poniedziałek, 18 listopada 2013

Świat według Heleny

Helena, świeżo ukończone 7 lat.

- Mamo, lubisz być taka bardzo wysoka?
Bardzo wysoka?? 160 cm wzrostu i bardzo wysoka?? Oddech straciłam tylko na chwilę. Spojrzałam wymownie na córkę.
- No dobra. Nie „bardzo wysoka” ale taka wysoka jak jesteś. Bo mnie ciekawi jak wygląda świat z takiej dużej wysokości. Takiej jak twoja wysokość. To jak wygląda? Podoba ci się? Lubisz ten świat jak tak na niego patrzysz?
- Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Od kiedy pamiętam, zawsze tak go widzę. Nie narzekam. Ale nie mam porównania, bo nie pamiętam obrazu świata, który widziałam, gdy byłam niższa. Swój obecny wzrost osiągnęłam gdy miałam 14 lat. Minęło sporo czasu od tamtej chwili.
Uśmiechnęłam się ze zrozumieniem widząc zawiedzioną minę córki.
-Córeczko, wejdź na krzesło i rozejrzyj się. Zobaczysz jak wygląda świat, który ja widzę. Będziesz mogła go porównać z tym, który widzisz ty i od razu powiesz mi, czy ci się podoba, świat, który ja widzę.
Hela się rozjaśniła, zaraz poszła po krzesło, starannie wybrała takie nie za duże, porównała swoją wysokość z krzesłem i bez krzesła, usatysfakcjonowana rozpoczęła eksperyment.
- Zanim wejdziesz na krzesło, uważnie obejrzyj świat tak jak go widzisz – przypomniałam.
Hela stanęła obok krzesła, uważnie i pełną powagi miną rozejrzała się dookoła przyglądając światu zamkniętemu w naszym salonie. Zamknęła oczy mocno zaciskając powieki. Ostrożnie weszła na krzesło, stanęła prosto, szeroko otworzyła oczy. I rozejrzała się dookoła.
-Łał! Mamo! To niesamowite! – zawołała z przejęciem i zachwyconą miną. – Świat wygląda naprawdę super!
Hela przez dłuższą chwilę oglądała mój świat podziwiając go.

Jedna z najbardziej niezwykłych cech dzieci, choć taka oczywista, to ich prostota. Proste pytania dotyczące samoistnie nasuwających się refleksji. Zawsze mnie to zachwycało, zachwyca mnie do dziś. Jedna taka rozmowa i mój świat na chwilę obraca się do góry nogami. Przez chwilę patrzę na świat oczami dziecka. I wiecie co? Jest naprawdę niezwykle.

Dlaczego dorośli tak rzadko zastanawiają się „jak wygląda świat oczami małego dziecka?” Pewnie, że trudno nam to sobie wyobrazić – jest to wręcz niemożliwe – bo mając w pełni rozwinięte myślenie abstrakcyjne nasz mózg interpretuje obrazy w sposób, który dziecku, szczególnie małemu jest niedostępny. Pomimo naszej niedoskonałości myślenia pewne podstawowe rzeczy możemy osiągnąć. Zawsze można usiąść na podłodze i obejrzeć świat dziecka. Ha! Można też spróbować wyobrazić sobie jak dziecko ten świat postrzega. Zapewne łatwiej byłoby wejść na chwilę do olbrzymiego pokoju zbudowanego kilka lat temu przez firmę Pampers specjalnie dla dorosłych, by mogli przekonać się jak trudny i wymagający jest świat dziecka. Niestety, tamten pokój jest dość trudno dostępny. Dorośli, apeluję do was, do nas! Nie poddawajmy się! Usiądźmy na podłodze. Połóżmy się na plecach i postarajmy się wytrzymać w tej pozycji, bez zmian… ile wytrzymasz?
Kiedy zapragniesz usiąść na krześle zamiast pod krzesłem? Stanąć na parapecie żeby obejrzeć co się dzieje na ulicy zamiast podciągając się na rękach oglądać skrawek nieba?

Niewiele trzeba, żeby zrozumieć dziecko. :)

niedziela, 10 listopada 2013

Z życia jeży. O tym jak bawimy się dramą.

