środa, 21 maja 2014

Mały seks w wielkim mieście

Edukacja seksualna to takie "mądre" pojęcie stworzone przez ludzi, którzy zajmują się edukacją. Nie oznacza to, że znają się na uczeniu innych. Ba! Może być i tak, że nie znają się nawet na uczeniu samych siebie! A jednak postanowili, że należy się zająć, na poważnie, edukowaniem w dziedzinie płci. Co rekomenduje człowieka do bycia takim specjalistą? Z mojego punktu widzenia, zdroworozsądkowo, sporo wiedzy ma do przekazania lekarz ginekolog - położnik, położna, babcia, mama, tata, starsza siostra - mężatka, wielodzietna matka z Neokatechumenatu... do wyboru, do koloru. Co kto lubi. Wszystko to ludzie, którzy mają doświadczenie związane z płcią, z seksualnością a wreszcie - co najważniejsze - mają doświadczenie z dziećmi. Bo jak rozmawiać o płci gdy się nie doświadczyło cudu poczęcia, narodzin, macierzyństwa, ojcostwa...? Świadomość własnej płci to sprawa stara jak świat, niedawno dopiero przykleja się jej nową etykietę "edukacji seksualnej". 

Mądrzy ludzie zajmujący się edukacją rozumieją słowa: "Człowiek nie może niczego nauczyć drugiego człowieka, może mu tylko dopomóc w wyszukiwaniu prawdy we własnym sercu, jeżeli ją posiada." Św. Augustyn to mądry facet, bez dwóch zdań. 

Pierwsze poważne pytanie, które zadały moje dzieci związane z tą nową-starą dziedziną brzmiało: "Skąd się biorą dzieci?" [Ominęły mnie pytania: "Dlaczego ja mam cipkę skoro on ma siusiaka?" - bo nie mam synów, brak porównania, a tatuś to tatuś, wiadomo, jest dorosły i jest tatusiem,  i w ogóle się z nim nie porównujemy.] Drugie ważne pytanie dotyczy oczywiście miesiączki, ale rozmowa o tym nie była aż tak fascynująca jak ta o pochodzeniu dzieci, więc nie będę jej tu cytować.

Po raz pierwszy to pytanie pojawiło się już kilka lat temu. W domu, w którym co dwa lata pojawia się nowe dziecko temat ten jest wciąż aktualny, dzieci dorastając zadają to samo pytanie szukając nowej odpowiedzi. Przyjęłam założenie by odpowiadać stopniowo. Zaczynam od początku i przerywam w momencie gdy pytania ustają, w momencie, gdy córki są odpowiedzią usatysfakcjonowane. 
[Przyznam się również bez bicia, że nie posiadam w domu "Wielkiej księgi siusiaków", ani "Wielkiej księgi cipek". Tak, to świadoma, przemyślana decyzja. Nie, nie czytałam tych książek. Dlaczego odrzucam je skoro nawet nie zajrzałam pod okładkę? Okładka mnie odrzuca. Obrazki cipek wyobrażonych jako ludzie? Serio? Czy to nie jest trochę niepoważne? Ja rozumiem nadawanie cech ludzkich przedmiotom ("Tańcowała igła z nitką"), zwierzętom ("O czym szumią wierzby"), ale genitaliom? Jaki głębszy sens miało by to mieć? Dla mnie - bez sensu. Potrafię oczywiście docenić absurd. W "Alicji w Krainie Czarów". Ale te Księgi sięgnęły poza granice absurdu. Tak więc jedyne pomoce naukowe jakie mamy to atlasy z budową człowieka.]

