piątek, 26 września 2014

Ciemna strona mocy

Idę na żywioł.
Piszę jak leci.
Bez przydługich wstępów i wymądrzania się (a mogłabym, bo już napisałam pół tego postu w tonie nieznośnie apodyktycznym i przemądrzałym).  Ale po co to komu, na co.
Piszę jak jest.

Edukacja domowa nie ma wad. Jak to idea, świetlana, wspaniała. Ja mam wady. Jak to człowiek. Bywa tak, że moje wady plus wady moich dzieci, a czasem wcale nie wady tylko rozbieżne oczekiwania i potrzeby, sprawiają, że w miejsce cudowności i oświecenia jest mrok, rozpacz, walenie głową w ścianę i poszukiwanie szkół z internatem.
To jest właśnie "ciemna strona mocy".

Nie będę ściemniać, bywa ciężko. Czasem edukacja domowa bardziej przypomina orkę na ugorze zamiast twórcze stymulowanie talentów oraz spontaniczne wspomaganie naturalnego rozwoju dziecka. Ale zawsze, zawsze jest wspólnym odkrywaniem świata. Tylko czasem jest to świat emocji, oczekiwań, rozczarowań.
Bywają takie chwile, gdy przez szał euforii i zaangażowania przebija się twarda rzeczywistość. Następnie owa rzeczywistość gryzie mnie w dupę i śmieje się szyderczo.

Czasami rzeczywistość daje znać o sobie od samego rana, wykorzystując podstępnie naturalny rytm dnia. Rytm regulują elementy stałe czyli posiłki, oraz rzeczy które zrobione być muszą. Stałe jest ich występowanie a czasem nawet godziny, czy raczej przedział czasowy. Jeśli chodzi o naukę umiejętności hołduję zasadzie "trening czyni mistrza", a trening - by był skuteczny -  musi być regularny oraz metodycznie ukierunkowany. Czyli bez przypadkowości. Nauka pisania, czytania, rachunki, język obcy, w tym roku doszło nam jeszcze ćwiczenie na instrumencie. I tu już zaliczam pierwsza wpadkę. Czasem nie jestem w stanie przywlec dzieci na śniadanie na 9 rano. Wiadomo, że jak marudzą przy talerzach, myciu zębów i słaniu łóżek to potem cały dzień mi się rozjedzie. Jeszcze nie zaczęłyśmy a ja już mam dość przewidując kłopoty, które zaraz się pojawią.
I nie ma bynajmniej mowy o żadnym wojskowym drylu, skąd! Od 8 do 10 jest szmat czasu! Czasem nawet ten szmat to za mało.

W międzyczasie ogarniam stół, kuchnię, zmywarkę (Boże, dzięki Ci za wszystkich, którzy przyczynili się do zaistnienia zmywarki w moim domu!) i świeża jak szczypiorek na wiosnę, oraz pełna wspaniałych pomysłów, które zawsze lawiną mnie zasypują podczas prac kuchennych, mknę do pokoju "robić zajęcia". Zazwyczaj. Bo niestety bywa i tak, że zgrzytam zębami ze złości robiąc wszystko z wiszącą u biodra Malutką. Względnie - gdy biodro protestuje - z przylepioną do uda Wrzeszczącą Malutką. Life is brutal.

Na szczęście takie chwile irytacji mijają mi prędko, dwa głębokie wdechy i lecimy dalej. Łyk zimnej herbaty i w drogę!

W pokoju wszystkie cztery córki, jednocześnie skaczą po łóżku.
Cały system skoków zawczasu przygotowany, kilka wersji, dla urozmaicenia.
Dzieci w raju.

Mama na haju?
Przydałoby się czasem, oj...

"Dzieci, zapraszam do stołu, czas na nasze zajęcia!"
"NIEEEE!!!!" krzyczą dwie starsze.
"TAAAAK!!!" krzyczy trzecia, która dubluje zerówkę i teoretycznie nie powinna uczyć się absolutnie niczego.
???
 Ale dlaczego, no... Takie fajne wymyśliłam...

Czasem po prostu chce się poskakać.
A tam, niech skaczą, powiesz czytelniku. Jeden dzień nie zaszkodzi!
Żeby to był jeden dzień! Analizowałam to zjawisko i doszłam do pewnych wniosków. Akurat ja mam taki układ - dość rzadko spotykany - że mam same dziewczyny i to małych odstępach wiekowych. Oznacza to, że właściwie nie istnieje żadna naturalna "przerwa", która by je hamowała w zabawie. Co jedna wymyśli to pozostałe trzy podchwycą i multiplikują. A są naprawdę twórcze, bestie. Nakręcają się wzajemnie, zabawia trwa i trwa.  A nie koniec na tym wcale, bo poza wspólną zabawą każda panna ma własne hobby i domaga się czasu by je pielęgnować. Pierwsza opowiada. Wymyśla historie i sama sobie je opowiada. (Nawiasem mówiąc historie są nie z tej ziemi i wcale nie poczuję się zaskoczona jeśli zostanie w przyszłości polskim Terrym Pratchetem). Druga lubi jeździć na rowerze i czytać. Jakkolwiek czytanie jest obiecujące to jazda na rowerze oznacza dla mnie organizowanie spaceru dla całej ferajny włączając w to sprowadzanie roweru. Z czwartego piętra. Bez windy. I wnoszenie go. Z Malutką na biodrze. ... Robię to, bo co mam zrobić? Ale przecież czasem Malutkiej zdarzy się zachorować. A wtedy płacz, jęki i marudzenie bez końca. To wkurza.

