szklankę złapałam wyuszczałam go na dwór, koło ściany nad którą było wejście do gniazda. Na osach się nie znam ale w mojej głowie powstało tyle pytań, że chyba sobie poczytam jakieś fachowe opracowanie. Tak to wygladało jakby zbieraczki usiłowały dotrzeć od zewnątrz domu, a te, które właziły szparami to zwiadowcy, zupełnie inna funkcja - zupełnie inne zachowanie. Podejrzewam, że jednak żaden zwiadowca szczęśliwie do gniazda nie wrócił, lub jeśli wrócił to bez gotowego modelu drogi powrotnej bo żadna z os, które prześlizgnęły się między deskami do środka nie zachowywała się jak zbieraczki. Nie ukrywam,że obserwowałam je z żywym zainteresowaniem. I chyba lepsze poznanie ich wpłynęło na większą tolerancję.

Ten post i tak zrobił się za długi. Na koniec wrzucę jeszcze jakieś klimatyczne zdjęcie a z pisaniem koniec.


Ta krowa tak namuczała na Nati, że odtąd każda dostrzeżona krowa była kwitowana okrzykiem: "mamo, MUU!, o nie!" ;)


Malwa. Ale nie jakaś zwykła! Samosiejka, nie wiedzieć skąd ale Malwa "full wypas"! Po raz, że nie jakieś tam pięć wygniecionych płatków wokół środka tylko przecudnie gęsty kwiat, a po dwa kolor! Wieczorem - prawie czarna, w słońcu - bordowa! Płatki kwiatu barwią na fioletowo. Będę się w przyszłym roku bawić w barwienie tkaniny naturalnym barwnikiem :).

Poniżej w mroku czai się potwór - w ścianie stodoły gniazdo pajęcze, sieć sięgająca trawy, szerokim wejściem zaprasza zagubionych podróżnych, mocna sieć, nie zerwała się nawet pod ciężarem dużej szyszki;a gospodarz nieśmiały był i w cieniu schowany. Przypomniał mi dlaczego nie lubię pająków. Za szybko się poruszają. Ale ciekawie się go obserwowało.


Chałupa, przeniesiona na teren miejscowego Stowarzyszenia - teren koło dawnej szkoły, obecnie Ośrodka Kultury i Tradycji w Żeszczynce. Ciekawa, bo w tej chwili zabytkowa oczywiście, ale poza tym można obejrzeć z bliska technikę budowania na tamtych terenach, chałupa ma połączoną część mieszkalną z częścią gosporadczą itd, sympatyczny początek małego skansenu. Może. Na razie wygląda trochę smutno a trochę śmiesznie bo folia zabezpieczająca dach czekający na pokrycie świeżą słomą spłynęła w upale i zwisa smętnie jak niebieskie sople lodu w środku lata. Albo element instalacji z muzeum sztuki współczesnej. Moim zdaniem większość artystycznych instalacji się do tego obrazka nie umywa. I z powodu wrażenia jakie robi, jak i z powodu symboliki i siły przekazu emocjonalnego. Stateczna, samotna, opuszczona, dumna, upokorzona jakimś niebieskim śmieciem z innej epoki, stara, ślepa i łysa ale wciąż wzbudza szacunek. Jakoś tak.


I na do widzenia płonący zachód słońca. Zachody słońca w Żeszczynce to jest coś niepowtarzalnego.




sobota, 18 sierpnia 2012

Do czego służy tara, po co nam chwasty w ogrodzie, czemu giez to nie GPS i inne, czyli Nina z córkami na wakacjach.

Wakacje na wsi, tam gdzie diabeł mówi "dobranoc". Wymarzony odpoczynek. Teraz jest już tylko wspomnieniem i jako taki zdecydowanie lepiej wypada w rankingu "mój miło spędzony czas" niż gdy był chwilą obecną. Wszystkiemu winne zapewne moje malkontenctwo (trudne słowo) ale pomogło również zapełniające się szambo, brak zmywarki i pralki, gniazdo os, brudzące się kałużach dzieci (brak pralki!) oraz tydzień deszczu i zimnica, że ząb na ząb nie trafiał. W sumie sama sobie krzywdę zrobiłam bo pralka stoi, zmywać można luzem a nie w miseczce biegając z ową miseczką w krzaki bo do szamba jest pompa. Tyle, że jaki jest sens jechać na wakacje na wieś i NIE NAUCZYĆ SIĘ czegoś? A okazja trafiła się dobra. Wszystko było! Segregacja śmieci, oszczędzanie wody, pranie ręczne i na tarze! A do tego niekończące się cuda przyrodnicze. Te ostatnie zachwycały mnie niezmiennie. I choć pojechałam odpocząć od "edukacji" i dzieci miały nareszcie "wolne od zajęć" (ja się cieszyłam najbardziej, bo nie musiałam się przy tych zajęciach uwijać) to nareszcie mogłyśmy chłonąć wiedzę i mądrość wszystkimi porami skóry, przy okazji, bez okazji, pomimo okazji! Moja ukochana szkoła życia w pełni. To był raj. Całodzienna bieganina by przez kilkanaście minut podpatrywać jak panny zdobywają nowy szczyt. Lub też rzucić wszystko by przez godzinę latać z aparatem za motylem. Czy też podlewając kwiaty przyglądać się polującemu pająkowi. Podpatrywać uwijające się osy, czatujące w swych pajęczych sieciach krzyżaki i tygrzyki. Ach, było naprawdę fajnie. Miesiąc na wsi to zdecydowanie za krótko.

Teraz mała galeria, która lepiej ode mnie zaprezentuje nasze wakacyjne zdobycze:

Na początek krótka informacja. Zanim udało mi sie namówić panny do prania musiałam uprzejmie je poinformować, że mamusia na loterii rąk nie wygrała, że są tylko dwie i te dwie piorą ubranka mamy, i Natalki oraz duże sztuki pozostałych panien, ale majtki i skarpetki piora same albo chodzą bez. Poskutkowało. Czy to jest motywacja negatywna? Czy przemoc w rodzinie? A może jednak dobra szkoła dbania o samego siebie...





