czwartek, 15 grudnia 2011

Angielski cioci Elwirki

Od początku roku nurtowała mnie kwestia co zrobić z nauką języka obcego. Mam absolutną pewność, że tego tematu sama nie ogarnę, nawet z cudowną pomocą super materiałów i stron w sieci. Nie da się, nie umiem, wstydzę się tego strasznie, nawet przez maturę przebrnęłam z trudem mimo wielu lat nauki w szkole. Ja zwyczajnie nie wierzę w to, że ja sama mogę obcy język opanować. Mogę po angielsku czytać proste teksty, oglądam filmy nawet bez napisów, ale gdy mam coś powiedzieć? Czarna dziura z krępującym eeee w środku. Żenada.
Nie uważam zresztą, żeby nauka języka w szkole - w naszym systemie klasowym - miała sens i planuję wysłać córki na poważny kurs językowy gdy będą starsze. Tymczasem jednak pozazdrościłam innym dzieciom i zaczęłam kombinować. Może jednak coś by się dało? Tylko jak to zrobić z dziećmi, które nie czytają i nie piszą? A właściwie kto by coś takiego mógł zrobić za mnie? Zwierzyłam się przyjaciółce z moich trosk, a pamiętając, że kiedyś organizowała takie domowe lekcje angielskiego dla małej grupy dzieci wśród znajomych spytałam nieśmiało o radę. A może raczej walnęłam prosto z mostu czy by nie zrobiła z takimi maluchami? Zrobiłaby, czemu nie. Wie jak, ma pomysł, prowadzi takie zajęcia domowe dla kilku małych grup w różnym wieku... I sama też ma córeczki - rówieśnice moich, niech się uczą razem. Hurra! I tak zaczęła się nasza przygoda z prywatnymi zajęciami angielskiego.

Nietrudno się domyślić, że dzieci te zajęcia uwielbiają. Ciocia jest wspaniała a język angielski ciekawy. Ja sama z zainteresowaniem podglądam pracę naszej domowej grupy językowej i najbardziej zachwyca mnie podejście "pani nauczycielki" do dzieci i wspólnej ich pracy. Ciocia Elwirka kocha się śmiać z dziećmi i każda pomyłka jest ku temu okazją. Dzieci się śmieją a "pani" wraz z nimi. Ciocia Elwirka ma dużo pomysłów i każda lekcja zawiera nowy element: wierszyk, zabawę ruchową - coraz to bardziej rozbudowaną i urozmaiconą, grę planszową, zgadywankę. Każda lekcja utrwala wiedzę z poprzednich zajęć i wprowadza nowy element powiązany tematycznie lub skojarzeniowo ze znanymi już słowami, podczas każdej lekcji dziewczynki wykonują pracę plastyczną, by nowe słówko poznać i zapamiętać, znane przypomnieć i zapamiętać lepiej.



Pierwsza lekcja (cytuję konspekt zajęć nauczycielki):
1. Przywitanie: Hello!
2. Colours for today: red, green, yellow and orange
3. Colours together with fruits [kolory w połączeniu z owocami na kolorowych kołach - z jednej strony kolorowe koło, na drugiej przyklejony obrazek - będą służyły jak MEMORY (skojarzenia)]: a red cherry, a green apple, a yellow banana, an orange orange
4. Pożegnanie Bye, bye!

Wygląda banalnie? Nie jest! Nie macie pojęcia jak fantastyczną zabawę można zorganizować dzieciom za pomocą czterech kolorowych kół z obrazkami. Choć właściwie pewnie macie, skoro jesteście fanami ed ;). Dziewczynki oczywiście rysowały kosz z owocami, który później wisząc na ścianie służył jak ściąga. A zajęcia skończyły się pełną śmiechu zabawą podczas której dziewczyny musiały reagować określonym zachowaniem na uniesiony w górę i wymieniony przez ciocię kolor.

Drugie zajęcia przypominały poznane słówka (zabawa z kolorowymi kołami), utrwalały (wypełnianie kolorowanki wg polecenia) a następnie wprowadzone zostały nowe kolory: blue and brown w połączeniu z zabawkami a blue ball, a brown teddy bear . Oczywiście przybyły dwa nowe koła a na koniec zajęć urozmaicenie w zabawie ruchowej. [Od tamtych zajęć ukochany miś Nadziejki dostał nowe imię i jest teraz misiem Teddy...]





Poznały też dziewczynki jedną zwrotkę wierszyka. Trudności w wypowiadaniu kolejnych zdań były nieustanną okazją do śmiechu i ponawiania prób.

A little poem

Hello yellow, hello blue
hello red and how are you?

Hello orange, hello green
hello brown, please play with me!


Każde kolejne zajęcia kryją niespodziankę. W zabawie dzieci muszą reagować na polecenie Teddy - bears sleeps i udawać, że śpią lub balls jump i skakać jak piłeczki. Kolorowe koła pomagają przypominać kolory ale są też grą w zgadywanie - jaki obrazek ukryty jest po drugiej stronie. Dziewczynki wykonały też obrazek kolorowej lalki,wyklejankę, przyklejając kolejne elementy zgodnie z poleceniem cioci - nazywanie kolorów - a gotowy obrazek przedstawiał nowe słowo a doll. Oczywiście trenowanie wypowiadania kolejnych zdań wierszyka stanowi nie lada wyzwanie i pełną emocji i śmiechu zabawę...

Cóż jeszcze można wymyślić dla pięciolatków? Puzzle oczywiście. Nowe zabawki - nowe słowa - a car, a plane zostały złożone z elementów, przyklejone i pokolorowane, chwilę później dziewczynki z werwą latały jak samoloty i jeździły jak samochody po całym pokoju sprawnie reagując na wypowiadane po angielsku polecenia cioci.
Inna nowa rzecz - gra planszowa w której kostka zamiast cyferek ma kolorowe kółka i żeby przesunąć pionek na następne pole trzeba głośno powiedzieć nazwę koloru.




Dziewczynki wspaniale się bawią podczas tych zajęć, poznają pierwsze słowa w obcym języku choć wcale nie umieją pisać i czytać (zresztą gdy w swoim języku - polskim - poznawały nazwy kolorów i zabawek też nie umiały wcale czytać i pisać) a poza tym uczą się uczestniczyć w zajęciach prowadzonych przez nie-mamę :).

A mama patrzy na to z boku i z dumą, i z zadumą oddaje się banalnej refleksji "jak ten czas szybko płynie, jakie one już duże!" i "dlaczego ciocia prowadzi zajęcia lepiej niż ja?!?" Ale to zapewne tylko tak z boku wygląda, no nie?

niedziela, 4 grudnia 2011

Negocjacje, oraz dlaczego Kopciuszek nie robi siku?

Ponieważ absolutnie nie mam sił na komponowanie niczego nowego, a popełniłam w maju ciekawy tekst doskonale wpasowujący się w nurt mojej edu domowej, która nieraz bardziej przypomina antypedagogikę niż pedagogikę więc pozwalam sobie zacytować.

Negocjacje, oraz dlaczego Kopciuszek nie robi siku?

Zaaferowana utrudnianiem małżonkowi skręcania łóżka dla panienek dość późno usłyszałam donośne odgłosy szarpaniny i bijatyki. Panienki walczyły zaciekle o kawałek folii przekrzykując się wzajemnie (“moje! puszczaj! oddaj! mamo!” itp). Gdy retorycznie zapytałam lekko udręczona czy znowu się biją zgodnie oświadczyły, że owszem – tak. “Bijecie się o kawałek folii? Przecież to jest śmieć, no nie?” wolałam się upewnić bo właściwie nigdy nic nie wiadomo… A jednak śmieć, dziewczyny potwiedziły. “No to trzeba go wyrzucić” oświadczyłam beztrosko i z przekonaniem, i tu się sprawa wyjasniła. Dziewczynki wytrwale trzymające cały czas śmiecia wszystkimi rękami dziarsko potwierdziły: “Tak, wyrzucić!” i podjęły zawieszoną na czas rozmowy szarpaninę o to, która śmiecia wyrzuci. “Słuchajcie, to może ja przetnę folię tak by każda z was mogła wyrzucić swój kawałek!” zaproponowałam odkrywczo. Podziałało, wystarczyło sięgnąć po nożyczki, rozciąć na trzy części i po awanturze.
I choć zabawne wydawać się może przecinanie śmiecia na trzy wzdycham sobie teraz po cichu (oczywiście w kontekście nawracających kłótni moich córek), jaka to szkoda, że nie zawsze negocjacje są tak proste…

I druga kwestia. Wieczorne czytanie bajek trwa ostatnio bardzo długo, bo nie dość, że książki są trzy – dla trzech dziewczyn, to na dodatek niezmiennie pojawiają się pytania i komentarze. Moja Helena pyta dziś – a na twarzy widnieje zakłopotana i bardzo poważna mina – “czy Kopciuszek robi siku?”. Odruchowo zaprzeczyłam, bo rzeczywiście w bajce mowa była o spaniu w popiele a nie sikaniu, ale zaraz z wrodzoną prostolinijnością sprostowałam, że skoro każdy robi, to Kopciuszek też, tylko akurat… jakby… nie tutaj, nie w tym opowiadaniu? “Ale przecież nie robi! Nigdy nie robi!” No i czytanie bajki poszło w diabły. Bo rzeczywiście, jak to jest, robi czy nie? Nigdy, w żadnej wersji bajki żaden Kopciuszek nigdy nie chodzi robić siku! A jeśli by robił to gdzie? Pozwoliłam sobie na dłuższy wykład mający na celu wyjaśnienie kwestii. Na nocnik za duży, nie mógłby korzystać z “toalety” macochy i jej podłych córek tylko raczej tej dla służby. Czyli tzw. sławojka (tutaj pomogły wspomnienia z wakacji na wsi i obecność tamże małego drewnianego, zamieszkanego przez pająki i nieludzko śmierdzącego domku). Albo ewentualnie zimą w mrozy jakieś wiadro… Nadzieja przy wiadrze nie wytrzymała i dostała ciężkiego ataku śmiechu, a Łusinka słysząc wykład o nocnikach pod łóżkami Jaśnie Państwa szybko pobiegła przynieść własny – czyli Nocne Kołołóżkowe Zabezpieczenie. Czytanie bajki zaś zastąpione zostało długą rozmową o ewolucji miejsca i sposobu załatwiania wybranych potrzeb fizjologicznych.
Ale tak właściwie to czy Kopciuszek robi…? Przecież jest fikcyjny, bajkowy! Więc skoro autor nie nadał mu tej funkcji życiowej to może jej nie ma? Moja Najstarsza mówi czasem o bohaterach bajek “on nie jest prawdziwy!” A jeden z bohaterów “Epoki Lodowcowej” (dziecko nomen omen!) zasugerował, że gdyby “osioł miał biegunkę byłby bardziej wiarygodny..."