W całym tym narzekaniu krzywdzę Trzecią, słoneczko moje kochane. Trzecia jest mistrzynią w "wyciu". Właściwie o cokolwiek, o wszystko. Że nie umie pisać, Że nie umie czytać, że musi umyć zęby - a nie umie, że trzeba schować majtki, a się nie chce - wiecie, nóż się w kieszenie otwiera! Ale jeśli chodzi o chęć do nauki - sam miód! "Mamo, wymyśl mi zadanie. Mamo, nauczmy się czytać. Mamo, naucz mnie pisać!" "Mamo, a wiesz, że 5+2 to jest 7?" Oczywiście, coby nie było za łatwo, wszystkie umiejętności i całą wiedzę zdobywa po swojemu. Większość metodycznych wytycznych odrzuca i to mogłoby irytować, gdybym jeszcze przywiązywała wagę do tych spraw. Na szczęście jestem zwykle tak zaabsorbowana niechęcią Pierwszej do pisania, niechęcią Drugiej do czytania, niekończącą się gadaniną i zdumiewającą pomysłowością Czwartej we wszelakich aktywnościach (potocznie nazywamy to "włażenie w szkodę") oraz świeżo rozbudzoną aktywnością Malutkiej (ostatnio głównie buszowanie w szafkach, regałach oraz włażenie na stoły i blaty), że zwyczajnie nie mam czasu ani zacięcia, by Trzecią dręczyć politycznie poprawną metodyką. Rzucam luźne sugestie i albo z nich skorzysta, albo zrobi po swojemu. Wyjąc. Myślę, że Szef wiedział co robi dając mi po takiej indywidualistce Trzeciej - takie absorbujące Czwartą i Piątą. Jak na razie wygląda to na odgórnie zaplanowaną akcję. Hurra!
A może tylko się tak pocieszam... (racjonalizacja?)

Czasem zajęcia idą nam jak złoto. A czasem jak po grudzie. Zdecydowanie najgorsza jest zdecydowana odmowa: "Nie, ja tego NIE ZROBIĘ". Bo co można poradzić w takiej sytuacji? Rozmawia się, pyta o przyczynę, analizuje emocje, potrzeby, chęci. Czasem wszystko tylko po to, by dowiedzieć się, że NIE BO NIE. I już. Nudne jest.
Prawda taka, że dla dziecka, któremu trudność sprawia czytanie codzienne przebijanie się przez ciąg wyrazów, zdań jest przykrym obowiązkiem. "Brawo córeczko, widzisz jakie robisz postępy? Możesz być z siebie dumna! Świetnie ci idzie, spójrz jaki długi tekst przeczytałaś!" "Cicho bądź, nie chwal mnie!! Zmusiłaś mnie do tego!"
 Podobnie z dzieckiem, które nie znosi pisania tekstów. Jeszcze lista zakupów, składniki na sałatkę itd ujdą,  ale przecież nauka pisania obejmować musi różne formy wypowiedzi w zdaniach. Wielkie litery na początku, kropki, przecinki, takie tam. Koszmar.
Przykładowe ćwiczenie - cztery dowolne zdania: "Straszna baba każe mi pisać. Nie będę. Nie znoszę pisać. Co za okropna mama." Brawo córeczko! Niech żyje lapidarny styl! "Miało ci się nie podobać!!"
Niektórym zwyczajnie nie da się dogodzić.

 Poza zdecydowaną odmową nie lubię też jęczącego oporu. Chlipanie, przeczytane jedno zdanie, przerywnik w postacie informacji jaką to jestem okropną mamą bo każę czytać, i że jak tak, to czytać będzie ale po cichu, na pewno nie na głos, i NIE powie mi co tam było napisane! Potem drugie zdanie, gniewna tyrada, i tak powolutku brniemy. To co zwykle zajmuje 15 minut tym razem jest 45 minutową próbą cierpliwości.
Może ktoś pomyśleć, że jestem bez serca a w dodatku masochistka. Już widzę jak wszystkie zwolenniczki RB z oburzeniem kręcą głowami na tę specyficzną odmianę tego co ja nazywam konsekwencją a one "przemocą psychiczną".
Przemoc to jest, ale to ja jej doświadczam. A jednak żyję, nic mi nie jest, jestem szczęśliwa a w dodatku umiem czytać, pisać a nawet skończyłam studia. Też nie znosiłam nauki czytania i pisania.

Podobne objawy oporu trafiają się przy matematyce. Jedna panna nie znosi rachunków, druga zadań z treścią. I czasem bywa tak, że aby je zrobić trzeba się przebijać przez mur. Spokojem, łagodnością, perswazją, powoli posuwamy się do przodu. Przychodzi w końcu takie moment, że jedyne co pozostaje to wyjść bez słowa do kuchni, napić się (zimnej) herbaty i policzyć do 20.
Na szczęście jestem wybuchowa. Na szczęście, bo choć szybko wybucham to nie gromadzę w sobie pokładów irytacji czy zniechęcenia by przetwarzać je na poczucie bezradności czy trwałej niechęci. Spuszczam parę jak szybkowar i wracam by "pyrtać swoje ziemniaki" dalej.