Pranie na tarze dostarczyło jednak poro emocji, zwłaszcza, że poprzedzone było opowieścią o "dawnych czasach" a sama tara jest pamiątką po praprababci, a to już robi wrażenie!



Za tym ślicznym Paziem królowej uganiałam się ponad godzinę, nagrodził wytrwałość przysiadając na moim klapku czym mnie zachwycił i wzruszył. A poza tym był dość częstym gościem - i nic dziwnego - nie wypielony ogród porasta sporo dzikiej marchwi i innych chwastów, w których Paź gustuje.


Motyle, ach motyle! Niestety robota domowa wzywała, więc było mało czasu na polowanie z aparatem na te szybko latające ale rusałkowatych widziałam kilka bardzo pięknych, zaś na fotografii dały się uwiecznić te malutkie zapylacze :)





Prezentowane powyżej Przestrojnik trawnik i Przestrojnik jurtina przylatują do nas właściwie całymi stadami :), nic tylko usiąść wśród kwiatów babcinego skalniaka i podziwiać oraz obserwować.

Udało mi się również dość ładnie "złapać" migawką trzmiela, w powiekszeniu wyglada lepiej - i z pewnością ciekawiej - zwłasza, że niezłą rozdzielczość ma zdjęcie, ale i tu prezentuje sie nieźle.



A teraz nasz sąsiad. Czy raczej wielu, wielu sąsiadów ale fotografowałam tego jednego, bo był najlepiej oświetlony. To Tygrzyk paskowany. Czy raczej Tygrzysica bo z pewnością była to samica - patrząc po rozmiarze. Swego czasu podobno dość rzadko spotykany w Polsce, ostatnio liczebność wzrasta (jak wyczytałam w Wikipedii). Ha! U nas potykamy się o niego, wpadamy na niego, zatrzymujemy się nos w nos nim idąc przez pole i ogólnie już nam trochę obrzydł,choć rzeczywiście gdy dzieckiem będąc lat temu 20 jeździłam na wieś paskudy nie widywałam, pierwsze okazy odnotowaliśmy z 10 lat temu. Teraz jest zatrzęsienie. Kila z nich uparło się mieszkać przy samym domu, ba! przy samym wejściu do domu! Coś jakby na rogu Marszałkowskiej i Al. Jerozolimskich naszego gospodarstwa domowego. Z tym okazem zreszta wiąże się pewna anegdotka. Ale najpierw - fotka.




Ładnie widać na zdjęciu wzmocnienie sieci pajęczej - taki szew wyglądający jak zygzak po środku - właściwie niezrywalna była. Nawet jak pająk znikł, z dnia na dzień, to pajęczyna została i trwała nienaruszoana w sumie. O zniknięcie pająków ze skalniaka podejrzewam żaby. Ale kto wie, może niesłusznie. Może poprostu czatowała pajęczyca na środku sieci a jak upolowała coś sporego i zeżarła - a byłam tego świadkiem - to zeszła z pajęczyny i schowała się w cieniu szykując do składania jaj. Wikipedia podaje, że taki obiad wystarcza jej na tydzień, a pośrodku pajęczyny tkwi gdy poluje. A jaja składa pod koniec sierpnia. Hmm, miałam nadzieję podpatrzeć jeszcze pajęcze gody, ale jak widać nie w tym terminie.

A teraz anegdotka. Dnia pewnego słonecznego, gdy zalatana jakąś robotę wykonywałam - pewnie obiadową - podeszła do mnie Łusia i powiedziała: "Mamo, wyniosłam robaka". "To wspaniale córeczko! Ale nie wniosłaś go do domu?" Upewniłam się, bo Bóg jeden wie, jakiego to robaka moja córka do wiaderka złapała tym razem, ostatnio po całej chałupie szukałyśmy malutkich żabek. "Nie, wyniosłam go tam, na trawę, daleko." "To wspaniale moja córeczko" ucieszyłam się, "a jaki to był robak?" spytałam z roztargnieniem. "To był pająk. W siatce. On miał taką siatkę. Wyniosłam go w tej siatce." Uśmiechnęłam się do młodej, dziwując jaka to niezwykła historia i poleciałam do swojej roboty. Po obiedzie przysiadałm na schodkach i zaglądam do mojego tygrzyka, czy duży urósł a tu tygrzyka nie ma. Ani pajęczyny, ani pająka, normalnie szok! Zawsze był!! "Kasia spójrz!" mówię do bratowej "pająka nie ma! I nawet po pajęczynie ślad nie został!" dziwię się. "Przecież Łusia mówiła, że wyniosał na trawę pająka. W jego siatce" - uświadamia mi Kasia. I tu mnie zamurowało. Różne stworzonka Łusia łapie do wiaderka, ale takiego wielkiego tygrzyka?? Tygrzyk się obraził i nie wrócił.

Jeszcze oczywiście tytułowy giez mi został do opisania. Moje panny nie lubią komarów. Ale właściwie ich nie było, więc basen wodą został zapełniony a ja namawiałam panny do pluskania się. Tymczasem jest coś gorszego od komara, na kórego Orinoko w psiku wystarcza. Jest to oczywiście giez. Głupia ślepa mucha, która bardzo boleśnie gryzie. W plecy. Między łopatkami. Albo pod kolanem. Nie daje się odgonić i bardzo trudno ją zabić, chyba, że już sie przyssie - boleśniej niż mały komarek - a wtedy też trzeba ją tak mocno chlasnąć, że właściwie nie wiadomo co bardziej boli. A gzów w tym roku było istne zatrzęsienie. Jednak jeżdżenie autem z mamą, która jak się zgubi to się nie martwi bo ma GPS dało zabawny efekt. "Mamo, ja tam nie idę bo tam jest GPS!" "Na Boga! Jaki GPS? GPS został w samochodzie!" "Nieprawda bo tam jest! i lata!" "Córeczko, to giez, giez to owad, a GPS, to urządzenie...." "A jak ono działa? Czy ono też lata? A giez? Czy on też ma mapę i wie jak do nas lecieć, żeby nas ugryźć?" i posypały się pytania. Samoedukacja się nie nie kończy i nie ma od niej wakacji.