środa, 30 listopada 2011

Bajkowy prezent

Moja kochana siostra wpadła na znakomity pomysł. Jak obdarować liczną gromadkę siostrzeńców? (a jest co obdarowywać, moja siostra ma 8 siostrzenic i 2 siostrzeńców!). Nie sposób kupić im prezentów, nie są też zbyt chętni wszyscy do noszenia meksykanek... Siadła więc moja siostra do pisania, a to jej nieźle wychodzi, i sprawnie zaczęła pisać bajki. Zamieszczam tutaj link do jej blogu, gdzie opublikowała bajkę napisaną specjalnie dla mojej najstarszej Nadziejki. Jeśli ktoś chciałby poznać bliżej moją ukochaną córcię to właśnie w tym miejscu! Gorąco polecam. Bajka opowiada o spotkaniu Nadziejki i smoka Eryka... i naprawdę wcale bym się nie zdziwiła gdyby ta historia wydarzyła się naprawdę. :))

W krainie marzeń

Niestety moje córki nie lubią książek. Ha! Głupio brzmi? I wcale nie jest to prawda na dodatek. Moje córki SYPIAJĄ z książkami. Ale porządna książka musi mieć ładne obrazki. Dużo obrazków. Mało liter. Krótki tekst. Mama czyta, krótkie opowiadanie a potem zaczyna się lot w krainę marzeń. Zwyczjnie Nadziejka i Łusia opowiadają sobie historie same, w oparciu o przeczytany przez mamę tekst opowiadają długie bajki przyglądając się obrazkom. Te bajki żyją, bohaterowie toczą spory, żenią się, wyznają sobie miłość, kłócą się i godzą. Przeżywają niezwykłe przygody.
Ale warunkiem powstawania tych "opowieści na dobranoc" jest bogato ilustrowana książeczka. Z krótkim tekstem. Jak wygląda taka książeczka? Nie ma się czym chwalić, najlepiej jeśli jest to "Barbie" albo któraś z klasycznych bajek, albo współczesnych wersji bajek animowanych... byleby bogato ilustrowana. Najbardziej lubię wyimaginowane spotkania Barbie z Cliffordem, lub Calineczki z Królem Lwem... eh, jak Łusia się zapamięta w opowiadaniu bajki to efektem jest rozbudzona gwałtownymi okrzykami Natalka. Widocznie zdaniem mojej córki nawet bajka na dobranoc musi być ciekawa. "Musi być jakieś życie na osiedlu."
Hela zaś sypia z dziecięcymi encyklopediami. Książeczkami przyrodniczymi. "Ciekawe dlaczego?", "Ciało człowieka", "Jak zwierzęta poruszają się", "Encyklopedia przedszkolaka" itp... Ciężkie, duże cegły. A moja funkcja to czytanie podpisów do ilustracji i naukowych wyjaśnień.

Książki na dobranoc? Długie opowieści, które czyta się fragmentami codziennie kontynuując opowieść rozpoczętą poprzedniego wieczoru? Nic z tego. I dlatego książki, które gromadzę dla dziewczyn narazie się kurzą na półkach. Czytamy za to krótkie opowiadania. "Cztery pory baśni" Włodzimierza Dulemby. "Pan Kuleczka" Wojciecha Widłaka. "Detektyw Pozytywka" Grzegorza Kasdepke. Książeczki z serii: "Poczytaj mi mamo". Bajki prozą i wierszem, klasyczne i uproszczone (choć w tych drugich wprowadziłam jakiś czas temu cenzurę, bo niektóre uproszczenia są bezdennie głupie). Najchętniej dziewczynki słuchają wymyślanych przeze mnie na bieżąco bajek. Ba! czynnie owym wymyślaniu biorą udział! Kupa śmiechu i radości, brzuchy nas bolą a na koniec zachwycone panny zasypiają "mamo, ta bajka była super!"...

Raz na jakiś czas wyciągam książkę, długą historię "Czarnoksiężnik Oz" na przykład ostatnio był to. "Mamo, to nudne" oświadczyła trzeciego wieczoru Hela. Nadziejka już drugiego dnia wyciągnęła własną książkę i równo mnie olała. Martwi mnie to. Przez chwilę.
Podobno gdy byłam mała moja mama czytała mi na dobranoc całą masę książek. Nie pamiętam żadnej z nich!
Jakie książki pamiętam z własnego dzieciństwa...
"101 dalmatyńczyków" Ilustrowana zdjęciami z filmu Disney'a historia zagubionych szczeniaków. Przy czym myśmy wtedy nie mieli telewizora i nie znałam tej bajki, a książka była spora i miała dość długi tekst. To była moja pierwsza samodzielnie przeczytana książka, pierwsza zarwana noc ;). Miałam chyba 8 lat. Rodzice na noc gasili lampki i żeby książkę dokończyć musiałam zgasić światło, odczekać aż zasną, zapalić i czytać dalej, po cichutku...
"Mała księżniczka" była drugą długą książką. Wciąż miałam 8 lat ale nocy musiałam poświęcić więcej... "Pollyanna" była trzecia. I na jej konto należy zapisać kilka kolejnych pozarywanych nocy. I wojnę z rodzicami o palące się po nocach światło. Oraz czytanie pod kołdrą przy latarce.
Nie pamiętam kolejności pozostałych pozycji ale jest kilka takich, które na całe życie zapadły mi w pamięci. Gromadzę je teraz na półce dla moich córek. Bo jestem przekonana, że przyjdzie taki moment, gdy opowiadane przez mamę bajki nie będą się umywały do historii czytanej osobiście. I mogę się założyć, że też w środku nocy. Dobrze, że mamy tę edukację domową, będą się mogły dziewczyny wysypiać, albo czytać w dzień, normalnie, jak ludzie. Bez tej koszmarnej, przeszkadzającej w życiu szkoły ;).

Ponieważ ktoś mnie podpytywał przypomnę tu kilka tytułów wspaniałych, mądrych lub po prostu zabawnych książek, którym zawdzięczam niezwykłe przygody w krainie marzeń. To będą moje prywatne wspomnienia.
"Opowieści z Narni" - najwspanialsza książka na świecie! (Następny równie wpsaniały jest Tolkien, ale dla ciut starszych dzieci moim zdaniem.)
Wszystkie książki Kornela Makuszyńskiego. "Panna z mokrą głową" pierwsze łzy wzruszenia pod powiekami, "Przyjaciel wesołego diabła" - szlochałam z głową pod poduszką czytając tę książkę a lekcję prawości zapamiętałam na zawsze.
"Jana ze wzgórza latarni", najlepsza, moim zdaniem, dla dzieci, książka L.M.Montgomery. Kategorycznie kazałam kupić ją sobie na urodziny po przeczytaniu jej w czytelni szkolnej. Niestety, nie udało mi się trafić na tłumaczenie, w którym ją poznałam ("Janka z Latarniowego Wzgórza", nawet nie wiem, czy było lepsze, miałam do niego sentyment, po naszym "pierwszym razie" ;))
Cała seria o Pippi, książki zaczytane przeze mnie na amen, stoją na półce i czekają niecierpliwie na zainteresowanie moich córek.
"Rasmus, rycerz białej róży" A. Lindgren. "Bracia Lwie Serce" - kolejne serdeczne łzy wsiąkające w poduszkę.
"Nawiedzony dom" i inne książki z serii Chmielewskiej o Janeczce i Pawełku - gromkie salwy śmiechu wzbudzające konsternację otoczenia. Samo wspomnienie tej książki sprawia, że się śmieję.
Książki Rolada Dahla a tu króluje "Wielkomilud", bardzo smakołykowata książeczka. Dopadłam ją na studiach i przeczytawszy zgrzytałam zębami ze złości, że nie znałam jej będąc dzieckiem. Kupiłam w antykwariacie gdy miałam 20 lat z myślą o moich przyszłych dzieciach. I dobrze zrobiłam, bo dziś nie sposób znaleźć jej w tamtym, najzabawniejszym, tłumaczeniu Michała Kłobukowskiego. Zresztą ponoć książeczki pana Dahla (z wyjątkiem tej) czytała nam na dobranoc mama, czego zupełnie nie pamiętam, i złości mnie do dziś, że nie podsunęła mi tych książek, kiedy już potrafiłam czytać samodzielnie.
"Mikołajek i inne chłopaki". Cała seria, wszystko jak leci. Moje córki na razie pokochały film. "Tajemniczy ogród", "Malutka czarownica" - ukochana książeczka dzieciństwa, zamiast odrabiać lekcje przysłuchiwałam się jak moja mam czyta ją mojemu młodszemu rodzeństwu.
"Doktor Dolittle" Niesamowite przygody w świecie gadających zwierząt.

Pozycji było oczywiście więcej, dużo więcej, ale te były pierwsze na liście pamięci. Może komuś się przyda takie wspomnienie. A ja na chwilę wróciłam do ukochanego miejsca, jakim jest do dziś kraina marzeń.

niedziela, 27 listopada 2011

Zapraszam do Dużego Latającego Przedszkola

Sobotnie zajęcia organizowane wspólnie z bratową i przyjaciółką Kasią są opisane i zobrazowane na jej blogu, zapraszam do czytania i podziwiania radości i twórczości naszych dziewczyn tutaj. :)


sobota, 26 listopada 2011

Palcem po mapie i boso przez świat

Jedna z najwspanialszych zalet bycia mamą domową to możliwość nieustannego obserwowania dzieci. Uwielbiam to. Czuję się jak odkrywca, badacz, staram się być chłonąć indywidualność swoich córek. Zapamiętywać.Rozumieć. Jestem głęboko przekonana, że jeśli dobrze zrozumiem je dziś, będę je rozumieć zawsze. A to pomoże mi w byciu dobrą matką, osobą, która uczy drogi przez życie. Dość o tym, do rzeczy.

Natalka to takie małe słoneczko, trudno jeszcze wyrokować. Ale pogodę ducha ma gdzieś głęboko w genach zapisaną. Jak i upór w dążeniu do celu. To martwi chwilami ale dobrze rokuje na jej przyszłość. I niezależność. Te dwie cechy zresztą idą w parze u wszystkich moich córek. Może po prostu u wszystkich dzieci? Ciekawe czy w aż takim stopniu... Ktoś powinien stworzyć "skalę uporu i niezależności" i metody pomiaru.