Pierwsze odpowiedzi na pytanie były proste. "Małego dzidziusia dostaliśmy w prezencie od Boga". "A czy każda dziewczyna może dostać dzidziusia? Czy ja mogę dostać dzidziusia i mieć go w brzuchu?" "Na razie nie. Jesteś za mała. Twoje ciało nie jest na to gotowe, a poza tym, musiałabyś mieć męża. Muszą być mama i tata. "(Tadam! to jest ten moment gdy ateista zamknie stronę z lekkim obrzydzeniem. Na wypadek gdyby nie wyjaśniam uprzejmie, że to nie jest żadna indoktrynacja lub fałszowanie rzeczywistości. To jest najgłębsza istota tego wydarzenia jakim jest poczęcie dziecka. I największa prawda. Bóg daje życie. Każde dziecko jest darem od Niego. Zapewne mocniej odczuwają to osoby, które o dziecko walczyły i na nie długo czekały. Ale ja też tak to właśnie widzę. Jeszcze przed ślubem lekarz mnie straszył, że mogą być kłopoty... a potem - cud za cudem, bogato i obficie.) Mama nie kłamie, dziecko jej wierzy i ufa. Ta pierwsza odpowiedź była dobra. 
Jakiś czas później pytanie wróciło. "Jak dzidziuś wychodzi z brzucha mamy?" Moje córki najpierw poznawały szczegóły dotyczące porodu. Był bardziej realny ;).  Rozmów było kilka, pytań szczegółowych sporo, wszystkie odpowiedzi szczere i uczciwe. Jedna z córek na koniec (czyli gdy wyczerpała już wszystkie pytania) oświadczyła, że chciałaby przy tym być i widzieć poród. Ufff... Udało się tego uniknąć ku mojej uldze i zawodzie córki. 

Nieuniknione było pytanie: "Skąd się dzidziuś bierze w brzuchu mamy?" O dziwo, pytanie zostało zainspirowane obserwacją koleżanki, której rodzice nie są małżeństwem. Nie wiedziałam tego rozpoczynając opowieść o wielkiej miłości męża i żony, która sprawia, że gdy są razem w łóżku okazując sobie to uczucie, które ich łączy  komórka mamy - jajeczko oraz komórka taty - nasionko spotykają się i łączą a z nich rozwija się malutka dzidzia. Opowieść się podobała i pewnie byłaby wystarczająca, gdyby nie fakt, że przyjaciółki mamusia nie ma męża i mieszka sama... To jak to się stało? Ha! Dzieci same ustawiają sobie znaczenie faktów. W opowieści zaistniały fakty niezaprzeczalne dwa: małżeństwo oraz "razem w łóżku". Dla córek, które tego "razem w łóżku" nie widziały większą wagę miał fakt bycia małżeństwem, wspólnego mieszkania, trwałego bycia razem. Jestem bezpośrednia. Wytłumaczyłam córkom, że aby dziecko się poczęło, by połączyły się nasionko z jajeczkiem właściwie bycie mężem i żoną na zawsze nie jest konieczne... z biologicznego punktu widzenia. Dla nas, w naszej rodzinie, jest, bo tak powiedział Bóg. Ale nie wszyscy słuchają się Boga... (z tego rozwinęła się długa bardzo rozmowa o Bogu, przykazaniach, grzechach itd. Była ciekawsza od technicznych spraw związanych z poczęciem i temat znów poszedł w niepamięć). W ciągu kolejnych dwóch lat dziewczynki wracały do tematu ale nie zadawały nowych pytań. Trudnych, szczegółowych pytań. Powoli budowały sobie własny świat wyobrażeń. Aż do dziś. Dziś przyszła do mnie jedna z córek (Trzecia ściśle mówiąc) i zadała mi bardzo konkretne pytanie. "Jak to się dzieje, że dzidzia się rozwija?" Próbowałam przez chwilę lawirować, łudząc się nadzieją i spytałam, czy chodzi jej o to jak rośnie w brzuchu mamy, czy jak powstaje? "Jak powstaje?" córka zdecydowanie określiła zakres zainteresowań. "W jaki sposób to się dzieje, że łączą się ta komórka mamy i nasionko taty?" "I na pewno chcesz to wiedzieć? Bo to są raczej sprawy dorosłych, czy jesteś na to gotowa?" Takie pytanie zamiast onieśmielić córkę tylko ją zachęciło (ale też nie mało takiego celu, było tylko sygnałem: uwaga to jest bardzo poważne)... zaraz też do chóru włączyła się Druga oświadczając: "Ja też chętnie posłucham" i przysiadła na worku sako obok nas. To był nienajlepszy moment. Akurat porządkowałam szufladę z ubraniami Czwartej. Ani kartki z ołówkiem, ani książki pod ręką, a rzucać wszystko, żeby omawiać z dziewczynami sprawy seksu nie chciało mi się wręcz nieludzko. Trudno, co robić. Tym razem chyba już trzeba iść na całość. "Bo wiesz mamo, ja wiem, że u mamy jest jedna duża komórka a u taty dużo małych, i że one się muszą połączyć... ale jak to się dzieje?" uściśliła Druga. "Właśnie, czy to nasionko tak leci w powietrzu przez cały dom, ziu... aż dolatuje do mamy?" dopytywała Trzecia obrazując gestami drogę plemnika. "Nie. Mama i tata muszą być bardzo blisko siebie" uśmiechnęłam się do młodej "bardzo, bardzo blisko" dodałam. "Kiedy się całują?" córka nieustępliwie dopytywała. "Sam pocałunek nie wystarczy." "To jak to się dzieje?" 
Są takie sytuacje, gdy fakty trzeba wytłumaczyć od podstaw aby zrozumiałe było dlaczego dzieje się tak a nie inaczej? "Wiesz jak wygląda siusiak?" upewniłam się. Szlag, w domu bez syna to nigdy nie wiadomo. "No wiem, wiem." Uff,  na razie nie muszę wstawać i lecieć po atlas, mam jeszcze kilka bluzek do poskładania. "A pod siusiakiem są jajka." Uzupełniła Druga córka. O proszę, jeszcze łatwiej. "Tak, możemy siusiaka nazwać penisem a te jajka to są jądra i w nich właśnie powstają plemniki, czyli te małe nasionka, które przekazuje mamie tatuś." zaczęłam. "O fuj!" Trzecia zmarszczyła nosek. "Naprawdę?" Potwierdziłam czekając na kolejne pytanie nieuchronnie prowadzące mnie do konieczności wstania i sięgnięcia po jakiś atlas. I odpowiadania na kolejne trudne pytania. "Dobra. To ja już idę na kolację" oświadczyła córka. "Ja też" dodała druga. I poszły. Normalnie wstały i poszły. 