Sporo jeszcze ciekawych rzeczy robiłyśmy ale następnym razem o tym (co dziobią kury dziobiące na przykład? i jak radziłyśmy sobie z osami, oraz jaki ładny był zachód księżyca, kim jest 4,5cm potwór, który prawie utopił się w balii), a teraz na zakończenie zdjęcie autorstwa Helci, mojej prawie juz sześciolatki:

Zachód w zbożu




wtorek, 24 kwietnia 2012

O samoedukacji słów kilka...

Tak naprawdę to ja się na tym nie znam. Skończyłam studia, mogę z czystym sumieniem mgr przed nazwiskiem napisać; ha, wyraźnie na dyplomie stoi, że mogę być traktowana jako autorytet w dziedzinie edukacji wczesnoszkolnej w prasie i TV, ale jak się tak swojej wiedzy przyjrzę, to... hmmm... To było dawno temu.
Mam za to ogromną ilość przemyśleń, sporo obserwacji i głód wiedzy oraz doświadczeń. Żywej wiedzy. Tej, którą najczęściej rodzice dzieci posiadają. Z radością przeczytam każdy komentarz. Przemyślę. I skorzystam.

Samoedukacja, pojęcie proste i w praktyce też pozornie łatwo sobie wyobrazić realizację. Ot, postawić sobie problem, znaleźć odpowiednią literaturę fachową, przeczytać i już! Można też odwiedzić odpowiednie muzeum, wystawę, miasto, park, szklarnię, fabrykę, pooglądać warsztat pracy... itd. Łatwizna! Teoretycznie. Bo w praktyce istota zagadnienia samoedukacji w wielu przypadkach to nie "jak to robić", tylko "co zrobić, żeby ono (dziecko ukochane w wieku gimnazjalnym na przykład) chciało się za to wziąć!". A to już problem braku motywacji. Problem jest poważny i nie dotyczy wcale tylko gimnazjalistów (wiadomo, licealista ma już maturę w perpektywie a to jest dość silna motywacja zewnętrzna, coś jak kopniak w ...), brak motywacji "nie chce mi sięę...", "mamo, to mi się nudziiii..." i tym podobne jęki to już standardowa reakcja nawet mojej niespełna czteroletniej Trzeciej, że nie wspomnę o niespełna sześcioletniej Drugiej i niespełna siedmioletniej Pierwszej (choć żaby im oddać sprawiedliwość dotyczy to zwykle tylko sprzątania i szlaczków).
I drugi poważny problem. Co zrobić jeśli dziecko NIE UMIE CZYTAĆ? Przecież jeśli to rodzic zadaje zadanie, znajduje literaturę i czyta ją na koniec to z samoedukacji nie pozostaje nawet ślad! Czy więc możliwa jest samoedukacja w edukacji wczesnoszkolnej? Moim zdaniem nie tylko możliwa ale wręcz jedyna, która ma sens.

Naświetliłam istnienie dwóch problemów: motywacji oraz braku narzędzi, i od tych kwestii zacznę, reszta wyklaruje się w trakcie. [Oczywiście nie miałam dziś zupełnie czasu odświeżać sobie literatury fachowej w związku z tym nie będzie żadnej bibliografii, żadnych cytatów, a tekst to tylko moje refleksje i przemyślenia na temat a nie naukowa, czy choćby paranaukowa publikacja, choć mam taką w planach... jak dzieci będą się już w pełni samoedukować ;)]