Łusia to wojowniczka i awanturnica. Manipulantka. Niezależna i uparta. Słodka i kochana, oraz przytulna. Zadania do domowej nauki ustawia sobie sama - nawet jeśli ja je przygotuję, wyjaśnię, to ona jednak po swojemu je wykona i oczywiście wytłumaczy dlaczego tak a nie inaczej. Wie czego chce. Ale jest jak jako mądrzejsze od kury. Ciekawe czy ugotuje się pewnego dnia na twardo, czy też będzie słynnym naukowcem lub wynalazcą.
[Wbrew mojej sugestii zabierała wszędzie swoją lalkę barbie (jedną jedyną! każda córka ma tylko jedną taką lalkę). "Zgubisz córeczko." "NIE ZGUBIĘ!" Coś ostatnio tej lalki nie widzę w domu, pytam młodą - gdzie twoja lalka? "Zostawiłam na kamieniu" Czasem mam wrażenie, że mieszkam w cyrku. "Jakim kamieniu?!" wyrwał mi się jęk; "Czarnym!" z przekonaniem oświadcza trzylatka. "I chrupał!" Tego nie wytrzymał mąż: "Jak to chrupał? kamienie nie chrupią!!" "CHRUPAŁ! Jak położyłam lalkę to chrupał!" szorstki kamień... "Na placu zabaw?" "Nie, na placu zabaw nie ma kamieni! Tam, tam daleko! Przynieś. Leży na kamieniu." Spokojna pewność siebie. Gdzież to młoda znalazła czarny kamień... na cmentarzu?? "Tak, na cmentarzu, tam daleko" oświadczyła spokojnie a ze spojrzenia wyczytałam stalowe "NO PRZECIEŻ MÓWIĘ". Najpierw nerwowo, zirytowana, a potem coraz spokojniej wytłumaczyłam, że lalka nie do odzyskania i nie do odnalezienia. I żaden kamień nie pomoże. Ale nie umiałam się porządnie pogniewać. Czarny kamień, który chrupie...]

Hela jest badaczką. Póki była za mała, żeby chodzić spała i jadła na zmianę. Myślałam, że to takie spokojne dziecko... A potem wstała na nogi, wlazła na krzesło, z krzesła na stół, potem na parapet a potem postanowiła sprawdzić "jak się otwiera okno...?" Przez długi czas wszystkie krzesła stały obrócone do góry nogami na stołach.
"Mamo, chciałabym polecieć do tej chmury. Jak będę dorosła to polecę." Córka poetka? Skąd! Po prostu ciekawa jak wygląda chmura z bliska. Zero poezji.
"Mamo, ty nie jesteś bardzo złą czarownicą." "A skąd wiesz? Może właśnie jestem straszliwą czarownicą?" "Nie jesteś. Ty używasz miotły do zamiatania a nie do latania. Nie możesz polecieć coraz wyżej i wyżej. Jakbyś mogła polecieć i byś mnie zabrała to ja będę się bała tak lecieć coraz wyżej i wyżej. Mamo a ty się boisz tak lecieć wyżej i wyżej?" "Nie córeczko.." "Ale nie polecisz. Nie jesteś liściem. Liście mogą lecieć, są lekkie." [wracałyśmy z baletu, rzeczywiście dookoła nas na wietrze unosiły się jesienne liście] "Mogłabym polecieć inaczej. Samolotem, albo balonem" mówię spokojnie. "Ale w balonie potrzebowałabyś ciepłego powietrza. Musiałabyś zapalić ogień, cały balon mógłby się spalić." Rozmowy z Helenką sprawiają, że czuję się naprawdę radosna. Helenka ma 5 lat. Helenka obserwuje, bada, dotyka, niestety rozkłada na kawałki niekiedy, szuka przyczyny. I zostawia bałagan. Sprzątanie jest dla śmiertelników, nie dla naukowców. Helenka myśli. Na dzięcioła mówi "stukacz" lub "dziuplec", kiedy jest grzeczna - jest "sforna".

Nadziejka przyszła do mnie ostatnio z opowieścią. "Mamo, a pamiętasz tego małego indiańskiego chłopca?" "Którego chłopca?" byłam zupełnie zdezorientowana. "Indiańskiego chłopca z Ameryki!" Zaczęłam poszukiwać w pamięci spotkania indiańskim chłopcem (z Ameryki!) a w tym czasie córka snuła opowieść. O "Indiańskim przyjęciu" urodzinowym, na którym pani przebrana w indiański strój pokazywała tańce, pomagała robić pióropusze. O zajęciach "Latającego przedszkola" podczas których tańczyłyśmy taniec, robiłyśmy pióropusze a ciocia Kasia za pomocą mediów (telewizja i internet) pokazywała indiańskie domy... Wreszcie o "tym małym indiańskim chłopcu!" o którym wiem... Wiem? "No z Ameryki!" Ameryki jeszcześmy nie zwiedzały. Ale czytałam ostatnio "Gringo wśród dzikich plemion" Cejrowskiego a Nadziejka z fascynacją oglądała zdjęcia. Jak ją znam to na pewno pytała "kto to jest, gdzie mieszka, a gdzie jest jego mama?" Jak siebie znam to na pewno rzetelnie opowiedziałam jak najprostszymi słowami wszystko co wiem. Czyli pewnie i Ameryka gdzieś padła... choć zabijcie mnie - nie pamiętam kiedy! Cóż, córka pamięta.
Przyniosłyśmy globus. Wystartowałyśmy z Polski, samolotem do Ameryki północnej, tam przesiadka i drugim samolotem do Ameryki południowej. Najpierw dość pobieżnie obejrzałyśmy dolinę Amazonki i rzeczne delfiny. A potem ruszyłyśmy "Boso przez świat" z panem Wojtkiem do indiańskiej wioski podglądać życie indiańskiego chłopca. Przy filmie Hela wymiękła. Przestało być ciekawie, nic do badania, macania, doświadczania, rozkminiania... nudy! Nadzieja wrosła w krzesło. Posypały się pytania: "a co on robi, a dlaczego?" film był za krótki :) Mama służyła tylko do udzielania odpowiedzi na niecierpiące zwłoki pytania. Nieciekawe zajęcia? Żadnych zdjęć, zero akcji... Nadziejka to lubi. Chłonie opowieści, stoi z boku, obserwuje, zapamiętuje. Ludzie, relacje, związki społeczne, mechanizm i przyczyny ich funkcjonowania. Różnice. Podobieństwa. Nadziejka nie radzi sobie z puzzlami i układankami - ma lekko opóźniony rozwój analizy i syntezy wzrokowej i słuchowej. Ale łączenie elementów opowieści, czy też kilku różnych opowieści - to jest to. Zapamiętuje to co zaobserwuje na przestrzeni wielu miesięcy a potem hop! wyłuskuje główką z worka pamięci opowieści o "indiańskim chłopcu" i żąda pomocy w usystematyzowaniu. A ja stoję obok i z zapartym tchem obserwuję: moje dziecko ukochane, jego indywidualność, naturalną mądrość, pragnienie wiedzy... i uruchamiam odpowiedni film, wyjmuję odpowiednią książkę.

W sumie moja rola sprowadza się do nauczenia dziewczyn korzystania ze źródeł. I do nie przeszkadzania w samoedukacji.
I, oczywiście, do pozamiatania! Skoro nie jestem "złą czarownicą"...

środa, 16 listopada 2011

Co pływa a co tonie? Czyli jak zabić dziecku ćwieka

Kiedy mama Borejkowa leżała chora w szpitalu jej córki borykały się z szarą rzeczywistością PRLu; Gabrysia usiłowała "ogarniać", Ida rozpaczała, Nutria zmagała się z akceptacją własnej kobiecości (czy raczej jej brakiem - akceptacji rzecz jasna) a mała, dzielna Pulpa z braku innych zajęć przeprowadzała naukowe doświadczenia. [Mowa oczywiście o bohaterkach Jeżycjady autorstwa Małgorzaty Musierowicz.] Spokojna i zrównoważona Patrycja, zwana Pulpą, szukając czegoś pewnego w dziwnym świecie zmuszała różne rzeczy do pływania... i oczywiście wszystko rzetelnie, i uczciwie opisywała w listach do mamy. Patrycja była pogodną dziewczynką i pewnie z tego powodu uważała, że wszystkie te przedmioty "lubią" pływać. Zdecydowanie nie dla wszystkich pomysł pływania okazał się trafiony. "Piniondz lubi pływać. Głupi piniondz, bo tonie." Zapamiętam ten cytat do końca życia. Efektem ubocznym owych doświadczeń był zapchany odpływ w umywalce. Cóż, postanowiłam uniknąć komplikacji i uprzedzić pomysłowość swoich córek.

Kilka tygodni temu dostałam od mamy dwie śliczne, szklane salaterki. Duża i mała, obie z przezroczystego szkła, obie w kształcie kuli z odciętym czubkiem, w sam raz na owoce lub sałatkę. Szał ciał i wielka radość. I oczywiście przerażenie, co z nimi robić?! [Mam taki mały feler, że tłukę wszystko co z ładnego przezroczystego szkła. Nie wiem, może jest zbyt przezroczyste i nie wiedzę, lub zbyt śliskie, a może za bardzo się śpieszę "ogarniając" kuchnię, kto wie... Dość, że wytłukłam wszystkie nieomal szklanki, kilka dzbanków i teraz w domu króluje fajans.]
Modliłam się do tych salaterek kilka godzin aż wreszcie zaświtało... Przezroczyste, duże - małe, acha! :) Zaplanowałam, zorganizowałam, zaprosiłam Kasię z Różyczką i oto jest. Świat topienia oczami dziecka.

Zaczęłam od ustawienia kilku naczyń, szklanych, przezroczystych, o różnych kształtach i rozmiarach. Dwie szklane miski (duża i mała), wysoka, wąska szklanka, litrowy słoik. Następnie przeprowadziła króciutki pokaz do każdego naczynia nalewając taką samą ilość wody: pełny dzbanek. Oczywiście dziewczynki były przekonane, że najwięcej wody jest w szklance, gdyż była pełna prawie po brzegi. Co ciekawe moje panny już raz uczestniczyły w takim pokazie i sprawdzałyśmy wtedy, przelewając wodę z naczynia do naczynia i porównując poziom, gdzie jest więcej, i oczywiście uzgodniłyśmy, że jest tyle samo. Było to mniej więcej trzy tygodnie temu. Fascynuje mnie najbardziej pojmowanie świata przez dziecko. Pełne prostoty.



"Ile wody nalałam?"
"Tyle samo!"
"To gdzie jest najwięcej?"
"W tej wysokiej szklance."
Jaki to oczywiste, prawda? Dobra, ale do rzeczy. Zrobiłam mały pokaz z przelewaniem wody - aby pokazać, że i w szklance i w misce jest wciąż jeden dzbanek wody, a następnie zlałam całą wodę do misek resztę naczyń zabierając ze stołu.