Kolejne pytania oczywiście padną, pewnie już niedługo. Ale to co mnie zastanawia to samoistne dawkowanie sobie wiedzy. Dorosły człowiek, gdyby miał sam o tym decydować, by wziął i wyłożył dziecku kawa na ławę całość od razu. Tymczasem dzieci przyswajają pewne informacje po kawałku. To co zupełnie nowe trzeba przemyśleć, wyobrazić sobie, przyswoić, poukładać. Wtedy przychodzi czas na zadanie konkretnego pytania. To jak szukanie kawałka układanki. Trzeba go dobrze dopasować zanim się sięgnie po kolejny, prawda? Dzieciaki mają wyczucie. To nie jest kwestia nieśmiałości czy niezdrowego wstydu. Pytanie jest stawiane otwarcie i konkretnie. A jaka odpowiedź jest właściwa i wystarczająca też samo dziecko potrafi pokazać.
Jak dla mnie - odroczka i ulga, bo lęk, że brakiem delikatności zranię dziecko nie jest bagatelny. Ale też takie stopniowe uświadamianie jest łatwiejsze dla mnie. Każde kolejne pytanie, po jakimś czasie zadane jest coraz mniej krępujące - gdy widzę jak córki oswajają się z tematem.


I jeszcze objaśnię tytuł. Nie chodzi o to by prowokować. Seks to płeć po prostu. Mój lekarz mawiał, że skoro seks oznacza płeć, to uprawiać seks oznacza robić dzieci a w takim razie antykoncepcja i uprawianie seksu się wzajemnie wykluczają. Gdy małe dziewczynki interesują się sprawami płci, powstawania dzieci to wychodzi nam z tego "mały seks". Nie dlatego, że nieważny, tylko dlatego, że wyjaśniany słowami dla małych i w czasie, o którym małe same decydują.