niedziela, 4 grudnia 2016

Kto gra w karty ma łeb obdarty czyli kilka słów o małych dzieciach i matematyce

Nauka matematyki zaczyna się niepostrzeżenie. Pojęcia matematyczne, porównywanie wielkości, przeliczanie, dodawanie... Nie ma lepszych sposobów dla dziecka niż po prostu ROBIĆ TO codziennie. Zaletą jest wtedy mieszkanie na piętrze (na przykład czwartym bez windy), gdy wchodzenie po schodach dłuży się niemiłosiernie a najlepszą formą zajęcia czasu jest liczenie schodków. Tak tak... 8 razy policzymy do 11 i kilka takich kursów da nam gwarancję, że nasz trzylatek będzie najlepszy z matmy w przedszkolu!
Nakrywanie do stołu - a trzylatki to kochają - w wielodzietnej rodzinie to gwarancja nauki skutecznego przeliczania do... (u nas obecnie do 6 podczas posiłków samych dzieci, a do 8 podczas posiłków całej rodziny, już wkrótce będzie nas jeszcze więcej). Ile potrzeba łyżek, widelcy, ile już jest na stole, ile jeszcze brakuje itd. Równy podział kruchych ciasteczek - dla każdego po dwa i czy wystarczy całej paczki, żeby jeszcze każdy zjadł po trzecim. To są takie oczywiste działania i nauka przy okazji... dlatego lubię ed. W przedszkolu dzieci "robią zajęcia", przeliczają figury, klocki, zwierzątka, korale na sznurku i jakie tam jeszcze pomoce pani wybierze, w tym czasie do stołu nakrywa inna pani a dzieci siadają do gotowego. I oczywiście dzieci uczą się na konkretach, ale jednak w sytuacji nie do końca naturalnej. Życiowej. A te życiowe uczą jednak najskuteczniej.

I oczywiście naturalne życiowe sytuacje, które skutecznie i szybko uczą to zabawy oraz gry. Kiedyś prezentowałam grę w wyścig na centymetrze, już ściśle matematyczną, ale oczywiście każda gra z kostką planszowa umiejętności matematyczne kształtuje. Jednak najlepsze do nauki matematyki są karty.
Nie będę ukrywać. Wiele lat żyłam w błędnym przekonaniu, że matma karciana zaczyna się od około 5 roku życia. Podstawowa gra w wojnę, kształtująca umiejętność liczenia i porównywania. Liczyć potrafią też maluchy, ale porównywać kto ma więcej a kto mniej, ohohoo! to już wyższa szkoła jazdy. Nie mówiąc o tym, że nieustannie toczy się wojnę, w którą ktoś wygrywa lub przegrywa. Moje starsze córki nie znosiły przegrywać. Gra w wojnę z nimi była prawdziwą torturą. Grałam talią bez figur i zawsze trochę szachrowałam, żeby zapewnić córkom regularne wygrywanie: raz ty a raz ja. Gra wymagała mnóstwo cierpliwości i robiłam to motywowana świadomością, że to jest skuteczniejsze niż zwykłe lekcje.

Ostatnio do gry w wojnę namówiła mnie moja trzy i pół-latka. Moja ukochana piąta córka, szalenie niezależna, przemądrzała, bystra jak diabli a przy tym, niestety, awanturna i uparta (te dwie ostatnie cechy "niestety" są zapewne wypadkową trzech pierwszych). Jakby mało  było tego, że codziennie rano wstaje przed 6. Czasem człowiek sam nie wie czy bardziej ją kocha, czy bardziej się na nią wkurza. Spodziewałam się więc piekła w stylu "Nie, to ja mam więcej! Nie to ja wygrywam!" itd. Tymczasem inteligencja i bystrość mojej córki przebiły jej niezależną naturę oraz upór. Gra się nam wspaniale. Od dwójek do Asów, z jokerami. Przeliczamy i porównujemy co jest większe 8 czy 9. Uczymy się i zapamiętujemy, że dama - królewna jest większa niż grobowiec (zabijcie mnie, ale nie mam pojęcia dlaczego walet jest akurat grobowcem nazwany), a król bierze wszystko, poza asem. Przepadam też za przyglądaniem się, jak moja mała córeczka pracowicie rozdaje karty: jedna dla mnie, jedna dla ciebie. I radość sprawia mi jej uczciwość, gdy starannie odkłada karty: te dla mnie, bo ja mam najwięcej, a te dla ciebie, bo ty masz najwięcej.