Naszykowałam sobie zawczasu całą masę śmieci. Kapsle, plastikowe nakrętki, małe monety, kasztany, kamyki, kawałek materiału, kłaczki waty, kawałki kory, zapałki, plastikową łódeczkę - zabawkę kąpielową. Kolejno wręczałam dziewczynom różne przedmioty do topienia i obserwowałyśmy efekty. I dopiero teraz robi się zabawnie. Dziewczyny chętnie wrzucały, obserwowały, wyławiały, znów wrzucały, znów wyławiały, wpychały pływające kawałki kory pod wodę, sprawdzały czy plastikowy korek będzie wciąż pływał jeśli wrzuci się do niego kamyk lub monetę, starannie wkładały do łódeczki kamyk po kamyku aż łódka nareszcie zatonęła, liczyły zatopione kasztany i te, unoszące się w wodzie, ugniatały mokrą watę, wyciskały ją i wrzucały do wody od nowa, z zapałem moczyły rękawy bluzek, przepychały się i zaglądały do misek. Żadna z nich nie zapytała "dlaczego pływa? dlaczego tonie?" Oczywiście miałam naszykowane proste porównania, odpowiedzi, sugestie małych eksperymentów. Ale tak właściwie zostałam zgodnie olana przez małe eksperymentatorki. Owszem sugestia eksperymentu została dostrzeżona, nawet wykonano eksperyment, ale żeby od razu szukać odpowiedzi na niepostawione pytanie? Tolerancyjnie wysłuchano moich wyjaśnień ale tak naprawdę ugniatanie kłaczków waty i wyławianie monet z dna było znacznie ciekawsze.





Całym,niedługim zajęciom przyglądał się mój młodszy brat. Najpierw z zainteresowaniem a następnie z lekkim niesmakiem. "I co, to już wszystko? Nie będziesz im tłumaczyła dlaczego toną lub pływają? A tak właściwie jak zamierzasz im wytłumaczyć że plastik i metal mają inną gęstość?"
Ciekawi Cię to? Odpowiedź jest prosta. Wcale nie zamierzam. Ot i już. Zwykły pięciolatek nawet jeśli zada pytanie "Dlaczego?" raczej nie oczekuje tak szczegółowych wyjaśnień. Porusza się po krainie konkretów. Na razie wystarczają proste odpowiedzi. To jest inny materiał: ten lekki, ten ciężki. Albo: to jest inaczej zbudowane - łódka pływa i kapsel pływa. Ale nalej do kapsla wodę - w miejce wypełniającego go powietrza i kapsel idzie na dno. Jak topiąca się łódź. Albo zegnij go tak by woda MUSIAŁA się do niego nalać - tak samo idzie na dno. I takich prostych odpowiedzi można przedszkolakowi udzielić a one wystarczają. Bo są konkretne. I spójne z tym co dziecko widzi na własne oczy. Są zrozumiałe i wystarczające. Jeśli przedszkolak w ogóle zapyta. (Zdarzają się oczywiście nieprzeciętne przedszkolaki, poznałam takiego przedszkolaka swego czasu, po dziś dzień raduję się, że nie byłam jego nauczycielką. Zadawał za trudne pytania. Musiałabym się nieźle dokształcić.) Jednak zwykle największą frajdą jest utapianie. Wyławianie i utapianie. I znów. Aż się pomarszczy skóra na paluszkach.
"Jaki w ogóle był cel tych zajęć?" Zabić dziecku ćwieka. Ot co.

P.S. Dziękuję Kasi Odyniec, mojej wspólniczce i bratowej, za wykonanie dokumentacji fotograficznej. Zapewne gdyby nie Ty, Kasiu, tekst byłby goły, łysy i czarno-biały. :) Pozdrawiam

niedziela, 13 listopada 2011

Latające przedszkole

Zapraszam do czytania sprawozdania ze wspólnego projektu Kasi i mojego. Projekt realizowany w zeszłym roku w soboty i przywrócony w tym. Domowa edukacja dla wszytkich dzieciaków w naszej rodzinie. Uzupełniająco dla zajęć szkolnych - w przypadku dzieci, które do szkoły chodzą, i jako okazja do spotykania się z rówieśnikami, wspólnej pracy i zabawy dla wszystkich niespokojnych duchów naszej rodzinki. Gorąco zapraszam do czytania i oglądania tutaj.

czwartek, 10 listopada 2011

Pożałuj mnie

Jak się będziesz gniewać na mnie,
to ołówki ci połamię,
słonia ci nie narysuję,
i pałacu nie zbuduję!
Z kuchni wezmę ci zapałki,
potnę obrus na kawałki,
będę płakać coraz gorzej,
aż napłaczę całe morze
i ci wszystkie książki zmokną,
i wyrzucę cię za okno!
Albo zaraz mnie pożałuj...
Albo zaraz mnie pocałuj...

(Danuta Wawiłow, Pożałuj mnie).

Dlaczego ten wiersz? Uwielbiam go! Jest w nim cała moja najstarsza córka. Staje przede mną, marszczy czoło, zaciska pięści, łzy błyszczą w pełnych gniewu oczach. "Jak się na mnie będziesz gniewać to ci wszystko zniszczę! Złamię ci twój ołówek! Wiesz co zrobię z tymi nożyczkami? Potnę ci prześcieradło! Wyrzucę cię przez okno! Zwalniam cię, nie jesteś moją mamą! Wyjdź z tego domu!" Córeczko, wzdycham...
"Nina! No, jak możesz pozwalać, żeby dziecko tak do ciebie mówiło?" No jak mogę zabronić? Zmusić, żeby dusiło w sobie? Ale jak to w ogóle zrobić? Zakneblować??
"Córeczko, nie niszcz. Powiedz, jesteś rozgniewana, czy smutna?"
"Jestem rozgniewana! Bo ty się na mnie nagniewałaś!" "Jesteś smutna z tego powodu?" "Tak!!" "Przytulić cię?" "Nie, bo ty się na mnie gniewasz!" "Nie gniewam się. Musiałam cię skarcić, bo zabrałaś lalkę siostrze. Nie wolno zabierać. Sprawiłaś jej przykrość. Ale wcale się nie gniewam na ciebie. Trzeba będzie siostrę przeprosić. Przytulić cię?" "Tak..."

"Przepraszam, Helenko, że ci zabrałam lalkę."

Zawsze najbardziej uderza mnie ten smutek. Wściekła wrzeszczy, ale bardziej cierpi niż ja. Wielkie łzy w oczach. Nie radzi sobie z emocjami. W ogóle ich nie rozumie. A tak ich dużo. To dobry wiersz. I dużo wyjaśnia. Czytanie go jest jak wracanie do pełnych napięcia chwil konfrontacji z moją małą buntowniczką, która najbardziej potrzebuje by pomóc zrozumieć jej własne emocje. Może się to uda. Podobno rozmowa pomaga. Przytulanie też.

"Mamo, zamiaucz!" czyli o tym jak bawimy się dramą

Dnia pewnego, jesiennego, byłyśmy w parku na spacerze... Słonko świeciło, powietrze rześkie zapraszało do zabawy, cudny dzień. Dziewczynki świeżo po chorobie nie najlepiej reagowały na gwałtowną różnicę temperatur (przed chorobą wrześniowe upały, po chorobie już październikowe chłody) i skulone powolutku spacerowały pojękując "wracajmy do domu...". Ale dla mnie wyjście z domu po dwóch tygodniach (cztery dziewczyny chorowały jedna po drugiej! dwa tygodnie wyjęte z życia) marzyłam o dłuuugim spacerze.
Zbierałyśmy liście, oglądałyśmy "łaciate drzewo" (Platan klonolistny), zbierałyśmy korę, zaglądałyśmy w dziuple, wabiłyśmy wiewiórki. Cóż, kiedy panny niemrawe. Rozgarniały niechętnie liście patykami, wiewiórki troszkę je ożywiły, ale rude stworzonka bardzo szybko uciekły i schowały się między liśćmi. Dziewczynki posmutniały.

Wymyśliłam zabawę. Wyciągnęłam rękę z patyczkiem: "Dziewczynki, to jest różdżka. Czarodziejska różdżka! Teraz ja będę czarować, pokażę wam jak to działa: czary mary, czary mary, jestem krukiem!" I zaczęłam udawać kruka. No, wiecie, rozłożyłam ręce na boki, zaczęłam biegać dookoła i przeraźliwie krakać. Weszłam w rolę. Głupio się o tym pisze...
Wtedy też co po niektórzy poczuli się głupio. Małżonek starannie udawał, że mnie nie zna i oddalił się z wózkiem w odległy skraj parku. Dziewczynki jak sparaliżowane stały w miejscu uśmiechając się niepewnie. Stanęłam w miejscu, dysząc "stop!" wyszłam z roli. "Dobra, mówię, teraz wy. Helena: czary mary, czary mary, jesteś bocianem". Bocian zamachał raz skrzydełkami jak wróbel i zaklekotał szeptem. "Nadzieja, teraz ty: jesteś wiewiórką!" Wiewiórka tkwiła w miejscu chichocząc z cicha. Łusia z zamianą w wilka poradziła sobie lepiej, choć tylko przez chwilę wilkiem była. Oczywiście pokazywałam dziewczynkom jak udawać zwierzątka, ale skutek był taki, że zaśmiewały się ze mnie do rozpuku...

To co miało być wesołą zabawą okazało się być teatrem jednego aktora. Totalna porażka? Wcale nie. Niczym niezrażona zamieniłam dziewczynki i siebie kolejno w kilka jeszcze innych zwierząt, z niewiele lepszym skutkiem, ale zawsze. Czarodziejska różdżka powędrowała do wózka a potem razem z nami do domu. (Leży, w kuchni, pod ręką.)

Dziewczyny często bardzo, bawią się tworząc własny świat. Przybierają wtedy role, tworzą tożsamość dla odgrywanej roli, przeżywają przygody, konstruują akcję, snują opowieść. I nieczęsto zdarza mi się słyszeć "a weź bawmy się, że ja jestem mamą a ty córką!", który to tekst, nie ukrywam, pojawiał się nagminnie w zorganizowanych zabawach dzieciaków, nawet gdy ja byłam dzieckiem. Moje córki zwykle jakoś intuicyjnie przyjmują swoje role, odnajdują się w świecie... nawet jeśli bawią się w psy! Albo konny zaprzęg. Dziewczyny mają siebie na codzień i w sumie świetnie się dogadują - w zabawie. [Niesamowicie im tego zazdroszczę. Ja miałam braci, normalnie tylko bitwy, strzelanina albo gwiezdne wojny, no fun dla dziewczynki. Z koleżankami, w szkole, nie było czasu na taką porządną zabawę, a z kuzynkami widziałam się raz w roku. A moje córki bawią się tak codziennie! Nie ma sprawiedliwości...]