Częściej zajęcia udają nam się fajnie. Czytamy książki, studiujemy mapy, przeglądamy internet. Robimy doświadczenia. Rozwiązujemy zadania. Układamy wierszyki. Gramy w gry. I właśnie wtedy gdy jest najciekawiej i wszyscy uśmiechnięci, a ja wręcz kipię wewnętrznie zadowoleniem, świra dostaje Czwarta, lub Malutka. Wejść na stół i rozwalić całą grę. Pomazać zeszyt. Podrzeć książkę. Wywalić wszystko z piórnika. Władować się mamie na ręce. Wylać na stół kubek soku/herbaty/kawy/czegokolwiek. Utopić w kiblu zabawkę. Wywalić wszystkie buty z szafki. Albo wszystkie ubrania z komody.
 Cokolwiek w sumie. O! Zrzucić z parapetu doniczkę z największą rośliną! To jest mega osiągnięcie. Takich drobiazgów jak rozsypane kasze, mąki, cukry i proszki do prania, czy rozwinięta cała rolka papieru toaletowego nie warto wspominać. Całe ciało i ubranie wymazane flamastrem to w ogóle jest tylko zabawny dowcip i ubaw na sto dwa.
A my tu właśnie zdobywamy dolinę Amazonki!
Przemierzamy całą Polskę na grzbiecie ptaka z soli.
Studiujemy aparat gębowy i zwyczaje godowe ślimaków.
Analizujemy ruchy ciał niebieskich (dlaczego akurat ciał mamo? i przecież one wcale nie są niebieskie!)
Uczymy się prowadzić smyczek po strunach.
Robimy arcyciekawe doświadczenia ilustrujące ruch powietrza by odpowiedzieć na pytanie "Skąd się bierze wiatr?"

Tymczasem pora lądować, zamiatać, prać, myć, urabiać się po pachy zastanawiając jak w ogóle mogłam przypuszczać, że da się połączyć roczniaka/dwulatka/trzylatka z edukacją domową?! Jak na to wpadłam? Przecież to czyste szaleństwo! Syzyfowa praca!

Jednak w tym szaleństwie jest metoda. Bo nie widziałam dotąd by dzieci się tak skutecznie od siebie nawzajem uczyły jak tu u nas, w ed.

Zaskakuje mnie też, gdy pomimo tych wszystkich katastrof, wciąż znajduję w sobie zasoby optymizmu. Tak, jakby trudności wpływały pozytywnie na moją twórczość. "Co cie nie zabije uczyni cie silniejszym". Prawdziwe jest to zdanie głównie z tego powodu, że z czasem człowiek się uodparnia. Przeżywszy kilka porażek, katastrof, rozsypanych mąk, pomazanych ubrań, ze dwa wylane wiadra wody oraz jednego już malucha (w ed od 1 do 4 lat) teraz szybciej łapię równowagę a czasem w ogóle wzruszam ramionami "Phi! w zestawieniu z tym co potrafiła zrobić Czwarta to to jest jeszcze pikuś!".

Oczywiście, miewam chwile kryzysu. Sporo zajęć robię z Malutka na biodrze, żeby nie niszczyła pracy siostrom, a od tego bolą plecy i nawet chusta nie zawsze tu pomaga, nie zawsze daje się zastosować. Notorycznie żyję w niedoczasie jeśli chodzi o prace gospodarcze. Totalnie wykańcza mnie psychicznie kilka razy dziennie sprzątanie podłogi ubabranej przez samodzielnie jedzącą Malutką. Zupełnie przestałam lubić szykowanie posiłków - chyba, że gotujemy coś razem. Prasowanie byłoby super fajne, gdyby nie to, że wszystkie filmy mam z napisami a nie z lektorem (zresztą nie lubię filmów  z lektorem).
Nie mam czasu na swoje robótki, chlip... Niby nie mam, ale coś tam dziergam. Jedną czapkę przez dwa miesiące.
Ponieważ pracując codziennie z pannami widzę na bieżąco ich potrzeby dostrzegam też konieczność modyfikowania metod i narzędzi. Wszystkie prace domowe, kuchenne, mają znakomity wpływ na moja twórczość. Ręce pracują, ale głowa ma wolne. Głowa wymyśla. Nową grę matematyczną, domino na mnożenie, lotto na dodawanie, suwak matematyczny, rymowankę ortograficzną, tekst do czytania dla Pierwszej, wzór czapeczki dla córeczki i torebeczki dla innej córeczki, nowy abażur na lampę do pokoju dzieci, inspirowany zbyt drogim abażurem w IKEI. Pomysły się krystalizują, dopracowuję szczegóły, planuję a potem i tak nie starcza mi czasu by je zrealizować.
To wszystko są tak naprawdę duperele. Nieistotne. Mało ważne. Ale czasem dają się we znaki. Jak ten przysłowiowy wrzód na d... .

A jednak...