Nieodmiennie zachwyca mnie niezwykłość Bożego stworzenia. Indywidualność moich dzieci, każde dziecko jest inne a życie z nimi to jak dostawanie prezentów-niespodzianek, odkrywanie u nich nowych cech, talentów, których dotąd nie widziałam.

niedziela, 21 sierpnia 2016

Skrzynka ze skarbami dla malucha

Już dwa lata temu planowałam napisać o naszej ulubionej zabawce dla malucha, ale maluch szybko rósł i wyrósł z niej zanim to zrobiłam. Na szczęście maluchy pojawiają się u nas regularnie, co jakiś czas, więc co się odwlekło - to nie uciekło. Obecnie studium przypadku stanowi Szósta a materiał opisywany to pudełko ze skarbami dla malucha. Liczę tutaj wiek od około 7 - 8 miesięcy do 1,5 roku. A tak bardziej po ludzku zabawka zaczyna mieć sens, gdy maluch samodzielnie siedzi i chwyta, a kończy mieć sens, gdy maluch samodzielnie chodzi. W przybliżeniu. Wtedy jest już tyle ciekawych rzeczy do robienia, że pudełko idzie w kąt.

Uwaga! Oto bardzo niebezpieczna zabawka, nie podlega żadnym normom unijnym, a wszystkie jej elementy stanowią poważne zagrożenie dla zdrowia i życia małego dziecka!

Teraz zaś, gdy wszyscy lubiący bezpieczeństwo rodzice zostali ostrzeżeni, bierzemy się do roboty.

Skrzynka ze skarbami to zwyczajne pudełko po butach wypełnione różnymi przedmiotami powyciąganymi z kuchennych zakamarków. Oczywiście mogą to być zakamarki w całym domu, ale ponieważ nasze pudełko skarbów stoi w kuchni i służy jako zabawka dla malucha gdy mama gotuje (a mama nie lubi porozwalanych po kuchni klocków i grzechotek), więc do pudełka wędrują skarby powyciągane z kuchennych szuflad i szafek. Niezmiennie cieszą się zachwytem małego dziecka.

Główna cecha, która je łączy to: można wziąć do buzi.


Obecnie w naszym pudełku znajduje się: lejek (niebezpieczna ostra końcówka, którą dziecko biorąc do buzi niechybnie pokaleczy sobie podniebienie!), plastikowa miseczka, plastikowy kubeczek po lodach - w obydwu znajdują się różnej wielkości metalowe pokrywki od słoików do przekładania, wkładania, wyjmowania, rozrzucania po kuchni oraz nauki wkładania z powrotem; drewniana łopatka do przekładania kotletów na patelni oraz drewniana szpatułka do masła (uwaga drzazgi!!), zestaw miarek z IKEA, plastikowa łyżka do spaghetti, małe pudełeczko z przykrywką z kompletu pudełek z IKEA (włożyć do niego ze dwie pokrywki i fantastyczna grzechotka gotowa, a do tego niezła zagwozdka - jak wydobyć te pokrywki?) oraz plastikowa łyżka, której ostro zakończoną rączkę tak fajnie się gryzie i wsadza sobie do gardła wywołując odruch wymiotny.  


Wspomniałam wcześniej, że wspólna cecha tych przedmiotów, to że można je włożyć do buzi. Jest to również ich największa zaleta i tak są wybierane. 
Poza tym maja również zalety indywidualne. Na lejku się rewelacyjnie trąbi (robi to nawet nasza pięciolatka). Drewniane łopatki fantastycznie stukają we wszystko, w tym w odwrócone do góry nogami pudełko, które działa jak bębenek. Samo pudełko zaś jest lekkie i nawet z zawartością daje się odwrócić sparwnie i szybko, jednym ruchem, robiąc fantastyczny bałagan na całej podłodze!

Oczywiście, nie zapominajmy o sitku! Sitko jest genialne! Ma rączkę, która można zjeść i sadzić sobie naprawdę głęboko do gardła a z drugiej strony tak fantastycznie ugina się pod palcami, że można je macać bez końca, przez 3 minuty.

Jest również plastikowa butelka. Bez nakrętki.