Szykując się do ed dokonałam w myślach podziału na "wiedzę" i "narzędzia". Narzędzia muszę córkom wręczyć ja, wiedzą powinny już zdobywać same. Narzędzia to oczywiście umiejętność czytania, pisania, liczenia, organizowania miejsca pracy, korzystania ze źródeł. Wiedza zaś... ach wiedza to cała reszta :). Nauki przyrodnicze, literatura, sztuka, wiedza o społeczeństwie. Na razie zarys jest bardzo ogólny i dostosowany do możliwości małych dzieci. Rzecz w tym, że poznawanie świata poprzez aktywne życie w nim, pełne obserwacji i refleksji dla mnie jest już doskonałą formą samoedukacji. Dziecko zaś ma ciekawość świata wpisaną chyba w geny. Każdy rodzic zna niekończące się ciągi pytań, powstają na ten temat nawet skecze kabaretowe! Bo małe dziecko zaczyna od "co to?" (choć moja Najmłodsza właściwie pokazuje palcem, spogląda pytająco na mnie i wydaje dźwięk o taki: "yyyy?" albo "tooo?" i też wiem o co biega) a potem jest już tylko gorzej. 1000 pytań do. Wielokrotnie powtarzają się te same pytania, jakby młode sprawdzało nas, sprawdzało odpowiedź, upewniało się, aż w końcu dorosłemu cierpliwości nie starcza. "Tak, do jasnej ciasnej petronelki TO JEST KOŃ!! Ile razy mam to powtarzać?!" "A to?" spokojnie pyta kochane maleństwo pokazując na kolejny obrazek, tym razem z psem... Zawsze zaskakuje mnie niesamowita wręcz motywacja jaką mają maluchy. Ba, motywacja, ośli upór! Podziwu godny.
Starsze dzieci mogą zadawać pytania trudniejsze i więcej, lub przestać zadawać pytania w ogóle. My, dorośli, jesteśmy mistrzami zabijania motywacji. Zniechęcamy dzieciaki tekstami "Dowiesz się tego w szkole", "Teraz tego nie zrozumiesz", "Jak będziesz starszy to ci wytłumaczę". Dobra, jest środek nocy i piszę jakieś głupoty. Nigdy, ale to nigdy nie powiedziałam takiego tekstu do swojej córki. Nawet jak zaczęła mnie wypytywać o kobiece przypadłości... Ale wielu dorosłych to robi. Tymczasem nie ma głupich pytań, są tylko głupie odpowiedzi a podtrzymanie naturalnej ciekawości świata i rozwijanie jej, ukierunkowywanie jest najprostszą drogą do wykształcenia umiejętności samoedukacji. "Mamo, a skąd się biorą małe ślimaczki?" spytała mnie moja
Najstarsza. Szlag. No nie wiem! Nie pamiętam, serio. A zresztą jaka szansa, że mała zrozumie cykl rozrodczy ślimaka? To przewrotna prowokacja. Przecież nie powiem dziecku: "Będziesz się o ślimakach uczyła w szkole jak będziesz starsza", skoro miesiąc temu cierpliwie tłumaczyłam skąd się biorą małe gąsienice. Nie wahałam się nawet chwili. Siadłyśmy razem, żeby szukać odpowiedzi. Przeczytałam na głos bardziej dla siebie niż dla młodych. Tłumaczyłam prostymi słowami na język dzieci. Obiad spóźnił się o godzinę. Ale kiedy poszłyśmy na spacer i nadziałyśmy się na kaczki z nietypowym dla nas upierzeniem dziewczynki bez wahania zadały mi kolejne pytanie. A gdy przyznałam, że nie znam odpowiedzi Druga oświadczyła: "Nie martw się, jak wrócimy do domu to razem sprawdzimy w komputerze."

Jeśli więc chodzi o motywację do nauki to podstawą jest zadawanie pytań przez dziecko. Im więcej tym lepiej. I udzielanie mądrych, stosownych do wieku odpowiedzi. Małym krasnoludkom trzeba czasem służyć wiedzą jak encyklopedia, bo same czytać nie umieją, ale tak naprawdę wcale nie oznacza to, że ograniczamy im samodzielne uczenie się. Jestem jak gadająca książka. Już niedługo moje córki zamiast mnie pytać będą odpowiedzi szukać same zwłaszcza, że osobiście będę je do źródeł odsyłać. Już teraz wiedzą gdzie te odpowiedzi mogą być! Czasem trzeba tę wiedzę tłumaczyć na ich język - bo młodsze dzieci myślą na poziomie konkretno-wyobrażeniowym, nie abstrakcyjnym. Łatwo bawiąc się w takiego tłumacza spalić obiad. Ale tekst "dorośniesz to zrozumiesz" jest egzekucją aktywnego uczenia się w przyszłości.
Warto wykorzystywać te zytuacje kiedy dziecko zadaje pytanie do konstruowania dużych zadań edukacyjnych. Pytanie "Mamo, czemu Łusia dymi?" zadane w kąpieli było u nas okazją do zorganizowania dużych zajęć dotyczących wody, parowania, zmian temperatury itd. Robiłyśmy eksperymenty i zadawałyśmy całą masę pytań. Potem całą zimę dziewczynki obserwowały zjawisko parowania samorzutnie. I komentowały obficie dowodząc, że najlepsza technika zapamiętywania nowej wiedzy to nauka przez doświadczanie. Ważne jest jednak niezmiernie, aby doświadczając rozumieć! Do rozumienia czasem potrzebna jest mama... a czasem wystarczy już mądra książka. Czasem film, lub audycja.
Czasem oczywiście nie chce mi się czekać aż dziecko zada pytanie. W takich sytuacjach prowokuję okazje do doświadczeń i obserwacji. Od dwóch miesięcy hodujemy w domu fasolę na parapecie, niedługo zakwitnie :), bazylia, którą siałyśmy trzy tygodnie temu już pachnie. Jesienią spotkałyśmy na spacerze wielkiego pająka. Dziewczynki ominęłyby go wielkim łukiem, gdybym nie zatrzymała się i nie zaczęła zadawać pytań... "Ile on ma nóg?" Policzcie nogi ruszającemu się pająkowi! "A gdzie jego żona?" pyta najstarsza - i to już okazja edukacyjna nie do przegapienia!
Na placu zabaw panienki znalazły biedronkę. Spytały czy mogą ją wziąć do domu. A ja się zgodziłam. Bo biedronka w domu jest okazją do obserwacji nieustającą, podczas gdy taka pozostawiona na placu zabaw szybko idzie w niepamięć.
Wracałyśmy ostatnio ze spaceru i moje córki rozżalone oświadczyły, że je okłamałam bo wcale nie ma wiosny, bo nigdzie nie widać kolorowych kwiatów! Jakoś te wiosenne cebulkowe były mało przekonujące widocznie. Ale na szczęście dookoła rośnie cała masa drzew i krzewów. Powrót ze spaceru trwał dłużej niż sam spacer. Porównywałyśmy kwiaty brzozy, klonu i jesionu, a potem białe kwiatki mirabelki i żółte forsycji. Dziewczynki liczyły płatki, porównywały liczbę pręcików, zadawały pytania i słuchały odpowiedzi. Potem na kolejne mijane krzaki rzuciły się już "dobrowolnie", że tak powiem, zasypując mnie swoimi obserwacjami.