Pewien dziennikarz spytał mnie ostatnio (eh, jak to zabrzmiało! jakbym nic nie robiła tylko udzielała wywiadów! :)), i zaskoczył tym pytaniem, a nieczęsto się to zdarza, bo większość pytań jest tak ograna, że odpowiadać można przez sen, otóż spytał mnie "Co panią zaskoczyło w edukacji domowej? Z perspektywy czasu, czego się pani nie spodziewała zaczynając?" I przez chwilę zupełnie nie wiedziałam co powiedzieć. Zaskoczyło? Zdziwiło choćby? Chyba nic... A jednak. Niby wiedziałam, że młodsze dzieci uczą się od starszych, ale nie spodziewałam się, że aż tak! Aż człowiek żałuje, że ta najstarsza nie ma starszej siostry!
Ale druga, zdecydowania bardziej znacząca, jest taka kwestia. Musze wyznać, że podejmując decyzję o edukacji domowej panicznie się bałam, że nie dam rady. Nie ogarnę dzieci, programu, robienia pomocy, prowadzenia domu, jeżdżenia z wszystkimi dziećmi na lekcje muzealne, indywidualizowania trybu nauki. Potem zabroniłam sobie myśleć o tych lękach. Postanowiłam, że spróbuję i ma się udać. Nauczę się konsekwencji i wewnętrznej dyscypliny (a są to te właśnie dziedziny, które w młodości u mnie leżały i kwiczały), będę problemy rozwiązywać na bieżąco, byka brać za rogi i koniec z użalaniem się nad sobą (ha, ha, moje ulubione zajęcie).  I teraz, patrząc wstecz, uświadamiam sobie, że to był dobry plan. I działa. Zaskakuje mnie jak dużo ja sama nauczyłam się o sobie i życiu jadąc na tym byku. Nie podejrzewałam, że to będzie takie... łatwe!
Ta świadomość od razu poprawia mi humor :).
Nie wiem ile lat edukacji domowej przede mną. Nie wiem, która z dziewczyn pójdzie do szkoły i kiedy. Ale tego, co przeżyłyśmy, już nikt nam nie odbierze. Warto było.
Każdy obrót karuzeli mojego życia był wart tego, by go przeżyć. Jutro jest warte, by je przeżyć. Nie poddając się.

Z edukacją domową jest podobnie jak z rodzeniem. To co dobre zostaje i rozpala wewnętrznie a ból się  szybko zapomina.
Z tym, że oczywiście, rodzenie bardziej boli.


piątek, 5 września 2014

Podręczniki, ale jakie?

Pytają mnie ludzie….

Często pojawia się ostatnimi czasy pytanie o podręczniki dla maluchów. Czy kupować, jeśli kupować to jakie, czy korzystać z darmowego Elementarza dla pierwszaka, jakie podręczniki wybrać dla zerówkowicza nawet! Choć to ostatnie wydaje mi się już tak absurdalne, że sporo czasu zajęło mi zrozumienie źródła jego powstania.
Odpowiedź na pytanie brzmi: nie wiem. Podręczników jest dużo a ja obejrzałam zaledwie kilka. Osobiście uważam, że żaden nie jest potrzebny i znam rodziców w ed, którzy korzystają z podręczników szkolnych tylko sporadycznie. Napiszę jednak kilka zdań, swoich refleksji, swojego doświadczenia i dodam, jako bonus, listę podręczników, których należy unikać.

Czym jest podręcznik, że tak wiele uwagi zajmuje? Jest to pomoc edukacyjna w realizacji programu. Jedna z pomocy, wcale niekoniecznie ta najlepsza, ale w przypadku szkół publicznych, korzystających ze standardowych, popularnych programów, dedykowany im podręcznik jest z pewnością pomocą najwygodniejszą dla nauczycieli i uczniów. Głównie z tego powodu, że klasę liczącą między 20 a 30 dzieci trzeba jakoś utrzymać w ryzach i najłatwiej jest pracować na jednakowym materiale ze wszystkimi, zwłaszcza, że pracuje się z tą grupą kilka godzin dziennie. Przeciętnemu nauczycielowi potrzebny jest stały rytm, wspólny materiał, rutyna. (Widziałam kiedyś film o autorskim pomyśle klasy bez podręczników, bez rutyny i z pełną indywidualizacją. Ale tej klasy nie prowadził przeciętny nauczyciel. Ależ to było piękne miejsce...)
Tu warto zatrzymać się na chwilę i zastanowić nad taka kwestią: skoro podręcznik jest pisany do programu, jako narzędzie do jego realizacji, to gdzie się podziewa program do którego powstał rządowy Elementarz, hę? Widział go ktoś? Słyszał ktoś coś? Nijak nie. Podręcznik realizuje podstawę programową, podobno. Zabawne. Wszak podstawa miała być... podstawą programową. Takim tworem, w oparciu o który nauczyciele i metodycy mogą tworzyć własne programy. Jednocześnie zawiera ona spis oczekiwanych osiągnięć dziecka, wymagania szczegółowe na koniec konkretnego etapu edukacyjnego, które mogą być wytyczną do pracy z dzieckiem (dla nas, edukatorów domowych, to one właśnie są najważniejsze). Ale nie jest ona programem, ani minimum programowym. To gdzie jest program do Elementarza? Otóż nie ma, najwyraźniej. Przestał być potrzebny, naga prawda wyszła na jaw. Zgodnie z zapisem z podstawy programowej: „Szkolny zestaw programów nauczania, program wychowawczy szkoły oraz program profilaktyki tworzą spójną całość i muszą uwzględniać wszystkie wymagania opisane w podstawie programowej. Ich przygotowanie i realizacja są zadaniem zarówno całej szkoły, jak i każdego nauczyciela.” Metodycy pracujący dla wydawnictw musieli się męczyć układając jakąś całość, planować, uzasadniać ją dobrem dziecka, globalnym rozwojem,  taką czy inną ideą rozwojową. Miała być to całość pod względem metodycznym i merytorycznym, gdzie wyszczególnione są cele i zadania a treści powiązane ze sobą tak by dziecko mogło naturalnie przechodzić od jednych zagadnień do drugich. Ministerstwo już nie musi. Czyżby stawiane wydawnictwom oraz nauczycielom, do tej pory, wymagania były tylko przysłowiową "kłodą pod nogi"? A dla dobra dziecka to już wszystko jedno co, kiedy i jak? Pewnie dlatego Elementarz to taki zlepek kolorowych plakatów i kart pracy przypadkowo połączonych klejem między okładkami. Albo może zarządzenie, nawet nie wiem, które, przestało obowiązywać. Albo Ministerstwo oraz rządowy Elementarz są ponad to. I git.