Nakrętka jest zbyt niebezpieczna, dlatego wędruje od razu do torby, gdzie zbieramy nakrętki dla Stasia (naszego znajomego chłopca, który urodził się bez rąk, a dla którego zbierane nakrętki wciąż są podstawą finansowania wielu rehabilitacji, info tutaj ), ale sama butelka? Istny cud! Można ją wsadzić do buzi, trąbić w nią, walić nią w co popadnie, ale i tak najlepsze jest, że można ją uginać paluszkami, a ona przy tym wydaje fascynujące dźwięki.

Skrzynka skarbów ma, oczywiście, skład wymienialny. Ponieważ więcej na raz się w niej nie mieści, (co też jest zaletą, gdyż zalewanie malucha nadmiarem bodźców nie jest wcale dobre), w kolejce do wymiany czekają: mała metalowa pokrywka, która robi niezły huk a przy tym można ją obślinić i złapać za uchwyt, a w przeciwieństwie do przedmiotów z plastiku zazwyczaj jest zimna, duży czerwony lejek, w który trąbi się jeszcze fajniej, kubeczek do wody od żelazka, "popychacz" od sokownika, wyciskacz do czosnku, następne pudełeczka z zestawów IKEA itp. Coś tam na pewno wymyślimy. Tubka po paście do zębów? (wymyta i bez nakrętki) Pudełeczko po kremie? Niemowlęca szczoteczka do zębów?

Może i wam się taka inspiracja przyda, kto wie? Jedno co pewne, to że nasze maluchy spędzają z pudełkiem więcej czasu niż przy interaktywnej tablicy zabawkowej Fisher Price'a (której nie mają, ale obserwowałam kiedyś jak bawią się tym u znajomych, gdzie akurat była). 


UWAGA! Program zawiera niecelowe lokowanie produktu! W tym: butów Lasocki, których nie kupujemy, bo są za drogie; lodów Grycan, których nie jadamy, bo są niezdrowe; oliwek jakichśtam, Mosso majonezu oraz Gerbera, których nie reklamujemy, nie polecamy i które nie zapłaciły nam ani złotówki za umieszczenie ich w powyższym poście. Również produktów IKEA, których nie polecalibyśmy i nie kupowalibyśmy, gdyż nie zawsze zgadzamy się z polityką sklepu, ale kupujemy i czasem polecamy, bo są wygodne, przydatne, tanie i mają różne fajne zniżki na kartę FAMILY. IKEA również nam nie płaci. Na razie. ;)




czwartek, 18 lutego 2016

Dlaczego edukacja domowa?

To popularne pytanie. Sama jestem ciekawa co mi wyjdzie, po tych prawie pięciu latach...

Z edukacją domową zetknęłam się pierwszy raz na studiach. Nie pomnę już, czy to były czasu trzyletniego licencjatu, czy dwuletniej magisterki, możliwe, że na obu etapach. W onych czasach - lat temu 13 - w Polsce, edukacja domowa była na tyle mało znana, że opracowania, które do mnie docierały, dotyczyły homeschoolingu w Stanach. Pamiętam krótki artykuł w miesięczniku dla nauczycieli, pamiętam film dokumentalny. Zawsze bardzo interesowały mnie wszelakie alternatywy edukacyjne, fascynowały mnie przedszkola Montessori, Dom Dziecka Korczaka, przez chwilę z zainteresowaniem studiowałam informacje o Summerhill, choć tu akurat szybko zainteresowanie przekształciło się w przerażenie, podobnie było ze szkołami Steinera. Wszystkie te idee wolnościowe, traktujące dziecko podmiotowo bardzo do mnie przemawiały i we wszystkich znajdowałam wady, które mnie zniechęcały.  Dopiero edukacja domowa wydała mi się strzałem w dziesiątkę. Tak, to jest to! myślałam. To mogłabym robić!
Oczywiście model amerykański, który poznałam, wydał mi się nieosiągalny. Oddzielny pokój tylko do celów edukacyjnych wypełniony pomocami, całkowite skupienie na edukacji dziecka - taki wzór nam przedstawiono w filmowym reportażu. Pochodzę z rodziny wielodzietnej, mieszkaliśmy w małym mieszkaniu, swój czas mama musiała dzielić pomiędzy nas wszystkich a prowadzenie domu. Prezentowany mi model homeschoolingu wydawał się nieosiągalny. Ale jakże kuszący. Dziecko wolne i rodzice wolni. Brak "właściwych" odpowiedzi na schematyczne pytania. Swobodne konstruowanie modelu świata, poznawanie go od podszewki. Niczym nie hamowana radość doświadczania i zgłębiania tajników wiedzy, swobodne rozwijanie swoich pasji. Miliony pytań, które można zadać i wspólnie szukać, niekoniecznie poprawnych, odpowiedzi. Dowolne wybieranie materiałów, narzędzi, metod, form pracy. Wolność!
Uczucie takiej przecudownej wolności miałam w dzieciństwie, gdy zaczynały się wakacje, potem w latach młodzieńczych, gdy słuchałam Pink Floyd... "Hey, teacher, leave that kid alone!"
Nierealne, ale odlotowe.