Dość, że przekonana, że talentów aktorskich dziewczynom nie brak sięgnęłam po zabawę z wchodzeniem w rolę. Jest początek i koniec, wyznaczone magiczną różdżką, jest i konkretna rola w opowiedzianym przeze mnie świecie. A tu córeczki patrzą na mnie jak na głupią. Wiadomo, mama ze ścierką, z chochlą, dzidzią na rękach to rzecz oczywista. Ale mama, która udaje kruka? Kiepska sprawa. Do nieczego to nie pasuje...
Wystarczyło jednak kilkadziesiąt minut i dziewczynki znalazły nową zabawę. "Mamo, zamień się w kota. Zamiaucz!" Biorę różdżkę, czary mary robię i jestem kotem. A zaraz potem zaczarowuję córki w koty i moje panny wchodzą w rolę śpiewająco. Ha! Przekonały się.
Czarownie przychodzi nam coraz łatwiej, ale ostatnio pojawił się nowy zgrzyt.

"Mamo, ja już nie chcę jeść" marudziła Helcia. Zdjęłam z okapu różdżkę, kręcę nad talerzem "czary mary, kanapko, niech Helena nabierze apetytu i cię zje!" Podobnie zaczarowałam kanapkę Nadziejki. I Nadziejka spałaszowała kanapkę ze śmiechem a tymczasem Helenka obrażona. "Mamo, przecież to jest zwykły patyk a nie różdżka!" Zdemaskowała mnie pięciolatka. "Różdżka!" wrzasnęła Nadziejka. "Patyk!" wrzasnęła Helena. Ale nic to, czarujemy dalej. "Czary mary, jestem złą mamą!" Zrobiłam groźną minę, warknęłam, zmarszczyłam brwi i dalej na Helkę: "Zjadaj Heleno kanapkę bo cię ukarzę straszliwie a gniew mój będzie wielki! Jestem złą wiedźmą i jak nie zjesz zaczaruję cię w ropuchę!" "Mamo, przestań!" Hela nie wie śmiać się czy płakać "Masz być miłą mamą!"
"Czary mary hokus pokus..." "Witaj Helenko! Jestem twoją miłą mamą mamą Niną i ładnie się uśmiecham i dam ci dużo czekolady i dużo cukierków i dużo lizaków i zabiorę ci tę paskudną kanapkę, bo jestem miłą mamą, czy chcesz wielką tabliczkę czekolady?" wyszczebiotałam z najsłodszym uśmiechem jaki umiem wyprodukować. Helena w krzyk i pisk. "Mamo!! Przestań natychmiast! Nie chcę czekolady! Masz być moją mamą!" "To mam nie być miłą mamą?" zdziwiłam się. "Nie, masz być normalną! Zaczaruj się, że będziesz normalną mamą!"

Odczarowałam się skutecznie a różdżkę odłożyłam na okap. Leży cierpliwie i czeka na jutro. Jak dotąd lekcje wchodzenia w role pomogły moim córkom nauczyć się poruszać jak zwierzęta, niektóre zwierzęta przynajmniej, pomogły wejść w rolę na polecenie, a Helence pomogły zrozumieć, że najbardziej pożądana mama to ta prawdziwa.

W głowie krystalizuje mi się marzenie o teatrze i plan jak ten teatr zrobić... Jestem przeciwniczką uczenia dzieci na pamięć wierszyków, "roli", a następnie ustawiania ich rzędem, żeby powiedziały swoje role we właściwej kolejności. Poczekam, aż zrobią ten teatr rozumiejąc go, wchodząc w rolę samodzielnie, swobodnie... Na razie to tylko zarys. A dramowe techniki będą tu jak znalazł. Pewnie niedługo zaskoczę młode czymś nowym. Mój małżonek na pewno modli się żeby tylko nie w miejscu publicznym ;).

niedziela, 6 listopada 2011

Jabłko czy pigwa?

Kilka tygodni temu, gdy jesień dopiero zakwitała na drzewach, wypatrzyłam w ogrodzie sąsiada z ulicy krzaczek obsypany czerwonym kwieciem i żółtawymi owockami. Pigwa! Zaśmiały mi się oczy do tej pigwowej herbaty w jesienny wieczór. "Patrzcie, dziewczyny, pigwa!" wyszeptałam z nabożnym zachwytem. "A co to mamo? Te malutkie jabłuszka? Brzydkie..." Acha....

Wyżebrałam od miłego starszego pana kilka sztuk. Dostałam całą torebkę ;) I skrystalizował się pomysł. Miałyśmy już paprykę, pomidory, kabaczka, ogórki - świeże i w przetworach. Oddzielną lekcję na jabłka, gruszki, śliwki, oddzielną na cytryny, pomarańcze. U wspólniczki, przyjaciółki i natchnienia mojego - Kasi - zaplanowana była już Wielka Dynia. Tak więc pozostała nam koniecznie do wybebeszenia pigwa. Malutkie pigwiątko. Kwaśne brzydactwo. Dzieci zwołane, obserwacja przygotowana. Tak więc pigwo, jaka jesteś?


Podobna do jabłuszka. Ale mniejsza, mniej rumiana. Twarda. Brzydsza.


Po przekrojeniu widać, że masz mniej miąższu od jabłka.


Rośniesz mała pigwo na małym krzaku, podczas gdy większe od ciebie jabłko rośnie na dużym drzewie.


Za to masz dużo więcej pestek - nasionek. A pestki są bardzo podobne do jabłuszkowych pestek, prawie takie same.


Jabłuszko jest smaczne, a ty pigwo...


...jesteś kwaśna, niesmaczna!
Do czego można cię wykorzystać?

Do herbaty w zimowy wieczór, zamiast egzotycznej cytryny. Można też zrobić z ciebie... "pigwowy soczek lub kompocik!" wykrzyknęły dziewczyny, "jeśli się ciebie porządnie posłodzi" ;) dodała przewodniczka przygody z pigwą.

Jeszcze tylko mały pokaz zdjęć aby porównać kwitnące jabłonie i pigwy - konieczne z wykorzystaniem internetu.

To kwitnąca pigwa:


A to kwitnąca jabłoń:

Rośniesz pigwo na krzaczku, jesteś mała i niepozorna, i niesmaczna, ale masz śliczne kwiaty i jesteś ozdobną rośliną przez całe lato! A w przetworach przydasz się jak szczypta soli w zupie.

A kiedy dziewczynki pobiegły się bawić nauczycielki rozmarzyły się na myśl o pigwowej nalewce...
Nauczyciel też człowiek.

O pigwie możesz poczytać tutaj.

"Trzeba to sprawdzić w encyklopedii!"

Wzruszyłam się ostatnio. Całkiem niedawno (będzie ze dwa dni temu) moje córki odwołały mnie gromko od prac kuchennych "mamo, choć tu! musisz to zobaczyć! natychmiast!" więc poleciałam. Ze ścierą w ręku, z pianą kapiącą z pośpiesznie wycieranych dłoni, z lekkim zniecierpliwieniem w duszy (no, żebym ja naprawdę nie mogła nawet przez pięć minut!...) poszłam do pokoju zobaczyć, podziwiać i zareagować. "Mamo! Robak!" dramatycznie oświadczyła najstarsza, która nie znosi robaków. "No, robak! Mamo patrz!" zaaferowana Helcia poparła siostrę pochylając się nad malutkim stworzonkiem. Łucja z fascynacją obserwowała małą czarną uskrzydloną kropeczkę. "To mucha!" oświadczyła z przekonaniem. "Nie, to nie mucha, mucha jest większa" stwierdziła Hela. "Wygląda i chodzi jak mrówka. Bardzo mała mrówka" dodała z przekonaniem. "Nie, co ty, jest czarne, jak mrówka, ale ma skrzydełka. Mrówka nie ma skrzydełek" zaprotestowała Nadziejka. Chwilę przesuwały patyczkiem maluteńkiego robaczka. "No, i nie ma nóg. Tylko pełza." Oświadczyła obserwatorka Helena. "Trzeba to sprawdzić w encyklopedii!"

Właściwie to wcale nie byłam im potrzebna. Stałam i patrzyłam z tą nieszczęsną ścierką w dłoni a całe zniecierpliwienie odpływało w siną dal. Obserwacja została przeprowadzona prawidłowo, praca w grupie na piątkę, wnioski wysnute trafne. Dobrze, że jeszcze nie umieją czytać, jeszcze się mamusia na coś przyda zanim znów pogna do garów.

Cały zabieg trwał kilka minut. Na koniec robaczek został zgodnie zlikwidowany. Likwidację zaproponowała Nadzieja ("Trzeba go zabić!"), która się boi, Hela zgodnie potwierdziła potrzebę usunięcia intruza i zaproponowała metodę likwidacji ("No, ja go zabiję! Zgniotę go!"). Nadzieja odnalazła i przyniosła narzędzie likwidacji (grubą książeczkę o twardych kartkach) a Łucja pilnowała, żeby drań bokiem nie zwiał. Hela załatwiła robaczka skutecznie. "Rozsmarowałam go! bue, rozmazał się... jest maziowaty" dodała na koniec. Praca w grupie, zgodna, z podziałem funkcji i zadań. I proszę, dzieci sobie radzą. Ale mamusia musi patrzeć.

Czym był robaczek nie udało nam się jeszcze ustalić. Wyglądał jak pełzająca meszka, bez nóg. Ale moje córki przeprowadzeniem tego mini projektu "robaczek" zachwyciły mnie i wzruszyły. A robaczka w tej sytuacji pal sześć.

sobota, 5 listopada 2011

Dzień z życia. Odsłona pierwsza

Podpytywała mnie jedna osoba jak wygląda taki dzień. Ale cały calutki od rana do nocy. Ależ proszę służę opisem. (Dla dobra nauki pozbawiam ten modelowy dzień ozdobników jaki są kłótnie, awantury, szarpaniny, wojny, bijatyki itp.)