No to mamy ten Elementarz jako jakiś pomysł dla pierwszaka. Brać czy nie brać? Jest sens zastawiać tym półkę? A co będzie jak dziecko go zniszczy przez naszą, rodziców, nieuwagę? Może lepiej bez niego? Bezpieczniej? Tak. Bezpieczniej. I nie tylko z tego powodu. Ten Elementarz nie pomaga w nauce czytania. Nie najlepiej radzi sobie z matmą. Wiedza ogólna, przyrodnicza i społeczna? Powierzchowna, tendencyjna, nudna dla dziecka, które uczy się w ed, żyjąc. Może się przydać Elementarz? Może. Autorzy dokonali jakiegoś rozkładu materiału, tworząc tę książkę a na końcu każdej części znajduje się lista zdobytych umiejętności i wiedzy. My, edukatorzy domowi, jeśli nie korzystamy z gotowca, musimy rozkład materiału zrobić sami w oparciu o podstawę i wymagania egzaminacyjne nadesłane przez szkołę. Można wykorzystać Elementarz jako źródło informacji "czy robiąc te wszystkie twórcze, indywidualne cudowności w ed, gdzieś nie zagubiłam minimum programowego". Ale do tego celu wystarczy nam pdf  Elementarza pobrany ze stron ministerstwa. Nie mówiąc już o tym, że w zupełności wystarczą nam wymagania wysłane przez szkołę. Może lepiej, żeby się nam ten "zlepek" kolorowych kart do niczego nie przydawał? Po co dzieciom wodę z mózgu robić? I sobie?

Po wykończeniu rządowego gniota wrócę na chwilę do zagadnienia podręcznika dla zerówkowicza. Szczerze mówiąc nie przyszłoby mi do głowy poruszanie tego tematu, gdyby nie to, że natknęłam się na takie pytanie zatroskanej mamy. Jaki "box" dla dziecka zapisanego do zerówki wybrać? Otóż żaden drodzy rodzice. Żaden. Bo nasz maluch ma się uczyć tego, czego ma się uczyć w zerówce, przez zabawę. Manipulację na konkretach, konstruowanie a nie wypełnianie jakiś durnowatych kart pracy z jakiegoś infantylnego boxu. Infantylnego,  a jakże, musowo. Nie może nie być infantylny, skoro nie wolno uczyć dziecka czytać, pisać a nawet liczyć! To co tam będzie? Szlaczki, kolorowanie drukowanych kształtów liter, nazywanie obrazków, jakieś proste labirynty, przyklejanie naklejek... serio, takie zabawy to można dziecku sprezentować kupując "Wielką księgę przedszkolaka" wydawnictwa Olesiejuk, albo teczkę "Mam 5 lat", albo dowolną książeczkę z łamigłówkami dla malucha (warto jednak sprawdzić, czy szata graficzna jest wporzo, coby dziecku szpetotą gustu nie psuć), albo przysiąść fałdów i codziennie wieczorem naszykować kilka takich zadanek własnoręcznie, markerem na kartonie. I też będzie dobrze. Przy okazji spokojnie nauczyć czytać, liczyć do 100, dodawać i odejmować, porównywać i co tam nam jeszcze przyjdzie do głowy, a wszystko to grając w gry i budując z klocków, oraz czytając z dzieckiem książki, oraz robiąc ciekawe doświadczenia z książki "365 doświadczeń na każdy dzień roku" lub "Eksperymenty mądrej żabki" Nicole Borgmann. Tak zwany "test gotowości szkolnej" sprawdza pewne konkretne umiejętności i poziom rozwoju dziecka, umiejętności analizy i syntezy wzrokowej i słuchowej, i bardziej się dziecku przyda układanie puzzli, mozaiki Montessori, tangramów, oraz zabawy słuchowe w sylabizowanie i wysłuchiwanie głosek na początku i końcu wyrazu, oraz zabawy orientacyjne i porządkowe, niż  wypełnianie kart pracy z jakiegoś boxu. Mamo, tato, nie dajcie się upupić! Mentalne odszkolnienie to podstawa. Odwagi!