Nie można jednak żyć marzeniami.
Piąty rok studiów robiłam już jako mężatka, a egzamin magisterski zdawałam z pierwszą córeczką "na ręku". Plany podjęcia pracy odłożyłam, gdy rok później urodziła się nasza druga córka. A pół roku później wzięły w łeb, gdy najstarsza córka zachorowała przewlekle na małopłytkowość. Paskudna choroba autoimmunologiczna, która wykluczyła moją pracę zawodową, bo wykluczała posłanie Pierwszej do przedszkola.
Choroba dziecka jest traumatycznym doświadczeniem dla rodziców i taka była dla mnie, ale konieczność "siedzenia w domu" niespecjalnie mnie bolała. Mogłam z czystym sumieniem urodzić trzecią córką i usiąść na grzędzie, jak klasyczna kura domowa. A co tam. Społeczne odium mnie nie tykało, wiadomo, że wyjścia innego nie ma. Tymczasem Pierwsza córka, szalenie niezależna i bardzo wrażliwa, w domu bardzo grzeczna, na zewnątrz swoim zachowaniem wywoływała komentarze. Że niedostosowana, że niewychowana, że to, że tamto. Poza moimi rodzicami i najbliższymi przyjaciółmi, mało kto uświadamiał sobie, że trauma poszpitalna, paskudna choroba i nadwrażliwość to nieciekawa mieszanka i zbyt duże obciążenie dla takiego małego skrzata. Do tego córka najprawdopodobniej ma zaburzenia integracji sensorycznej, ale nigdy tego nie diagnozowaliśmy, jedynie objawy obserwowane w pełni to potwierdzały. Po pierwszym komentarzu, który padł, gdy  miała ze trzy lata, że musimy "coś" z nią zrobić, no bo jak ona sobie poradzi w szkole, spokojnie odpowiedziałam zatroskanej znajomej, że strachu nie ma, młoda do szkoły nie pójdzie, będzie się uczyć w domu. Zatroskana znajoma wpadła w bezdech. A mnie już było wszystko jedno. Nie można żyć w nieustannym strachu o zdrowie i życie dziecka. Zarówno fizyczne jak i psychiczne. Szkoła była ogromnym zagrożeniem dla zdrowia fizycznego, ale również, u tak wrażliwego dziecka, była zagrożeniem dla zdrowia psychicznego. Ile czasu potrzeba by było, by córka znielubiła miejsce, w którym nie czułaby się bezpieczna? I jak bez poczucia bezpieczeństwa zdobywać wiedzę, rozwijać pasje? Poczucie bezpieczeństwa to podstawa normalnego funkcjonowania każdego dziecka.
Z początku nie uzyskałam poparcia małżonka. "My kończyliśmy normalne szkoły i nasze dzieci też będą chodzić do normalnych szkół, bez żadnych dziwactw." Nie było sensu kruszyć o to kopii. Córka miała 3-4 lata, był jeszcze czas.
