środa, 23 października 2013

Rzeczowniki, czasowniki

Najwyższa pora coś opublikować. Choćby najmniejszy, najdrobniejszy pościk, ot tylko po to by pokazać,że się tą edukację domową robi. Cóż, robi się. Robi się ją codziennie i różnymi metodami oraz sposobami. Elastycznie oraz indywidualnie. To są najlepiej pasujące do sytuacji określenia.

Nie żebym była jakoś niesamowicie zachwycona, bo oczywiście wszystko jest inaczej niż planowałam, ale gdy patrzę na mój bałagan z dystansem to czasem dostrzegam metodę w tym szaleństwie.
Bałagan i szaleństwo gnieżdżą się w każdej niemal chwili mojego życia. Podstawowym czynnikiem wywołującym je jest pogoda, która we wrześniu miała być piękna - i dać nam dodatkowy miesiąc wakacji (a nie była!) za to teraz bywa co niezmiennie powoduje zamieszanie bo miast pracować nad doświadczeniami, eksperymentować itp my pakujemy się w auto lub wózek i mkniemy jak na skrzydłach między drzewa, nad stawy, na place zabaw, gdziekolwiek byleby na długo. Zajęcia na tym cierpią. Gotowanie obiadów takoż, że nie wspomnę o myciu okien. Trudno.
Pozostałe dni wykorzystujemy więc na pracę nad programem drugiej klasy.
[Postanowiłam w tym roku kupić jeden tylko komplet podręczników i skorzystałam z oferty wydawnictwa Didasko, i chwalę ją sobie. Jest zdecydowanie lepsza od propozycji WSiP'u, przede wszystkim z tego powodu, że podręczniki można wykorzystywać wg. własnych potrzeb, są bardziej "elastyczne". Woźna lekcji z nich nie poprowadzi - jak jest to możliwe w przypadku książek programów WSiPowskich - ale ogarnięta mama już tak :)].
Pomimo posiadania kompletu podręczników praca jest bardzo indywidualna, a materiał "przerabiamy" jak nam wypadnie.

Razu pewnego wypadły nam części mowy. Czasowniki i rzeczowniki. Nie było szans na przerobienie tego zagadnienia siedząc przy stole, gdyż za dużo się działo i do stołu zaganiałam dziewczynki tylko na obowiązkowy trening pisania, czytania oraz rachunki. Niechętnie się panny dają zaganiać ale jestem nieugięta. Grunt to konsekwencja i w tym konkretnym przypadku regularny trening być musi. Szlus. Jak się młode wdrożą to głośno jęczeć przestaną, za to przywykną do myśli, że są takie obowiązki co to "nie chcem, ale muszem".
Dość, że na żmudne i nudne tłumaczenie tychże części mowy w pozycji siedzącej przy stole już sił nie starczyło. Za to jazda autobusem na zajęcia w pracowni ceramiki będąc dość nudną do różnych gier słownych zachęca. Najpierw więc nauczyłyśmy się na pamięć wierszyka o dniach tygodnia, powtórzyłyśmy miesiące a następnie zarządziłam zabawę w rzeczowniki i czasowniki. Zabawa, wymyślona na prędce, nie jest ani ambitna, ani skomplikowana ale jest. Na początek wystarcza. Najpierw ja wymyślałam rzeczownik a one musiały do niego wymyślić czasownik. Potem na odwrót - one rzeczownik a ja czasownik. Powstawały nam takie banalne zdania: Mama sprząta. Dziadek je. Wujek gra. Hania płacze. Nati wrzeszczy. Łusia ryczy. Tata śpi. Ot, takie tam, zabawne przykłady z życia wzięte. Choć jak się je poczyta to co to za życie? ;)
Potem było trudniej, bo rzucałam hasło: rzeczownik/czasownik i należało właściwie zareagować mówiąc głośno pasujący wyraz. Trochę wychodziło, a trochę nie, ale zabawa była. A ludzie się dziwnie przyglądali. Z ukosa.
Potem, już następnego dnia i podczas kolejnej wyprawy, rozważałyśmy kwestie CO może być rzeczownikiem? [na przykład "światło" - ani to rzecz, ani osoba, ani zwierzę a moje dziewczyny to bardzo konkretne osóbki i nawet jeśli odpowiada na pytania "kto?co?" to rzeczą ni osobą nie jest, ani światło, ani myśl, ani sen...] i wspólnie tworzyłyśmy trudniejsze już zdania z "niematerialnymi" rzeczownikami.
A później zrobiłyśmy sobie zabawę.
W domu wyciągnęłam wszystkie obrazki z gier "Opowiem ci mamo"oraz "Literka do literki" i szukałyśmy rzeczowników oraz czasowników, segregowałyśmy je, odróżniałyśmy, zrobiłyśmy też quiz: ja pokazywałam obrazek a dziewczynki musiały jak najszybciej wypowiedzieć wyraz i zaklasyfikować go do rzeczowników lub czasowników.
Na koniec tworzyłyśmy zdania. Panny wyszukiwały obrazki z rzeczownikami i wymyślały do nich czasowniki zapisując je na kartkach. Właściwie zapisywać miałam ja, ale mi pozazdrościły takiego fajnego pisania flamastrami na podłodze i wzięły się do pisania zupełnie same. [Uff, co za ulga - podstęp się udał. ;), trochę wzdycham, bo tych moich panien wcale do pisania nie ciągnie i niechętnie to robią.]


W tym samym czasie pięcioletnia Łusia pracowała z głoską iliterą S wyszukując obrazki na "s", karteczki z literką drukowaną i pisząc flamastrem po śladzie. Sama chciała, przyszła, poprosiła... I w ten sposób całkiem ładnie udało nam się wprowadzić pierwsze "części mowy" oraz na serio zacząć naukę rozpoznawania liter u młodszej, która zaczęła w tym roku zerówkę w ed.