Pierwsza klasa to już poważna sprawa i nie bez kozery spędza sen z powiek rodziców, którzy nie mając wykształcenia w tym kierunku zastanawiają się "czy ja potrafię sam nauczyć moje dziecko czytać, pisać, liczyć?" Zabawne. Większość dzieciaków idzie do pierwszej klasy umiejąc czytać i liczyć, a nauka pisania, choć monotonna i nudna, specjalnie skomplikowana  nie jest. (Wystarczy wydrukować kształt litery na dużym kartonie, lub napisać markerem, bawić się rysowanie po śladzie, na ścianie, w kaszy mannej, kalkowanie, lepienie z plasteliny, potem w dużej liniaturze, potem w małej, potem w sylabach otwartych - ma, mo, mi, mu itd żeby nauczyć łączenia w pisaniu, potem w prostych wyrazach, po śladzie i przepisywaniu ich itd. Jedna litera - jeden dzień. Utrwalamy kilka dni i następna litera, nauczymy pisać szybciej niż podręcznik a użyjemy do tego kartonów, wielkiej płachty papieru do pakowania, liniatury, markeru i ołówka. Jedyna zasada, której powinniśmy się trzymać to konsekwencja w metodyce. Jeśli zaczęliśmy w ten sposób pół alfabetu to zróbmy tak i resztę, od bałaganu dzieci głupieją. Podaję, przy okazji, link do strony gdzie można znaleźć gotowe do druku wszystkie litery, szlaczki, łączenia, wyrazy itp.: http://www.kaligrafowanie.pl/ ). 
Będzie się to zmieniać oczywiście, bo teraz do pierwszej klasy pójdą dzieci, które są za małe na wysiłkowy trening pisania (precyzyjnie w małej liniaturze), i które raczej nie będą jeszcze czytać. Teraz najważniejsze będzie więc, niekoniecznie to jak im pomóc, ale jak im nie przeszkadzać... Czytanie, liczenie to takie umiejętności, które większość dzieci chętnie zdobywa samemu. Istnieje też ogromna ilość metod, elementarzy, książeczek, a i tak zwykle najlepiej sprawdzają się domowym sposobem wykonane: sylaby i ruchomy alfabet, z których dzieci układają proste wyrazy, potem coraz trudniejsze. Samodzielne ułożenie prostych zdań, które można wydrukować dziecku w domu, to też nie jest wielki problem. Ot, zastanawiamy się jakie to to zna litery? Sylaby? Bierzemy je i próbujemy coś  stworzyć... na przykład: Motyl lata nad łąką. Mama myje gary. Tata nosi zakupy. Ala ma korale. Ola lubi lody. I tym podobne. Rodzic swoje dziecko zna i może dopasować poziom trudności zdań indywidualnie do swojego dziecka a również tematykę. Dla chłopca pewnie ciekawsze będą: Samolot lata wysoko, czy coś takiego; nie wiem, u mnie same dziewczyny.

Konkretne, dobrze znane, sprawdzone metody nauki czytania to: Doman (ale nie dla dzieci szkolnych, Doman jest dla maluchów, zaczynamy już z półtorarocznymi i młodszymi dziećmi, jeśli ktoś chce, u starszych dzieci nie ma efektów); metoda Jagody Cieszyńskiej "Kocham czytać" (inaczej metoda symultaniczno-sekwencyjna, sprawdzona i skuteczna metoda nauki i terapii czytania) ale ten komplet jest drogi.  A też niedawno usłyszałam, że dziecko znudziło się pracą z tym materiałem.  Mama się niepokoiła, że córka chce robić następny etap a nie opanowała pierwszego, a metoda na to nie pozwala, bo najpierw trzeba opanować te podstawowe sylaby a potem coraz trudniejsze, a potem wyrazy, wszystko po kolei. Otóż metody tak mają, tak są przez metodyków, terapeutów tworzone. Tymczasem dzieci, normalne, bystre, czasem tą rutyną się nudzą. Nie chce im się uczyć codziennie rozpoznawania tych samych sylab, chcą czytać wyrazy, zdania, książki! I wtedy metoda idzie w kąt a dziecko wyciąga książeczkę i powoli, mozolnie odcyfrowuje litery, głoskując i łącząc te głoski w sylaby i od razu w wyrazy i zdania. I kto dziecku zabroni? Moja Trzecia tak robi, a bardzo nam się sprawdza Elementarz Falskiego.

Kolejna dobra propozycja dla 6/7 latka to "Komnaty literowe" Danuty Gmosińskiej i Violetty Woźniak.  Pozycja wielostronnie przygotowująca do czytania i pisania, metoda opiera się o sylaby. Przy tym jest ciekawa a naukę przedstawia jako przygodę i poszukiwanie skarbu. No i tania, choć akurat ostatnio niedostępna, mam nadzieję, że to tylko chwilowy brak.
Z czystym sumieniem mogę również polecić wyżej wspomniany "Elementarz"  Falskiego, który poza nauką czytania ma dużo dobrze skonstruowanych tekstów i, wbrew pozorom, archaiczność języka niekoniecznie jest przeszkodą. Moje dzieci chętnie i z zainteresowaniem czytają czytanki z Falskiego, często też są one punktem wyjścia do całych zajęć, o środkach transportu, samolotach, zwierzętach, kosmosie czy układzie słonecznym. Ja zachwycam się wspaniała ciągłością metodyczną tego podręcznika i dobrze przemyślanym stopniowaniem trudności. Ach, i jeszcze coś! Mamy początek września,  czytamy jedną z pierwszych czytanek, dziecko zna dopiero kilka liter, a już w czytance pojawia się zadanie dodawania w zakresie 10, na konkretach, bo liczymy osy na obrazku, ale zapis matematyczny, jak najbardziej, występuje. I proszę! Cała reszta pierwszaków właśnie uczy się liczby 2. Serio, ja bym obstawiała Elementarz Falskiego dla potrzeb ed.
Na koniec zaproponuję jeszcze "Chcę czytać" Krystyny Kamińskiej, wydawnictwa Juka. Cienki zeszyt A4, sama nauka czytania, choć jest i w komplecie "Chcę pisać", dla zainteresowanych. To wersja najtańsza i najzwyklejsza. A i tak o niebo lepsza od darmowych wypocin robionych w biegu na zlecenia naszego rządu. W ed może być pomocna, lub zupełnie wystarczająca do nauki (jeśli dziecko nie ma żadnych "specyficznych trudności" ryzyka dysleksji itp), potrzeba będzie tylko wzbogacać ją czytankami.