Jesienią zaplanowałam panienkom blok edukacyjny: ciało człowieka. Zresztą był przewidziany w programie nauczania. Oczywiście beztrosko olałam podręczniki zalecane i zaczęłam od zabawy w kąpieli, uważnej obserwacji własnego ciała. W bibliotece zaś wyszukałam kilka pozycji adresowanych do małych dzieci, wypożyczyłam wszystkie i wzięłyśmy się za czytanie, oglądanie itd (a niektóre książki były naprawdę fascynujące, aż żal, że nie ma ich już w sprzedaży). W tej sytuacji pytania sprowokowałam ja. Ale zadawały je moje panny, żywo zainteresowane tematem. A odpowiedzi szukałyśmy razem. Potem przez miesiąc książki towarzyszyły dziewczynkom podczas zasypiania, bo młode utrwalały wiedzę intensywnie studiując ilustracje. Ma to swoje wady oczywiście. Przez jakiś czas młode były przekonane, że bakteria jest mała, zielona lub czerwona i w ręku nosi dzidę... gdzieś akurat taki był obrazek.
Matody? Techniki? Nie ma lepszej metody zapamiętywania niż uczenie się tego co w tym momencie interesuje. Ale stosuję różne techniki, a jakże. Ostatnio piekąc zebrę śpiewałyśmy przepis, czy raczej ja go skandowałam klaszcząc i tupiąc w rytm a panienki powtarzały wniebowzięte. Myślę, że na długo zapamiętają ile łyżek kakao trzeba dodać do cista...
Podobno żółty kolor pomaga. Całkiem serio! Moja nauczycielka plastyki i techniki w Kolegium opowiadała nam o właściwościach barw ich wpływie na myślenie i nastrój i ponoć żółty wspomaga proces zapamiętywania. Nie wiem, jakoś nie zauważyłam różnicy. Natomiast na pewno skutecznie działają pozytywne emocje, które się odczuwa podczas nauki.

Metody, hmm... tak metody są różne. Przez doświadczanie, metody podające, problemowe... nie, nie będę nawet szukać sensownego podziału metod, zwłaszcza, że już 1:34 w nocy, inny tekst tylko o metodach kiedyś napiszę. Ostro krytykujemy szkołę za to, że stosuje się w niej masowo metody podające (podręczniki, karty pracy, ewentualnie nagranie audio czy film) i krytyka jest uzasadniona. Ale nie dlatego, że to są złe metody. One po prostu nie powinny dominować procesu edukacji. Nic nie zastąpi doświadczenia! Ha, opowiadała mi moja bratowa taką rozmowę z nauczycielką podczas praktyk studenckich. "To pani zrobi - odhaczyła w scenariuszu zajęć nauczycielka - a to wszystko proszę pominąć [wykreślone zagadnienia to było krojenie owoców, wykonanie sałatki i kanapek itp]. To jest szkoła nie przedszkole, my się tu uczymy nie bawimy!". Oni się pewnie uczą i masowo mordują w dzieciach chęć uczenia się. Cóż, my się bawimy. Dobrą zabawę lepiej się pamięta.
Z metod polecam eksperymenty. Skąd je brać? Z innych blogów. Z internetu. Z książki "365 eksperymentów, na każdy dzień w roku" itd. Poprosić panią bibliotekarkę w wypożyczali książek dla dzieci. U mnie to się sprawdza. Zwykle podczas takiego eksperymentu udaje się jednocześnie kształtować umiejętności, przyswajać wiedzę z różnych dziedzin i zachwycać światem.

Kolejna ulubiona metoda to gry. Superfarmer: podwajanie, przeliczanie, umiejętności strategiczne, choć dla mojej najstarszej córki najważniejsze było zbudowanie porządnego płotu do ochrony przed wilkiem. Karty są podobno niezastąpione w treningu liczenia; gra w wojnę - wspaniała do nauki cyfr i porównywania liczebności zbiorów nawet dla pięciolatka, my gramy na razie bez figur. Domino - tu nie trzeba tłumaczyć. Warcaby. Gry planszowe mają przeogromną ilość funkcji, ba, ich zaletą jest to, że na każdy temat można zrobić taką grę samemu - wraz z dzieckiem. Duży karton, flamastry, kostka do gry i cokolwiek co będzie pełnić funkcję pionka. Wystarczy powycinać z kolorowych gazet obrazki, ponaklejać na pola i ustalić co "z tym" robimy. Ja proponuję dla każdego stającego na obrazku żaby zakumkać jak żaba. A dla każdego kto stanie na obrazku słonia wymienić co słoń lubi jeść. A na obrazku mydła... na przykład wymienić jakąś część ciała, którą trzeba myć i wyjaśnić czemu. Tylko bez głupich skojarzeń! Całkiem serio, znalazłam takie zagadnienie na liście pytań testu gotowości szkolnej dla sześciolatków.
Ja tak tylko rzucam luźne pomysły, które akurat teraz przychodzą mi do głowy.
Chodzi mi ostatnio po czaszce taki plan na naukę kontynentów i państw. Duża mapa, sam jej kontur, na niej zaznaczone kontury kontynentów a same kontynenty wycięte osobno tak by pasowały do mapy, zadanie to dopasować kontynenty do konturów na mapie, do nich dopasować nazwy - to już dla czytających - na kontynentach kontury państw i w drugiej turze dopasować te państwa - osobno wycięte z kolorowych kartonów, tektury albo deseczek - do konturów na kontynentach. Do nich nazwy, stolice i flagi... obrazki zwierząt często spotykanych i roślinności, kartki z opisami państw, klimatu (dla młodszych dzieci wystarczą obrazki symbolizujące klimat: słoneczko, śnieżynka itd), obrazki z "tubylcami". Taka pomoc do samodzielnego zrobienia wymaga zapewne pracy ale ta praca też powinna być wspólna, a sprawdzi się pomoc zarówno do zabawy grupowej jak i w pojedynkę... Mogło by być zabawne, nie? Tu w zapamiętywaniu pomoże manipulacja przedmiotem.