I minął. A jak minął trzeba było podjąć decyzję, co zrobić z tą szkoła. Ze względu na chorobę rozpatrywaliśmy szkołę integracyjną, rejonowa w ogóle nie wchodziła w grę. Dodatkowo rok szkolny 2011/2012 był pierwszym rokiem pożal się Boże reformy i wtedy właśnie wchodziło obowiązkowe  roczne przygotowanie przedszkolne dla 5-cio latków. Szykowały mi się równolegle dwie panny w zerówce. Zbierałam podpisy dla Elbanowskich, a jednocześnie planowałam jak to rozegrać logistycznie, żeby nie zwariować z dwiema szkołami, różnymi grupami, prowadzeniem domu, dwójką maluchów itd. Przeświadczenie, że edukacja domowa byłaby rozwiązaniem najlepszym zakorzeniało się głęboko. Nie było jednak łatwo rzucić się na głębię. Czego się bałam? Bałam się, że sobie nie poradzę. Wyidealizowana wizja ed była zupełnie nie do zrealizowana w naszych przaśnych warunkach. Ja wciąż byłam młodą mamą, choć już z 4 dzieci, często-gęsto nie ogarniającą swojej codzienności. Nie było wtedy grupy na fejsie, dość mało blogów, w mediach cisza, wśród znajomych tylko jedna zainteresowana bratowa, ale żadnego doświadczonego praktyka. Nie było z kim pogadać.
Ważyłam na szali swoje nadzieje, potrzeby, lęki. Marzenia oraz potrzeby przeważyły obawy. Postanowiłam wtedy, że dam radę, bo muszę. Bez problemu przekonałam małżonka, żeby zgodził się, przynajmniej na próbę.
Teraz, gdy już okrzepłam w naszej domowej edukacji, po prawie pięciu latach zmagania się z potrzebą prezentowania zawsze dobrego wizerunku, mogę przyznać się uczciwie. Do zrealizowania marzeń zmusiły mnie okoliczności. Owszem, uważałam, że edukacja domowa, nauczanie pozaszkolne, to najbardziej satysfakcjonująca i efektywna droga, zapewniająca dzieciom zrównoważony rozwój, naukę samodzielnego myślenia, okazję rozwijania pasji, poczucie bezpieczeństwa, pewność siebie, nieustające pragnienie poznawania świata. Wątpiłam czy sama się do tego nadaję. Dziś mogę napisać: chcieć to móc! A czasem nawet niechlubne motywacje, mające źródło w kłopotach organizacyjnych lub problemach zdrowotnych, mogą się okazać bardzo istotnym, nieodzownym wręcz, kopniakiem w tyłek.
Głupku, nie myśl tyle, nie deliberuj - zrób to!
Niektórym członkom rodziny, którzy okazywali mi dezaprobatę, zamykałam usta chorobą córki. Rodzice szybko pomysł podchwycili i zaakceptowali w pełni, cały czas wiernie mi kibicują.
A ja? Po czterech latach zdążyłam niemal zapomnieć, że córka jest chora!
Czy edukacja domowa zawiodła jakieś moje nadzieje? Nigdy, żadnych. Wręcz z naddatkiem spełnia pokładane w niej nadzieje a również dużo innych, których wcale nie żywiłam.
Co najbardziej zaskoczyło mnie w pierwszych latach? Że to takie łatwe! Dużo łatwiejsze niż się spodziewałam.
Czy jest się czego bać? Nie ma.
Trzeba po prostu to zrobić.