 Elementarz Falskiego i "Chcę czytać" sprawdzają się wystarczająco dobrze, przy czym Elementarz zawiera duży zbiór tekstów, a zeszyt pani Kamińskiej to tylko podstawa nauki czytania. 
"Kocham czytać" i "Komnaty literowe" sprawdzają się w terapii trudności, lub jako wspomaganie nauki u dzieci z trudnościami. Będą oczywiście również dobrymi podręcznikami dla dzieci bez trudności.  
To nie są, oczywiście, wszystkie dostępne na rynku, lub tez nawet najlepsze z dostępnych na rynku, pozycje. To są te publikacje, które mogę ocenić bo z nimi pracowałam.

Pewnie, że zaraz mnie tu ktoś zmiesza z błotem, że bagatelizuję, ale tak naprawdę do nauki czytania podręczniki z boxów potrzebne nie są. Często wystarcza samodzielnie wykonane: ruchomy alfabet i sylaby. Wyrazy. Zdania. Teksty. 

Nauka pisania to trening umiejętności, do którego wszystkie potrzebne szablony, wzory i pomoce można znaleźć w sieci i też podręcznik potrzebny specjalnie nie jest. Jeśli robimy ją równolegle do nauki czytania to po prostu konsekwentnie pracujmy wybraną metodą.

 Cała reszta, w tym matematyka, w podręcznikach do pierwszej klasy, nie jest najlepsza. Można z nich korzystać oczywiście, ale dzieci szybko się tym nudzą bo to schematyczne, ograniczone, nudne i zaraz się okaże, że te wszystkie karty pracy kupione za ciężkie 250 czy 300 zł leżą nie używane, bo dziecko patrzeć na to nie chce, tylko: "Mamo, ty mi wymyśl zadanie" prosi.
Piszę z własnego doświadczenia. Zadania z matematyki to nam najlepiej wychodziły tak: (przypominam, że układane dla dziewczynek). Córki dostawały białe kartki A4 i ołówki, lub kredki. Mama dyktowała zadanie. "W lesie mieszkają dwie wróżki, wodna nad rzeką i leśna wśród drzew (i narysowałam im te wróżki). Domek wróżki wodnej był cały z kwadratów a leśnej z trójkątów (dzieci rysują i mamy zaliczone figury). Wróżka posadziła trzy kwiaty, w kolorach czerwonym po środku, niebieskim po prawej i żółtym po lewej. Nad domkiem latał ptak a obok motyl (orientacja przestrzenna). Żeby było szybciej można te elementy narysować, wyciąć i dziecko je tylko układa. Co dalej... Wróżka upiekła okrągłą pizzę i podzieliła ja na 8 kawałków, zaprosiła 8 wróżek w gości, czy dla wszystkich wystarczy po kawałku pizzy?" Itd, wymyślać przygody tych wróżek, które się odwiedzają i pokonują kolejne kilometry (ile razem? która więcej?) albo umawiają się na godzinę i spóźniają albo spędzają czas razem (ile?), są od siebie młodsze lub starsze, mają siostry (kto ma więcej lat, kto ma więcej sióstr?) i w ogóle robią całą masę rzeczy, które trzeba liczyć i porównywać. I zadanie gotowe. Oczywiście zamiast wymyślać sztuczne wróżki można to samo robić we własnym domu, a nawet należy się tak bawić szczególnie z młodszym dzieckiem (zerówkowiczem, pierwszakiem, bo te zadania na papierze to u nas już klasa druga), porównywać wiek dzieci, kuzynów, rodziców. Piec i gotować razem licząc i mierząc. Obserwować upływ czasu podczas prac domowych i na spacerach... Pozwolić dziecku samemu robić zakupy i za nie płacić.  A poza tym jest sporo gier matematycznych i strategicznych, które zawsze są lepszym rozwiązaniem niż karta pracy z boxu.