Pamiętacie Matrixa? Neo będąc u tej starszej pani, która miała mu przepowiedzieć jego przyszłość spotkał dzieci bawiące się wyginaniem łyżki siłą woli. Na pytanie jak to zrobić? Dzieciak odpowiada: "There is no spoon." I jak tak to własnie widzę. Nie ma żadnej łyżki. System usiłuje nas przekonać, że program szkolny to jakaś magia, do której dostęp mają wtajemniczeni. Będę trochę kontrowersyjna, ale powiem szczerze, że moim zdaniem dziś zajęcia w edukacji początkowej mogłaby prowadzić nawet woźna. Do programu dołączony jest zestaw scenariuszy zajęć, gdzie jest krok po kroku wypisany każdy element lekcji, i gdzie to jest w podręczniku. A reklamowane "kształcenie zintegrowane" to w prawie wszystkich przypadkach zwykła ściema. Ot, nauczanie w oparciu o ciągi skojarzeń. Jest zima? To przeczytamy o bałwanku, poznamy "B,b", policzymy bałwanki, narysujemy bałwanka i poznamy piosenkę o bałwanku. No błagam, żałosne. Nie ma żadnej łyżki. Dzieci zimą chcą lepić bałwana bo to fajna zabawa, i dowiedzieć się, czemu z buzi leci dym skoro nie palimy papierosów. Czemu woda zamarza a jak zamarznie w słoiku to słoik pęka. Moje córki powtarzały to doświadczenie kilka razy. Fascynowało je to. A śniegiem bawiły się cały dzień w ciepłym domu. Przyniosłam im całe wiadro i pozwoliłam dłubać do woli. Całą masę rzeczy zrobiłyśmy z tym śniegiem. Lepiłyśmy, topiłyśmy, stopiony filtrowałyśmy przez białą tetrę, a dziewczynki samorzutnie bawiły się nim kilka godzin do zabawy wykorzystując gumowe pingwiny, morsa i fokę. Jeśli mam być szczera to nawet nie wiem, co podręczniki przewidziały na ten czas. Wcale ich nie kupiłam.

Przede wszystkim zaś naszym działaniom towarzyszy rozmowa. Pytania, poszukiwanie odpowiedzi, wymiana refleksji.
Najbardziej kocham w tym co robię z moimi córkami obserwowanie ich reakcji - to jakbym widziała cały świat po raz pierwszy - ich oczami. Chyba jestem największym dzieckiem z całej naszej gromadki. Zachwyca mnie świeżość spojrzenia, nowe odkrycie! "Mamo, mamo, zobacz listki urosły! Są większe!" Prawda? Zauważyliście? Bo ja tak, rany, no mówię wam, taki malutki wiosenny listek! Coś ślicznego!

Warto poza kupieniem kompletu podręczników kupić Program nauczania. Albo ściągnąć go z internetu, mój był za darmo wystawiony na stronie wydawnictwa. Wtedy łatwo uzyskać pełny obraz tego, co przewidziane jest w blokach, czy obszarach, czy jak też to będzie nazwane, a następnie zupełnie spokojnie pobawić się tymi treściami z dzieckiem. Wystarczy dopasować pytanie dziecka do obszaru, czy bloku, pomyśleć jak można to ciekawie rozbudować samemu i w drogę. Pory roku, dzień i noc, słońce i księżyc, wszystkie te zagadnienia sprowadzają się u mnie do układu słonecznego. Mój program przewidywał wprowadzenie tych zagadnień zimą czy wiosną? Nawet nie wiem. Ale moje panny zaczęły zadawać pytania we wrześniu. Spędziłam kilka nocy na poszukiwaniu najlepszych wizualizacji ruchu obrotowego ziemi, układu słonecznego itd. Wykonałam model w domu z użyciem lampy, piłki itd, w jednej z wersji modelu układu słonecznego Trzecia córka była słońcem, Pierwsza ziemią Druga księżycem. Miałyśmy z tego niezłą frajdę, nawet jeśli dziewczyny nie wszystko zrozumiały i zapamiętały.

Dobra, ale ja się tu rozpisuję o treściach a poza ciekawymi rzeczami są i nudne. Niestety. Narzędzia. Szlaczki celowo i z premedytacją omijam, bo mam oddzielny tekst w połowie napisany, który będzie dotyczył tylko grafomotoryki. Ale są też inne narzędzia. Głoski, sylaby, liczby, cyfry, figury. Jak pomóc je zapamiętać, utrwalać? Odpowiedzią na pytanie są zabawki. Manipulacja przedmiotami. I nieśmiertelne, niezastąpione gry. Nie ma co się łudzić, jednemu rodzicowi trafi się dziecko, które raz spojrzy i zapamięta a drugiemu trafi się dziecko, które przez rok dzień w dzień będzie mylić "o" i "u" a pozostałe "obrazy graficzne głoski" będą tylko dziwnymi znaczkami. Moja Druga - niespełna sześć lat - zaczyna czytać; moja Pierwsza - prawie siedem lat - rozpoznaje "A" oraz "i". I oczywiście myli "o" z "u". Na moje oko - będzie w rodzinie silny dyslektyk. W sumie bardziej mnie to cieszy niż martwi, musi mieć dziewczyna jakiś wyjątkowy talent. Ale trzeba jej będzie pomóc w zapamiętaniu liter. Z cyframi jest zresztą to samo. Pomocny będzie dla niej ruchomy alfabet, tak by rączki pomogły zapamiętać kształt skoro oczy nie mogą. Czasem pomagam jej rozpoznawać symbol opisując go. Młoda ma kłopot z zapamiętaniem znaku, ale zapamiętuje jego opis! Szok! Spytałam ją dziś jak wygląd cyfra 6, bo nie potrafiła jej narysować. Potrafiła ją za to opisać. A ja narysowałam pod jej dyktando - obie byłyśmy zadowolone z efektu. Od pani psycholog z poradni wiem, że córcia ma opóźnienie w rozwoju analizatora wzrokowego i najprawdopodobniej też słuchowego. To nie będzie łatwe, ale na pewno znajdziemy takie metody, które będą jej pomagać.
Manipulacja przedmiotami to prosta sprawa. Można sięgnąć po zwykłe klocki. A można zajrzeć do jednego ze sklepów internetowych i kupić pomoce. Albo starannie obejrzeć i zrobić samemu. A potem - wzorem Marii Montessori - pozwolić dziecku uczyć się samemu. Osobiście polecam Mozaikę z książeczką wzorów - pomoc, którą znam i doceniam jej wartość. Ha, w podobnym stylu Granna zrobiła "Kolorowy kod", też fantastyczna gra, czy raczej zabawka. Mam ją na liście do kupienia. Wszystkie formy zapamiętywania, które łączą w sobie poznanie wielozmysłowe są bardzo pomocne: wzrok, dotyk, manipulacja - ruchomy alfabet powinien być więc ciekawy w dotyku, tak by faktura materiału wspomagała zapamiętywanie (to taki skrót myślowy, zrozumiały?). (Serdecznie polecam wszystkie blogi miłośniczek Montessori, niewyczerpane źródło inspiracji.)