Budzi mnie najmłodsza. Nie jest tragicznie, między 7 a 8 rano. Już za czasów sielskiego dzieciństwa poranne wstawanie było traumą. Także jest nieźle. Byle nie przed 7. Ekipa babska powstaje do życia około 8 rano. Do dziewiątej trenujemy nawyki porannej higieny osobistej i... czyli mycie, ubranie, ścielenie łóżek. Jak to komu wychodzi. Marnie. Ale się nie poddaję, trening czyni mistrza. Godzina 9 to pora śniadania (orientacyjnie oczywiście, zegar jest tu pomocą a nie żandarmem). I założenie mam takie, że o 10 zaczynamy zajęcia. To oczywiście tylko założenie, bo panienki lubią się rano pobawić, a ja im na to pozwalam. Bawią się przepięknie, wyspane, w dobrych humorach (zazwyczaj). Zabawy są tematyczne: starsze tworzą opowieść, młodsza się wpasowuje i po domu zaczynają spacerować królewny, biegają potwory, czasem smok ma czkawkę, czasem ciocia Bogusia szuka cioci Marysi, bardzo często odtwarzane są postacie z bajek animowanych i fabularnych, ale żyją własnym życiem. Eh, może kiedyś napiszę o tym tekst. Nie przerywam nigdy takiej zabawy jeśli jest zgodna. A czasem taka zabawa trwa godzinę! i wtedy zajęcia mają opóźnienie. Czasem mają opóźnienie bo mama musi zająć się Nati... ale to rzadko. Nati bierze udział.

Zajęcia trwają różnie, zależy co i jak robimy. Ale zazwyczaj zaczynam od rzeczy trudnych. Nowych. I są to organizowane przeze mnie doświadczenia i obserwacje (para wodna, objętość, wysokość - mierzenie i porównywanie, kula ziemska we wszechświecie i układ słoneczny). Lub też rzeczy oczywiste, nudne ale bardzo trudne dla moich córek. Głoski i litery. Czytanie sylab. To zakres "edukacji językowej"! Taka prosta rzecz a tak się mądrze nazywa.

Ten bałagan na stole to pozostałości po zajęciach, a jaki głoski i sylaby utrwalamy to każdy widzi :)

Ale czasem wybieramy liczenie. Ostatnio gdy zaglądałam do programu to figuruje to pod nazwą "poznanie graficznego zapisu liczby, cyfra..." i wybrana cyfra. To troszkę śmieszne, bo teraz powinnyśmy "przerabiać" cyfrę 5, czy 6... chyba dwie na miesiąc są przewidziane. Tymczasem my zaczęłyśmy od liczenia do 6 w pierwszych tygodniach września, korzystałyśmy wtedy głownie z kostek do gry kropkowych i domino. Później było liczenie do 10, teraz trenujemy liczenie do 20. A co zabawne, Hela do 10 potrafi większość cyfr połączyć z ilością, tymczasem Nadziejka nie. Nadziejka żadnej. Ale liczy do 12 samodzielnie. Ot, po prostu wolniej wchodzi w myślenie abstraktami. Pamiętam piękne czasy, gdy Hela mówiła "to jest żółte" a Nadziejka "to jest słoneczko". A moja mama martwiła się czy ona nie jest daltonistką. :)

Jeśli się przyjrzeć to można zobaczyć na stole nasz materiał matematyczny. Kamyczki z cyframi od 1 do 9 i 10, pod nimi leżą kamyczki z odpowiednią ilością kropek, od tego dopasowania zaczynamy zajęcia, ja układam "oś liczbową", panny dopasowują kropki. Widać też kartoniki z liczbami, których dziewczynki używają do oznaczeni ilości elementów w zbiorze. A co liczą? koraliki, obok leży stosik guzików, pudełka z liczmanami... tu akurat bawiłyśmy się w dodawanie. Na razie bez znaków + - =. Właściwie to liczymy zazwyczaj co popadnie i gdzie popadnie, ale mamy też swój "materiał matematyczny" stały. Na stole leży właśnie on. Wszystko z recyclingu.

Dbam też o zabawy z rytmem. Tu akurat dziewczynki uzupełniają rytm z koralików, na zakończenie zajęć. Ale rytmy robimy też czasem ot tak, dla zabawy, na podłodze, z klocków, kasztanów i żołędzi, figur z drewnianej mozaiki.



Nie wszystko na raz oczywiście, i nie za długo, żeby się panny nie zniechęciły. I nie codziennie, w końcu tyle jest rzeczy do zrobienia i świata do obejrzenia. Łusia bierze udział, towarzyszy, albo ucieka do drugiego pokoju gdzie w ciszy bawi się po swojemu.

W tym czasie najmłodsza panna nie próżnuje również. Uczy się z nami dzielnie. Liczy już do 63!

Zdjęcie mocno nieostre, ale i tak kto bystry to się domyśli, że to po prostu rozbebeszona paczka mokrych husteczek...


Kolejne elementy są już różne. Zwykle przerwa na zabawę, odpoczynek, pracę plastyczną (ciastolina! ciastolina! wyklejanki, malowanki!) lub czytanie książek o zwierzętach (książeczki opisujące świat zwierząt są niezmiennym hitem). Przed obiadem (który ja jeszcze muszę ugotować! co drugi dzień..) idziemy na spacer. Obserwujemy świat. Oj, nie mają ze mną życia dziewczyny. Całą jesień zadręczamy się niemal oglądając drzewa, krzaki, zwierzątka, owady, niebo i zjawiska atmosferyczne. Efekty są niesamowite "mamo, to dwie śnieguliczki! duża i mała" - to dzisiejsza obserwacja mojej trzylatki. "Mamo, jakie piękne niebo! nie ma chmur!" to Nadziejka. "To jest niebo niechmurowe" oświadzczyła Helcia.
Zapamiętujemy ile się da z pytań, na które nie znamy odpowiedzi a po powrocie do domu przeglądamy encyklopedie i internet.

Spacer jest też okazją do długich zabaw na różnych placach zabaw, karmienia kaczek, łabędzi i mew. I oczywiście obserwowania ich wyglądu i zachowania, słuchania ich głosu.

Czasem wizytujemy bibliotekę (często), wymieniamy książki, filmy, bawimy się i gramy w czytelni dla dzieci.
A potem wracamy na obiad. Głodne i zmęczone, z wózkiem obładowanym skarbami, liśćmi.

Jemy obiad. Mama (czyli ja!) miota się między dopilnowaniem mycia rąk i sprzątnięcia ubrań a odgrzaniem, nałożeniem nakarmieniem malutkiej. I jeszcze siebie. A potem przychodzi czas na zajęcia popołudniowe.

Skarby trzeba obejrzeć, zaklasyfikować, przeczytać nowe książki, zrobić jakąś paracę plastyczną, zatańczyć, zaśpiewać, zagrać... Wypatroszyć jakieś warzywko ;) - przeprowadziłam całą serię takich zajęć: kroiłyśmy warzywka lub owoce, zaglądałyśmy do ich wnętrza, porównywałyśmy, próbowałyśmy smaku i co się tylko dało (były warzywa sezonowe, owoce sezonowe, owoce cytrusowe, Dyniek u Kasi i dzisiaj spotkanie z Pigwą, u mnie, tekst następnym razem). Jedne z takich zajęć udokumentowała Kasia, bo robiłyśmy je wspólnie, u niej. Znajdziesz je tutaj

Czasami też podróżujemy po świecie. Startujemy z Polski, która jest pod "o" W Europie, na globusie i lecimy na inny kontynent. Zwiedzamy go za pomocą atlasu, mapy, książek o zwierzętach i internetu.

Często urozmaicamy dzień (prawie codziennie) treningiem grafomotorycznym. Zawsze znajdzie się kilkanaście minut na pisanie w kaszy mannej, przy tablicy, lub flamastrami w książeczkach ze ścieralnymi kartkami.



Jeśli pisanie i rysowanie jest "nudne" a zabawa swobodna dziewczynom nie idzie to wyciągamy grę i gramy. Karty, domino, gry Granny - zamawiane dla dziewczyn na urodziny jako prezenty. Moje córki nawet nie wiedzą, że cały czas się uczą.

I cóż dalej? Powoli zakrada się wieczór, pora dobranocki, wieczornych rytuałów: zabaw z
tatusiem, mycia, modlitwy, dłuuugiego czytania książek. Dominuje u nas Włodzimierz Dulemba "Cztery pory baśni. Jesień", ale są to opowiadania króciutkie, po nich rozmowa też zajmuje niewiele czasu. Dziewczyny szykują własne książeczki i kołysanki, i tak czytamy bez końca. Czasami nawet do 10.

Później panny zasypiają a ja... ja idę sprzątnąć i posegregować materiały, ogarnąć kuchnię, uśpić malutką, powiesić pranie, zapisać w dzienniczku co zostało zrobione, zaplanować zajęcia na następny dzień, przywitać się z komputerem a potem... kładę się spać, z ukochaną książką w ręku i zasypiam po przeczytaniu dwóch zdań. I choć wieczorem czuję się jak po jeździe na karuzeli to zazwyczaj czuję, że to był naprawdę dobry dzień.

niedziela, 30 października 2011

Kuchenne lekcje religii

Panienki moje zapisane do szkoły katolickiej dostają pocztą co miesiąc lekcje religii. Katechezy przygotowane w formie pytań i odpowiedzi, dostosowane do wieku dziewczyn, ale jak wszystko inne i to postanowiłam trochę zindywidualizować. Nie od razu. Na początku ogarnęło mnie przerażenie. Jestem katoliczką, wierzę w Boga, zgadzam się z potrzebą katechizowania dzieci i przekazu wiary. Wiem, że wiarę przekazać mogę tylko swoim życiem, bo słowa, gdy przyjdzie czas dorastania zostaną przez buntownika zakwestionowane. I to staram się robić (a jak to już prywatna moja sprawa ;)). Ale organizować lekcje religii? Od czego tu zacząć?

Pierwsze pojęcia: Bóg wszechmogący, stworzyciel, Ojciec (początek wyznania wiary - Skład Apostolski) wpędziły mnie w rozterkę. Katecheza polecała zacząć od nawiązania do np.: gotowania zupy, zapalania światła, prostych czynności, które same się nie mogą wykonać. I tak samo świat nie mógł sam powstać a słońce samo zaświecić. Jakoś nie czułam klimatu. Ale rozeznać teren trzeba, więc podczas sobotniego obiadu "puściłam czujkę". Pytam dziewczyny: "Czy wiecie skąd wziął się świat?" Hela między jednym a drugim kęsem ziemniaka odpowiedziała spokojnie: "Pan Bóg go stworzył". "A słońce?" pytam dalej. "Też Pan Bóg!"
Miała rację skubana. I zaskoczyła mnie. Spłynęła na mnie ulga. "A drzewa, krzaki, kwiaty?" pytam dalej, bo całą jesień uczymy się obserwując przyrodę i zasadniczo to panny wiedzą, że rośliny wyrastają z nasion. Nawet zbieramy te nasiona, mamy już całkiem sporą kolekcję ;). "Wszystko Pan Bóg stworzył" odpowiedziały niefrasobliwie Hela i Nadziejka. Całkiem oczywiste, prawda?
"No, dobra. Ale dlaczego?" rzuciłam bombę. Z tym już sobie łatwo nie poradzą. "Bo nas bardzo kocha. Jest kochany." Spokojnie wyjaśniła mi córka.
W ten sposób dziewczyny same ze sobą przeprowadziły pierwszą lekcję religii. Mnie kamień spadł z serca i już się nie boję organizować kolejnych. Najważniejsze już moje panienki załapały.