Do pierwszej klasy kupiłam moim córkom boxy polecone przez szkołę, (a co tam, raz spróbowałam, w ramach programu "wyprawka" dostałam zwrot za te książki, nie było mi żal). Używałyśmy ich różnie, czasem trochę, czasem wcale. Największy minus posiadania ich był taki, że upupiały mnie samą swoja obecnością. Wiedziałam, że są... marne, a i tak coś mnie ciągnęło, jakby przekonanie, że jeśli dziewczynki je wypełnią "od deski do deski" to będą umiały to co powinny. Bzdura, oczywiście, ale ten cichy głos pojawiał się czasem w mojej głowie. Przygnębiał mnie. Był to zestaw "Nasze razem w szkole" i serdecznie odradzam kupowanie go. Jest beznadziejny.  Rok później, do drugiej klasy, kupiłam już wybrany przez siebie, osobiście zestaw Didasko, który mi się spodobał. Kupiłam tylko jeden, na spółkę i dziewczynki jedyne co zrobiły całe bardzo chętnie to "Księgę przygód". Podręczniki w większości tylko przewertowane, choć sporo teksów czytałyśmy razem traktując je jako punkt wyjścia do własnych poszukiwań. Ale matematyka mnie zupełnie załamała. Dodawanie do tysiąca, mnożenie do stu ale za to zupełny brak dzielenia. Why?? W tym wszystkim jednak sporo ciekawych zadań z treścią, bajki matematyczne, zabawy matematyczne itd. Często ciekawe.
W tym roku mam używane komplety podręczników do trzeciej klasy po bratanku "Odkrywam siebie i świat" wyd. MAC i po synu znajomych "Gra w kolory" Juki, pewnie zajrzę do nich czasem. Może z raz na tydzień. Przy czym wśród znajomych "Gra w kolory" cieszy się lepszą opinią. Ja własnej jeszcze nie wyrobiłam. Na razie mamy co robić i podręczniki kurzą się na półkach.
Dla mojej powtarzającej zerówkę córci kupiłam księgę z łamigłówkami "Księgę przedszkolaka" wyd. Olesiejuk (łączenie kropek, proste krzyżówki, labirynty, dopasowanie cieni, odszukiwane różnic itp) - córcia za tym przepada a są to istotne ćwiczenia percepcji wzrokowej. Czytać uczymy się  na Elementarzu Falskiego, ale pewnie kupię jej "Komnaty literowe" bo oglądała te po starszych siostrach i bardzo jej przypadły do gustu, wciąż się upomina o swoje własne. Zabawy z czytaniem sylabowym czasem stosujemy, ale kupowanie "Kocham czytać" - całość jest droga - w ogóle nie wchodzi w grę bo córcia woli uczyć się czytać płynnie łącząc głoski w sylaby i od razu w cały wyraz a potem zdanie. Czytanie samych sylab tak szybko ją znudziło, że przestałam ją do tego namawiać. (Wiem na czym polega metoda Cieszyńskiej, na wypadek gdyby ktoś pomyślał, że źle ją stosowałam, moja najstarsza córka uczy się sylabowo i żaden inny sposób nie działa. Ale Trzecia chce po swojemu a ja uważam, że to jest jej czytanie i skoro taką metodę dla siebie wybrała, to wie co robi.)  A matmę robimy przez zabawę, zresztą ona akurat podpatruje zadania sióstr i uczy się już dodawać i odejmować zupełnie sama.
Może szarpnę się i będę stopniowo dokupywać książeczki z systemu PUS, bo nieźle się nam sprawdza jako metoda samodzielnej pracy. (System pracy PUS, bardzo wygodny do samodzielnej pracy dziecka, popularny od wielu lat w poradniach PP, można na nim uczyć czytania, matematyki, wiedzy ogólnej i rozwijać aspekty percepcji wzrokowej - polecam. Zestaw kontrolny oraz zeszyty z ćwiczeniami dostępne w sklepie internetowym wydawnictwa EPIDEIXIS - www.pus.pl)

W takim razie kupować te podręczniki do klas 1 - 3 czy nie? Można.  Jako pomoc, przykładowy rozkład materiału. Ale wtedy używane, bo taniej. I może niekoniecznie dawać je dziecku, które samo nie czyta, czyli w pierwszej klasie. W drugiej i trzeciej to już oczywiście dziecko sobie samo z tego podręcznika wiedzę interesującą je wyciągnie. To czego należy unikać to monotonnego wypełniania schematycznych kart pracy. Najmniej przydatne będą w tej sytuacji karty matematyczne, chyba, że trafimy na sensowne zadania z treścią. Najbardziej przydatne mogą się okazać podręczniki do "Wiedzy ogólnej". Na mojej półce stoją używane podręczniki, o których pisałam już, oraz stary i nieobecny na rynku "Mój świat" PWN (po młodszym rodzeństwie) - bardzo dobry, chlip, chlip, szkoda, że przestał istnieć, nawet matematykę ma dobrą. 


Omijać wielkim łukiem gotowe karty pracy. Robić własne, razem z dzieckiem. Z młodszym dzieckiem (zerówka, pierwsza klasa) poświęcać sporo czasu na opowiadanie obrazków, historyjek, tworzenie opisu wydarzenia. Ze starszymi dziećmi czytać tekst i układać do niego test sprawdzający czytanie ze zrozumieniem. Codziennie pisać choć kilka zdań ale tematy wymyślać samemu. Zadania z matematyki też samemu, lub z sensownych zbiorów z zadaniami, albo konkursowe z "Kangurka", te szczególnie cieszą się dobrą opinią wśród nauczycieli i sympatią wśród dzieci.  Nie dać się upupić. Nie potrzebujemy boxów aby żyć i uczyć się w domu. Naprawdę. Jest tyle lepszych pomocy edukacyjnych dla dzieci. Leksykony, encyklopedie, książki z pomysłami doświadczeń, atlasy, albumy, Internet, filmy, muzea... Puśćmy wodze fantazji. Machnijmy ręką na schematyczne wypociny metodyków. Pozwólmy dzieciom myśleć!

Jeśli jednak wolicie mieć box to NIE kupować: "Wesołej szkoły" WSiP, "Nasze razem w szkole" WSiP. O tych pozycjach wiem, że szkoda na nie pieniędzy.

Wszystko co powyżej napisałam to tak naprawdę tylko garść moich refleksji, wykombinowane i przetestowane przeze mnie rozwiązania alternatywne. Wskazówki dla początkujących w ed rodziców. 
Zawsze najtrudniej jest zacząć, wyruszyć, rozpędzić się a potem złapać luz. Z doświadczenia wiem, że szybciej luz łapią dzieciaki. I wiem, że szybciej uczą się gdy robią coś według własnego pomysłu. Dlatego warto podążać za dziećmi. Zaproponować im samodzielne układanie zadań, wybieranie tekstu do czytania, książki, tematu do pracy pisemnej (gdy poprosiłam córkę, żeby napisała tekst: "Moje wakacje", lub "Wakacyjna przygoda" to napisała tak: "Straszna baba każe mi pisać! Nie będę tego robić!" a potem spisała z Globusa wszystkie kontynenty, Oceany, dzień później pasma górskie dopasowując je do kontynentów, jutro może spisze pustynie i rzeki...). Wiecie co mam na myśli? 

Czasem warto wyluzować. My tu robimy ed, a nie SZKOŁĘ.