cdn...

środa, 10 lutego 2016

Gra "Sylaby"

Dawno już obiecałam, że zaprezentuję tu lubianą przez nas grę wspomagającą naukę czytania. Jest to gra sylabowa, "Sylaby" firmy Trefl.

Gra zawiera dwie plansze z obrazkami i podpisami, w których sylaby wyróżnione są innymi kolorami - te plansze to ściągi, dwie talie kart o różnym stopniu trudności, oraz kolorowe żetony do zbierania punktów.
Niezwykle ważna jest też instrukcja obsługi ponieważ zawiera opisy różnych gier, w które można się bawić przy użyciu kart. I ważne, żeby jej nie zgubić. Bo jak się ją zgubi to człowiek musi sam te wszystkie gry wymyślać. Jak ja. Nie żeby się nie dało. Ale utrudnia.
Gra nie jest tania, więc należy również uważać, żeby nie została zeżarta przez młodsze pociechy. Jak u nas. Wtedy nerwy niepotrzebne itd. Dzięki temu jednakże, że została miejscami nadgryziona po sfotografowaniu państwo obejrzą zdjęcia fatalnej jakości, ale przynajmniej karty nie są poobgryzane. Doceńcie to.




Lubię tę grę, daje dużo różnych możliwości, wersji, rodzajów zabawy. Dla jednego dziecka i dla kilkuosobowego zestawu. Pozwala też na grę na dwóch poziomach trudności, dzięki zróżnicowanym taliom kart. 
Niebieskie są proste. Jeden obrazek a do niego podpis podzielony na sylaby, staramy się więc skompletować właściwy wyraz. Wyrazy są dwu, trzy i czterosylabowe a zadaniem dziecka jest oczywiście ułożyć te sylaby we właściwej kolejności. Obrazek będzie tylko informował, że są to sylaby z właściwego wyrazu. 
Pierwsza gra w jaką gramy to coś w rodzaju memo:





To prosta zabawa i frajda dla mojej 5 letniej Czwartej. Znaleziony komplet układamy starannie obok we właściwej kolejności. Pomaga ściąga w postaci tablicy, na której zawsze można sprawdzić, czy się te sylaby dobrze ułożyło. Prosta wersja memo składa się tylko z wyrazów dwusylabowych. Trudniejsza ze wszystkich. Wtedy obowiązuje zasada, że można odkryć tyle kart ile sylab zawiera słowo, którego sylabę znaleźliśmy jako pierwszą.


Kolejna wersja to klasyczny pasjans: 






Tu nie ma co tłumaczyć. Siedem "kupek", odkrywamy, przekładamy na wolne miejsca początki wyrazów, pod pasjansem przekładamy stertę kart szukając pasujących itd. Bardzo przyjemnie się gra :).

Kolejna lubiana gra to dobieranka, w którą gramy kartami z talii zielonej. Jest trudniej, bo każda karta z sylabą stanowi element pasujący do kilku wyrazów. 
Układamy kilka kart na środku stołu, każdy gracz dostaje kilka kart do ręki i rozpoczyna się wyścig. Stopniowo dokładamy kart na stół oraz dobieramy dla siebie tyle ile wykorzystaliśmy do ułożenia wyrazów. Ułożone wyrazy dostają punktu w postaci kolorowych żetonów, zależnie od stopnia trudności - ilości sylab, które wyraz zawiera, a każdy żeton ma punkty, które na koniec zliczamy. Przynajmniej powinniśmy, ale moje córki mają tak małą potrzebę rywalizacji, że zwykle gramy dla frajdy układania wyrazów i pomagania sobie wzajemnie a nie dla wygranej. 
Poza tym dobieranka ma kilka różnych wersji naszych własnych- czasem gramy na czas a czasem pomagamy sobie wzajemnie, czasem szukamy po kolei pasujących wyrazów. Nie zawsze udaje się ułożyć wszystkie. 




Jeśli chodzi o zalety zabawki: pozwala wykorzystywać się na różne sposoby i może sprawiać frajdę nawet starszym dzieciom. Można też samemu układać gry karciane, więc wspomaga rozwój twórczości. Ma poprawnie podzielone wyrazy, ładną grafikę a tablica-ściągawka stanowi metodę samo sprawdzenia dla młodszych dzieci. Ponieważ obrazki na każdej karcie wyrazu są takie same więc kolejność sylab dziecko musi określić samodzielnie i tutaj cenną zaletą gry jest kształtowanie nawyku czytania od lewej do prawej oraz rozwój percepcji wzrokowej w aspekcie analizy i syntezy. Poza tym naprawdę sympatycznie wspomaga naukę sylabizowania, liczenia sylab, porównywania długości wyrazów pod względem sylab. Moje córki ją lubią. I oczywiście zaplanowana jest na więcej odmian gry niż te, które zaprezentowałam. 

Jeśli zaś chodzi o wady... cóż. Można się przyczepić, że wszystkie wyrazy pisane są dużymi drukowanymi literami, podczas gdy w książkach duże litery występują tylko na początku zdania i w nazwach własnych, więc właściwie w grze wyrazy powinny być pisane małymi literami. Pierwsza postawiłabym taki zarzut tej grze, gdyby nie ujęła mnie ona swoją różnorodnością i gdyby nie miała cennych zalet. A przede wszystkim gdyby nie była lubiana przez dzieci. 
Mogę ją polecić z czystym sumieniem nie tyle jako pomoc edukacyjną co jako sympatyczną zabawkę dla przedszkolaków i pierwszoklasistów, która pomaga w nauce i uatrakcyjnia ją.