I oczywiście, żeby nie zapomnieć, komputer. Tak, tak, gry komputerowe, programy do nauki rysowania, projektowania, gry edukacyjne, te wszystkie "szkodliwe głupoty" mogą być niezastąpioną pomocą. Wymuszają samodzielność (przynajmniej u nas, bo są odkładane na "deser", a gdy dziewczynki mają "deser" ja mam nadrabianie domowych obowiązków czyli "kurzenie domowe" i tkwienie prze kompie odpada), wymuszają umiejętność samodyscypliny - bo na gry wyznaczony jest określony czas, jeden komputer obsługuje u nas trójkę dzieci i dwoje dorosłych. Poza tym dbam o urozmaicenie gier i wciąż podsuwam coś nowego. No i zagwarantowaną mam indywidualizację wg potrzeb i zainteresowań, a również naukę współpracy, bo dziewczynki często tkwią przy komputerze razem i rozwiązują zadania wzajemnie sobie pomagając, lub wspólnie ucząc się piosenek.

Z mojej strony to tylko zarys. Ale może komuś przyda się taka inspiracja. Ach, na koniec coś podejścia babskiego, czyli lecimy po emocjach. Jak coś ma być robione na siłę, w nerwach i stresie to lepiej odłożyć to na jutro, albo na za miesiąc. A teraz zrobić to co wywołuje uśmiech. I moim zdaniem, zupełnie prywatnym, dużo miłości okazywanej na codzień też pomaga w zapamiętywaniu. Przytulona córcia zapamiętuje na dłużej, to fakt. I chętniej sięga po nową dawkę wiedzy, z dumą chwaląc się, że ją zdobyła. Podobno też zamiast mówić "jestem z ciebie dumna" powinno się mówić "możesz być z siebie dumna". Pojęcia nie mam ile w tym prawdy. Ja na wszelki wypadek wypowiadam obie formułki. ;) U mnie szarzeje niebo... Pozdrawiam.

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Pogryzając orzechy czyli edukacja przy okazji

Dnia pewnego, zimowego, gdy mroziło i śnieżyło, i z domu wychodzić się nikomu nie chciało zajęcia zrobiły się same. Zresztą często same się robią, ale tym razem postarałam się je zapamiętać, by opisać. Opisuję więc. A było tak...

Gawędziłam sobie niefrasobliwie z moją przyjaciółką i bratową przez telefon, omawiając rozkoszne zabawy naszych milusińskich gdy moja druga córka, piękna Helena, postanowiła potrenować nową umiejętność. Obsługę mikrofali. Gaworząc beztrosko kontrolowałam słowem i gestem poczynania mojej blondyneczki wyjmując jej z rąk różne nie nadające się do podgrzania produkty, wreszcie wręczyłam torebkę orzeszków laskowych - "masz dziecko, upraż sobie" - niech będzie z tej zabawy jakaś korzyść... Uprażone orzeszki zrobiły furorę, zainteresowanie mikrofalą spadło, konsumpcją zaś wzrosło. Przezornie zakończyłam w porę przyjacielską pogawędkę i przysiadłam siorbnąć w błogostanie kawkę. Mmmm... kawusia...