Lekcje religii mają prostą formę. Poprzedzone są przygotowaniami: zapoznaję się z pojęciem, które ma być wprowadzone, szukam dobrze obrazującej historii z Pisma Świętego i na koniec dbam o połączenie elementów tak by wiążąc je dziewczynki widziały całą historię Zbawienia. Brzmi strasznie? Zwłaszcza jeśli czyta to właśnie laik. Nie, nie robię moim córkom wody z mózgu. Czytam im o Mojżeszu w Egipcie, Dawidzie, poznały historię stworzenia świata (oczywiście chronologicznie), rozmawiamy o tych historiach, co się wydarzyło i dlaczego; w jaki sposób wydarzenia te łączą się z Jezusem Chrystusem (panienki zaprzyjaźniły się z Nim podczas zeszłego Bożego Narodzenia i Świąt Wielkanocnych) - to są nasze niedzielne zajęcia. Bo skoro w niedzielę się nie pracuje, a zajęcia być muszą (!) to czemu nie tak? Niedzielna szkółka :).

Tydzień temu dziewczynki oglądały historię Mojżesza na DVD a potem czytałyśmy na dobranoc 10 przykazań. Ponieważ wieczorne czytanie to dłuuugi proces, trwa zwykle około godziny, więc był to świetny czas na wytłumaczenie i zrozumienie... Cały zeszły tydzień minął pod znakiem łamania i przestrzegania (i teraz uwaga!) interesów, zasad, słów, "no tego co powiedział !" czyli po prostu przykazań Pana Boga. Ale wyjaśniłyśmy też, że nie są to "nakazy", tylko "drogowskazy". Takie dobre zasady, które pomagają szczęśliwie żyć. Bo przecież człowiek jest wolny, może zrobić co zechce. Tylko trzeba jeszcze wiedzieć co się opłaca! Minie jeszcze trochę czasu zanim to dziewczyny zrozumieją.
Tymczasem jestem na cenzurowanym. Pilnują mnie. Żadne łamanie przykazań nie wchodzi w grę. Małe dzieci są bardzo prostolinijne.

Wczoraj i dziś odwiedziłyśmy cmentarz. Wczoraj były małe porządki, dziś znicz i kwiaty. Dużo pytań, milion poruszonych kwestii. Mam nadzieję, że dziewczynki zapamiętają, że umieranie nie jest smutnym końcem. Przed nami jeszcze całe zajęcia dotyczące Wszystkich Świętych...

To też jest nasza edukacja, choć raczej nie domowa a "cmentarna" chyba, w takim przypadku?
To był dobry dzień.

sobota, 29 października 2011

Zmasowany atak wrogów

Moja siostra kochana, prowadząca bloga na salonie24 zalinkowała mój blog, z napisanym przeze mnie tekstem tłumaczącym decyzję o edukacji domowej. Moje argumenty zostały w komentarzach obalone kilkoma zdaniami, moja decyzja wyśmiana. Oraz mocno skrytykowana. Że edukacją domową skrzywdzę dzieci, że przyczyny tkwią w ideologii, że szkoła jest dobra. Że wychowuję odmieńców. Edukacja domowa - kto jest za?

He, he, rozumiem skąd się wzięła taka duża liczba w liczniku wejść... Tylko dlaczego żaden komentarz nie pojawił się pod moim tekstem, na moim blogu? Pewnie przeciwnikom ED szkoda czasu na zapoznanie się z metodą. I z blogiem. To irytuje, bo komentują coś czego nie znają. I śmieszy, bo straszliwie gardłują przeciwko czemuś, czego nie rozumieją. I wyluzowuje, bo dzięki temu nie muszę podejmować dyskusji. ;)

Nie będę się bronić  przed zdecydowanymi wrogami bo szkoda mi czasu. Ale dla tych, którzy mają czas i odwagę na wątpliwości, oraz dla wszystkich zainteresowanych sprokuruję tekścik, nie będzie krótki więc trzeba na niego poczekać, który poda troszkę racjonalnych, nieideologicznych argumentów.

Agresywnych i tych co "na nie" pozdrawiam.

P.S. A tak w ogóle, w kwestii bycia odmieńcem. Moje panny już są. Są z wielodzietnej. Z katolickiej wielodzietnej, a co tam, przyznam się. Zero szans na normalne traktowanie w społeczeństwie. Oj, żebyście widzieli jak się za nami ludzie na ulicy oglądają...

"Lokomotywka, lokomotywiątko, parowozowe dzidzi"

Korzystając z poniedziałkowych darmowych biletów wybraliśmy się całą rodziną do Muzeum Kolejnictwa w Warszawie. Wycieczka zajęła nam całe przedpołudnie, więc klasyczne, poranne zajęcia upiekły się moim pannom, za to doświadczeń i przeżyć zagwarantowałam dziewczynom na jakiś czas. Zapewne co najmniej do następnej wycieczki.






Muzeum posiada skansen - czyli wystawę autentycznych starych pociągów na zewnątrz - oraz stałą ekspozycję wewnątrz składającą się naprawdę sporej ilości małych modeli pociągów, kolei i elementów towarzyszących...
Zabawne określenie? Nie bardzo wiedziałam jakie wybrać. To, że węgiel, drewno, lampy, tory, maszynistów i zawiadowców zobaczę to było w miarę oczywiste. Ale dyliżans jadący po torach ciągnięty przez zaprzęg konny? A oto jest kolej konna, osobowa i towarowa, ma się rozumieć w komplecie. Nie mogłam się oderwać od gablotki.

Dziewczynki poszukiwały Tomka, Kuby i Emilki, pociągów które poznały oglądając u babci na MiniMini bajkę o pociągach. Na szczęście udało się znaleźć lokomotywy w kolorach odpowiadających bohaterom bajki i dziewczęta wyszły z Muzeum w pełni usatysfakcjonowane. Nie bez znaczenia jest fakt, że kilka lokomotyw mogły zwiedzić, obejrzeć palenisko, wskoczyć do wagonu, w którym powinien być zapas węgla, mogły też pokręcić kółkami od zaworów i podziwiać mamę, która z zaangażowaniem prezentowała im pracę palacza, a stojąc na peronie opowiadała o pracy kół, tłoków itd... A było o czym opowiadać!

Idąc za ciosem pokazałam też córkom godło Polski - białego orzełka - na wagonach, lokomotywie a również mundurach i czapkach maszynistów, szukałyśmy orła w koronie i bez korony. Panny z zachwytem oglądały ruchome makiety piszcząc z radości gdy turkoczący głośno pociąg wyjeżdżał z tunelu i mknął po moście. Była to okazja, żeby zacytować nieśmiertelną "Lokomotywę" Tuwima.
Znalazłyśmy też wśród makiet Rakietę i Piękną Helenę...

Trudno było opanować potrójne tornado jakie stanowią moje dziewczyny - każda zainteresowana zupełnie czym innym, każda zadająca inne pytania, oglądające zupełnie różne eksponaty. Muzeum wyszło z tej przygody bez szwanku. My też :)

A na koniec kilka ciekawostek zaobserwowanych. Jestem pewna, że żadna z dziewczyn nie zrozumiała istoty działania lokomotywy. Ale zapamiętały kształt, dużą ilość kół, gwizdek, komin z przodu i również niezbędną do  funkcjonowania sporą ilość rurek i przewodów. Wszystkie te elementy znalazły odzwierciedlenie w ich rysunkach. I chociaż obrazki są schematyczne i czarno białe (moje panny nie mają szczególnych talentów plastycznych) to wiadomo mniej więcej o co chodzi. A już sam fakt, że same postanowiły pociągi narysować dowodzi, że mocno wyprawę przeżyły.
Heli pociąg przypomina uśmiechniętą gąsienicę na kołach. Za to wszystkie (bo powstało ich kilka!) pociągi Nadziejki mają "kotło". "Kotło" znajduje się na końcu lokomotywy (wyglądem przypomina plamę), więc jak rozumiem jest to po prostu palenisko. W całości jest zamazane na czarno. Zapewne z powodu węgla. Wszystkie koła są połączone przewodami z korpusem kolei i ze sobą nawzajem. Zaskakująco dokładna była moja najstarsza córka, zwłaszcza, że zazwyczaj niecierpliwi się już po kilku kreskach. Tym razem jednak ołówek został zaopatrzony w nakładkę ułatwiającą prawidłowy chwyt. Interesujące, że podczas wykonania tej pracy Nadzieja odmówiła używania kredek które jeszcze nakładek nie mają...  A warto wiedzieć, że mam dwa komplety grubych kredek trójkątnych. Jednak nie ma to jak dobra nakładka do nauki rysowania i pisania...

I na koniec nawiązanie do literatury.
"Lokomotywa" Tuwima nie ma u nas wcale dużego wzięcia. Owszem, niezła przy niej zabawa, ale żeby uczyć się jej na pamięć? Niekonieczne. "Mamo, przeczytaj teraz coś innego". Podkreślam jednak, że to nie jest moja opinia tylko moich córek. Podczas wakacji wyszukałyśmy "Lokomotywiątko" Joanny Kulmowej. "Lokomotywka. Lokomotywiątko. Parowozowe dzidzi." Jest hitem nie do pobicia.
 Lubię analizować takie zjawiska i myślę, że może to po części zasługa naszej małej dzidzi, nieustannie obecnej wszędzie! Czasami dziewczynki mówią do niej - Lokomotywko....
 A może to z powodu niezwykłych przygód, które niesforna bohaterka przeżywa. Może dlatego, że wiersz przypomina utwór pisany prozą a moje panny prozę ostatnio preferują. Ja przepadam za Lokomotywką Kulmowej bo bohaterka jest niezależna, samodzielna, uczy się dorastać, dojrzewać, podejmować decyzje. Nie boi się ryzykować szukając swojej drogi w kolejowym życiu. Może to zabawne skojarzenie, ale ta mała Lokomotywka to całkiem niezły wzorzec, albo po prostu niezłe odzwierciedlenie prawidłowego procesu dojrzewania. I bardzo dobrze czyta mi się ten wiersz na głos.