- Mamo, a jak się nazywają te orzeszki? - spytała Nadziejka
- To są orzechy laskowe.
- Mamo, a te orzeszki to są ziarenka, prawda?
- Ziarenka?
- No... te... nasionka! - uściśliła Nadziejka
- Hmm, właściwie to są owoce. Pamiętacie z naszych zbiorów jesiennych? Drzewa mają owoce suche i ... hmm, mokre, wilgotne?
- Soczyste! - podpowiedziała Helena. - Jak jabłko. Albo gruszka. I pomarańcza.
-O właśnie, dzięki Hela - ucieszyłam się. - I tak samo jak w soczystych owocach, w których nasiona znajdują się w środku, jak pestki w jabłuszku, albo jedna pestka w śliwce, tak samo w tym orzeszku, w środku znajduje się nasionko. O tutaj, patrzcie! - delikatnie rozdzieliłam orzeszek na połówki i pokazałam malutkie nasionko. Dziewczynki natychmiast zaczęły rozdzielać wszystkie nie zjedzone orzeszki sprawdzając czy na pewno w każdym znajdzie się nasionko. A ja wsadziłam do mikrofali drugą porcję.
-Mamo, ale my nie możemy ich jeść, tych nasionek! Przecież jak je zjemy, to one nie urosną! Nie urosną w naszych brzuchach! One umrą! - dramatycznie oświadczyła Nadziejka z bardzo zafrasowaną miną. - I nie będzie więcej drzew z orzechami! [Nadziejka ma 6,5 roku a personifikacja do potęgi n-tej, cudo.]
-Nie martw się Nadziejko, tych orzechów było bardzo dużo, na pewno wiele z nich pozostało jeszcze aby dać początek nowym drzewom. Wiewiórki też zjadają orzeczy i żołędzie a przecież wciąż rosną nowe drzewa. -Uspokoiłam zaniepokojoną miłośniczkę ekologii.
- A jak one mają na imię?
- Orzechy raczej nie mają imienia... Te orzechy, które teraz jemy to są orzechy laskowe. I rosną właściwie na dużym krzewie a nie na drzewie. Na leszczynie. Ale jadłyście też orzechy włoskie, pamiętacie? Łupałyśmy je razem dziadkiem do orzechów. Orzechy włoskie rosną na dużym drzewie, oglądałyśmy takie jesienią i latem... Zresztą jak nie pamiętacie, to zaraz wam pokażę. - Zapaliłam się do pomysłu widząc niepewne minki moich córeczek. - O, tutaj mamy orzechy laskowe w łupinkach - wysypałam resztki zapasów zgromadzonych jesienią dla wiewiórek - te, które prażyłyśmy, są już bez łupinek. A tutaj mamy orzechy włoskie... hmmm, zdaje się tylko bez łupinek... - chwilkę się wahałam, ale w łupinkach nie zostało mi już nic do demonstracji. Szlag. Trudno... - Trudno, kochane, musi nam wystarczyć zdjęcie. Chodźcie do komputera. To się robi tak. - Usiadłyśmy razem przed laptopem, odpaliłyśmy wyszukiwarkę internetową, wpisałyśmy "orzechy", wybrałyśmy dział "grafiki" i dopiero teraz się zaczęło. Długie, namiętne, szczegółowe oglądanie zdjęć drzew, krzaków, orzechów w łupinkach i bez, poznawanie nowych rodzajów orzechów.



- Mamo, tu są migdały!
- Tak, oczywiście migdały to też orzechy. A są jeszcze różne inne! Orzechy nerkowca, mają taki śmieszny kształt...
- Jak księżyc!
- Też - uśmiechnęłam się - orzeszki ziemne (arachidowe), zwane fistaszkami, orzeszki pistacjowe, macadamia, pekan... - i tak wymieniałyśmy nazwy, porównywałyśmy kolory, kształty i wielkość, rozmawiałyśmy też oczywiście o zastosowaniu orzechów w kuchni. A po wyjęciu migdałów z szafki porównywałyśmy nawet smaki, choć w bardzo ograniczonym zakresie.

- Mamo, a czy orzechy są zdrowe? - Helena... niestety, sama sobie ukręciłam ten bicz. Od dłuższego już czasu agituję za zdrową żywnością, walczę ze sztucznie barwionymi słodyczami pogardliwie nazywając wszelakie "odbabciowe" lizaki "niezdrowymi śmieciami" a ponieważ mamy alergię na mleko, więc ze słodkości pozostają jedynie świeże owoce, bakalie i pieczone w domu cista. I gorzka czekolada. Żeby zmotywować łakomczuszki do rezygnowania z paskudztwa potrafię długo i namiętnie opowiadać o witaminach, zdrowiu i wartościach odżywczych, które kryją się w przygotowanych przeze mnie deserach. I tak podejrzliwe pytanie, "Czy to jest zdrowe?" pojawia się niezmiennie już od dłuższego czasu.
- Tak, myślę, że są zdrowe... - odpowiedziałam z westchnieniem, wiedząc dobrze jakie pytanie padnie następne.
- A co one mają, że są zdrowe? Mają bakterie? - jak wiadomo bakterie mogą być nie tylko złe, ale również dobre - i witaminy? A jakie?

Odsunęłam na bok nietkniętą kawę, wrzuciłam w wyszukiwarkę Wikipedii "orzechy", a na sąsiedniej karcie "orzechy wartości odżywcze" i zaczęło się głośne czytanie, tłumaczenie, odpowiadanie na 100 pytań do, porównywanie. Które orzechy mają więcej magnezu, a które fosforu? Do czego w organizmie człowieka przydają się potas, magnez i fosfor, i dlaczego dzieci powinny je jeść? Czy są smaczne? Do czego może się przydać witamina E i B? Na całe szczęście sporo całkiem pamiętam ze szkoły, akurat interesowały mnie te kwestie zarówno w podstawówce jak i w liceum. Ha! robiło się nawet jakiś referacik! A nie było łatwo wtedy, bez interetu, do każdej informacji trzeba się było dokopać w bibliotece szkolnej i rejonowej; może dzięki temu wiedza zapadała lepiej w pamięć - ze strachu, że następnym razem trzeba będzie jej znów w bólach i kurzu poszukiwać ;). Dość, że teraz rozmowa nam nie utykała w martwym punkcie. Również dzięki temu, że dociekliwość sześciolatki to jednak nie to samo co dociekliwość dziesięciolatki. Uff!

Zdecydowanie muszę się zacząć w szybkim tempie dokształcać. Trzeba być o krok przed dzieckiem, nie? W końcu nikt nie lubi pozbawiać dziecka złudzenia, że jest tym naj najmądrzejszym rodzicem na świecie!
Bycie najmądrzejszą mamą na świecie znów kosztowało mnie kawę. Siorbnęłam z niesmakiem zimną a nie mrożoną wcale oszczędnie zabielaną (ja nie mam żadnej alergii, przynajmniej na mleko), i gdy fala emocji związanych z gorącą satysfakcją z dobrze wykonanej pracy już opadła pomyślałam z rezygnacją: no cóż, ciepłą kawę będę piła na emeryturze.
A do kawy, nie przejmując się nareszcie zdrowiem i alergią będę jadła takie, o! I niewątpliwie skorzystam z jednego z wielu przepisów, które na tym blogu: sercezczekolady.blox.pl znalazłam...