Ewa Salamon - ilustracje do "Lokomotywiątka" J.Kulmowej

A dziewczyny od razu znalazły skojarzenie z wierszem, gdy rozmawiałyśmy o Lokomotywach w Muzeum. I tak w zupełnie naturalny sposób wycieczka nawiązała do ulubionej przez nas ostatnio lektury.

wtorek, 25 października 2011

Harmonia axyridis

Znalazłyśmy, czy raczej Nadziejka znalazła, dzisiaj nowego przyjaciela. Każdy kto zna trochę moją najstarszą córkę wie, że stałymi przyjaciółmi jej są przedstawiciele ślimaczego rodu (najbliższy jej przyjaciel o wdzięcznym imieniu Eryk zamieszkał na stałe na naszej Pelargonii, na balkonie). Dziś do grona najbliższych i uprzywilejowanych przyjaciół dołączyła biedronka, malutka, czerwona w kropeczki - a jakże - znaleziona na placu zabaw. Została troskliwie umieszczona w plastikowym wiaderku i przyniesiona do domu. Cała długa droga znaczona była częstymi postojami związanymi z obserwacją biedronkowych ruchów, prostowania skrzydełek i dywagacji "ma ogonek owa biedronka czy też nie". A ja stwierdziwszy, niezgodność wyglądu ze znanymi mi opisami rodzajów dwu i siedmiokropek zasiadłam do internetu w poszukiwaniu odpowiedzi kim właściwie jest mocno usiany czarnymi plamkami gość. Otóż gość jest intruzem. I szkodnikiem. A w dodatku wydziela substancję mogącą wywoływać silne alergie.
Dziewczynki zafascynowane słuchały opisu małego owada, starannie liczyły nóżki, kropki i przyglądały się skrzydełkom. Uważnie obejrzałyśmy nasz globus poszukując owej Azji, z której pochodzi ród Harmonii i wtedy Nadziejka stanowczo zarządała odwiezienia jej do domu. A gdy zrozumiała, że to daleko, i że ta konkretna biedroneczka urodziła się już w Polsce odmówiła choćby wyniesienia jej na balkon. Czerwona piękność zamieszkała w słoiczku - z racji szkodliwej substancji, która może się pojawić na odnóżach, a panny solennie obiecały znaleźć jutro dla małej Saszy kilka mszyc lub chociażby jedno małe winogronko. Teraz dziewczynki szorują rączki, tak na wszelki wypadek - choć podobno w rączki biedronki nie brały - a ja zastanawiam się jak rozwiązać kwestię biedronkowego współlokatora. Może uda się wynegocjować wypuszczenie na dwór a wtedy będę spała spokojnie bez obawy, że ten mały, azjatycki  potwór w niewinnym przebraniu zaatakuje w nocy i wywoła ciężkie reakcje alergiczne. Niewesoły jest czasem los troskliwej mamy młodych badaczek przyrody.


"Harmonia axyridis – pochodzący z Azji gatunek chrząszcza z rodziny biedronek (Coccinellidae). Przez około 20 lat rozprzestrzenił się w obydwu Amerykach i Europie. W Polsce jest gatunkiem inwazyjnym, stwierdzonym po raz pierwszy w 2006 w Poznaniu[2]. W mediach nazywana jestarlekinemharlekinem (od angielskiej nazwy Harlequin lady beetle) lub biedronką azjatycką." Wikipedia


Sasza - czyli biedronka znaleziona przez moje córki - wygląda jak ta czwarta - ostatnia - w drugim rzędzie.


sobota, 22 października 2011

Woda, para, chmury i dlaczego Łusia dymi...

Od kilku tygodni polowałam na okazję. Jak by tu zacząć rozmowy o pogodzie... Ale tak konkretnie, o chmurach, mgle, wietrze, śniegu i w ogóle różnych zjawiskach atmosferycznych. Jesień to dobry czas na obserwacje, opowieści, wyjaśnianie. Okazji edukacyjnych co niemiara. Oglądałyśmy chmury. Spostrzegłyśmy mgłę. Rysowałyśmy w kalendarzu obserwacji pogodowych słońce, deszcz, notowałyśmy temperaturę, podczas ubierania się na spacery rozmawiałyśmy o ochłodzeniu powietrza, wyciągałyśmy jesienne buty, kurtki i czapki. Ale dopiero dymiąca Łusia stała się wyzwalaczem. Zapalnikiem. Początkiem zajęć.

"Mamo, dlaczego Łusia dymi?" spytała lekko zaniepokojona Hela. Popatrzyłam uważnie na moje córki przestając na chwilę szorować zacieki z mydła na umywalce. Panienki zażywały zbiorowej kąpieli w dużej wannie do której co kilkanaście minut dolewałam gorącej wody. Łusia właśnie wstała, rozgrzana po kolejnej dawce "ocieplenia" a obłoczek pary unosił się nad nią. Acha... "Co masz na myśli?" spytałam spokojnie. "Coś leci z Łusi, do góry, wygląda jak dym" wyjaśniła rzeczowo Helcia. "To para. Para z wody" odpowiedziałam. I to był początek. Wieczór i poranek - dzień drugi. Wieczorem rozmawiałyśmy więc o wodzie w wannie, o parze, mazałyśmy po zaparowanym lustrze w łazience, a w mojej głowie krystalizował się plan zajęć na dzień następny.
Książki o pogodzie i zjawiskach atmosferycznych zapobiegliwie zgromadziłam miesiąc temu, teraz wystarczyło je przejrzeć i naszykować na wierzchu. A następnego dnia, po trudnych zajęciach z czytania czy liczenia, korzystając z przerwy na gotowanie obiadu, zorganizowałam kuchenne doświadczenie. Garnek, woda, parowanie, skraplanie, ciepło, zimno, ruch powietrza. A na stole encyklopedia dla dzieci, książka z obrazkami, karton i kredki. Obserwowałyśmy parowanie i skraplanie, sprawdzałyśmy temperaturę pary, potem ja opowiadałam, rysując na kartonie kredkami kolejne elementy obiegu wody w przyrodzie, jak to jest ze słońcem, które podgrzewa, z parą, która unosi się do góry, z chmurami, które "rosną" i się przesuwają a potem "pada deszcz!" - dziewczynki już wiedziały o co chodzi i deszcz z chmur narysowały same. Potem oglądałyśmy zdjęcia, czytałyśmy encyklopedię i książkę o pogodzie któregoś z pedagogicznych wydawnictw. Uzupełniłyśmy bazę informacji o mgłę, rosę, ruch powietrza - więc i tornada, i tajfuny (proste doświadczenie z piórkiem unoszącym się w powietrzy w otwartych drzwiach pomagało zobrazować ruch zimnego i ciepłego powietrza ale już tornado i tajfun oglądałyśmy na zdjęciach tylko), rodzaje chmur omawiałyśmy już trzeci raz (pierwszy raz we wrześniu gdy obserwowałyśmy je podczas wycieczek a drugi podczas omawiania ziemi we wszechświecie, budowy atmosfery i zjawisk, które się w niej pojawiają, jak również tego gdzie latają samoloty - mieszkamy niedaleko lotniska). Nadzieja dziarsko uczestniczyła aż zmęczyły ją długie i dociekliwe pytania Heli i uważne jej studiowanie dziecięcej encyklopedii a wtedy pobiegła bawić się w swoim pokoju a Hela zadała jeszcze około 50 pytań zanim poczuła się zmęczona i poszła odpocząć.
Zajęcia były w sumie banalne. Przecież to samo życie, wystarczyło tylko odpowiedzieć na kilka pytań. No i nigdy nie wiadomo ile z tej wiedzy w małych główkach zostanie.
 I tak więcej, niż gdyby omawiały to podczas zajęć w klasie.

Plastusiowo

Moja siostra wręczyła mi ostatnio książeczkę Marii Kownackiej "Plastusiowo". W prezencie od cioci dla małoletnich bratanic. Otworzyły mi się w głowie małe drzwiczki a za tymi drzwiczkami wielkie możliwości, nieograniczone światy... coś naprawdę fajnego.

I tak po nudnych zajęciach z czytania sylab i jeszcze nudniejszych zajęciach z liczenia przyszła pora na to, co mama i córki lubią najbardziej. Ciastolina! 
Tym razem miałyśmy do dyspozycji zupełnie nowy produkt, "mięciutką ciastolinę" Elefun, urodzinowy prezent mojej pięknej Heleny. Po wyschnięciu pozostaje dość miękka i elastyczna. Zwykle długa zabawa ciastoliną w cukiernię kończy się wraz ze zmieszaniem wszystkich kolorów w jedną bryłę, ale tym razem postanowiłam zabawą pokierować. Zanim siadłyśmy do stołu zarządziłam nawarstwienie się (uwielbiam słownik synonimów!) na łóżko i poczytanie inspirującej książki. Efekty przechodzą najśmielsze moje wyobrażenia, a to dopiero początek. W planach mamy jeszcze poszerzenie zwierzyńca, budę dla psa (moja najstarsza panna wszystko już zaplanowała, ilość ścian, okrągłą dziurę - do wchodzenia - i daszek...), większy ogródek, drugi domek, drugiego Plastusia dla Łusi, której pierwszy Plastuś został pożarty przez Nati, gniazdo bocianie, bociana... a to dopiero kilka pierwszych rozdziałów książeczki! Strach pomyśleć co jeszcze Maria Kownacka tam opisała. Choć właściwie to wcale nie strach. Raczej coś w rodzaju radosnego oczekiwania i lekkiej ekscytacji.


Z kwiatkiem ładniej :)

Tak powstawał Plastusiowy przyjaciel - niebieski pies.


A tak przebiegał proces twórczy zielonego kota.


Pomarańczowy pies przypominał raczej łysego szczura... ale i tak był przepiękny.


A kot bez wąsów nie wygląda wcale jak kot. Aleśmy mu wąsy z kawałeczków żyłki doczepiły.



A oto i Plastusiowo. Czy raczej jego początki.

Po ukończeniu prac byłam naprawdę wykończona (każda panienka potrzebuje mamusinej pomocy natychmiast, a mamusia nie potrafi odmówić, więc pokazuje, pomaga i tłumaczy bez końca). Choć efekt może jest dość niepozorny to dom ma kolorowe okiennice, obrazki i ozdoby na ścianach, komin, a w środku stoją łóżeczka. 
Nowiutkie lalki Barbie kurzą się na półkach (a warto wiedzieć, że dziewczynki mają po jednej takiej lalce na głowę i długo musiały na nie czekać...) a w nocy Plastusie sypiają z dziewczynkami w łóżeczkach. Córki zmusiły mnie o 9 wieczorem, żebym Plastusiom wycięła polaru materace, poduszki i kołdry... Panienki wstają rano i biegną bawić się Plastusiowem. Planują rozbudowę osiedla. Nadziejka bez Plastusia nie rusza się z domu, pokazuje go wszystkim i opowiada historie o tym jak jej Plastuś magicznie ożyje, zamieszka w piórniku i będzie miał różne przygody (skutki oglądania dobranocki). A ja patrzę na to wszystko i serce fika mi koziołki ze szczęścia i dumy.
Życie jest piękne.