Był taki dzień, gdy uczyłyśmy się o jeżach. Zaczęłyśmy od sympatycznego tekstu, zadawałyśmy  dużo pytań, oglądałyśmy przepiękne zdjęcia (między innymi z blogu Roberta Dejtrowskiego). Niestety, w tym roku zaobserwować jeża się nam nie udało, a tego, który mieszkał po sąsiedzku kilka lat temu, jeszcze na Sadybie, dziewczynki już nie pamiętają. Niestety, jeż tylko z obrazka i zdjęcia.
Ale zadanie po tych dwóch dniach czytania i oglądania jeży miało być dość proste. "Wyobraź sobie, że jesteś jeżem, napisz o sobie kilka zdań." Od  razu zaznaczam, że nie ja wymyśliłam to ćwiczenie. To informacja na wypadek, gdyby ktoś uznał, że ćwiczenie jest durne (więc i autor pomysłu durny), bo jeże nie umieją pisać. A poza tym nie myślą jak ludzie więc gdybym była jeżem to pewnie ograniczyłabym się do czegoś takiego: "jeść, jeść, owad, jeść, ślimak, jeść, uwaga niebezpieczeństwo - stać, bezruch, zwinąć się, przeczekać, cisza, bezpiecznie, iść,  jeść, jeść, owad, iść, woda, przepłynąć, iść, jeść, jeść, owad, jesień, zima liście liście,liście, spać." czy coś w tym stylu. W związku z tym wymagać od dziecka wyobrażania sobie, że jest jeżem i jeszcze na dodatek pisania o tym to irracjonalny pomysł. I nic dziwnego w sumie, że moja córka oświadczyła, że nie umie. Ale ponieważ na każde polecenie zaczynające się od słowa "napisz", na przykład: napisz kilka zdań o sobie lub inne: napisz kilka zdań o swoich wakacjach, mówi dokładnie to samo więc zamiast zaakceptować nieumiejętność komponowania krótkich wypowiedzi pisemnych na temat życia jeży postanowiłam moją 7 letnią córkę zmusić do napisania tekstu. A zacząć od tegoż właśnie jeża, bo temat dobry jak każdy inny, niewykluczone, że właśnie z racji fantastycznego pomysłu personifikacji małego ssaka ciekawy i nietuzinkowy. Postanowiłam więc pomóc jeża zrozumieć. Doprawdy, teraz jak sama siebie czytam to mam wrażenie, że na mózg mi padło ze szczętem. Zrozumieć jeża. Empatyczna się taka zrobiłam.

Dziwne to czy nie ale siadło mi na ambicję. Wszak takie "wczucie się w jeża" powinno być swego rodzaju wyzwaniem. Zaś stworzenie krótkiej notki to doskonałe ćwiczenie literackie. I w tym kontekście postanowiłam chwycić byka za rogi, czy raczej jeża za kolce i zainspirować. (Podejrzewam również,że na jeżu nie poprzestanę, od dziś będziemy się tak wczuwać w co popadnie, na przykład w krzesło, oto potęga wyobraźni!) Dość, że aby celu dopiąć sięgnęłam per aspera ad astra poniekąd i postanowiłam pobawić się z córkami w jeże. Taka mała dramowa wprawka. Dlaczego per aspera zapytasz czytelniku? Bo ja zwyczajnie za stara na to jestem i nieswojo, żeby nie rzec - głupio - się czuję w takich sytuacjach. Ale czego się robi dla sprawy?

Dziewczynki wzięłam z zaskoczenia. Przysiadłam na czworaka na podłodze, dookoła rozsypane kasztany i liście (zadbałam o atmosferę) i oświadczyłam marszcząc nos i robiąc "ryjek"- Drogie moje dzieci jeżyki. Teraz ja, mamusia jeżyca, muszę wam objaśnić kilka nader ważnych spraw. Nadeszła jesień. A jesień to pora dla nas jeży szczególna. Szykujemy się do zimy. Zima zaś to taki czas, gdy.... -  zawiesiłam głos - Pada śnieg! Jest zimno! A my, jeże, zasypiamy! - zawołały dziewczynki. - Słusznie, drogie dzieci jeżyki!

Zabawa w jeże trwała jakiś czas, a ponieważ najmłodszy jeżyk zbuntował się ociupinkę więc mama jeżyca wzięła go do piersi, żeby nakarmić - przy okazji wywołując lekkie zdumienie informacją, że owszem, skoro jeże są ssakami to karmią małe własnym mlekiem. Wkrótce małe jeżyki przynosiły mamie jedzenie a mama komentowała co jadalne a co nie, przeszły również szkolenie obronne czyli naukę zwijania się w kulkę i unikania niebezpiecznych zwierząt oraz bardzo rzetelnie usypały z suchych liści kopczyk aby się w nim schować na okres zimowych chłodów.
Szczerze mówiąc z ulgą odetchnęłam gdy wreszcie powróciłam do własnego ciała. Być jeżem to zadanie dość skomplikowane i niewygodne dla człowieka. Ale moim córkom się podobało. I nie przeszkodziło wcale, że najstarsza ma już 8 lat. Bawiła się w jeża z ogromnym zaangażowaniem. A następnego dnia podczas spaceru moje córki nazbierały całe naręcza liści jesiennych. Dla jeży. Aby było im wygodniej i cieplej.
Trudno orzec na ile taka zabawa jest skuteczna, rzecz wyjdzie w praniu, że tak powiem. Dość, że tuż po zabawie córeczka z entuzjazmem siadła do pisania wspomnień z okresu bycia jeżem. Tekst zaczął się zdaniem: "Bardzo fajnie jest być jeżem". I wcale nie przeraziło jej, że aż 5 wyrazów w jednym zdaniu! Siadła i napisał. Ja zaś odetchnęłam z ulgą.
Jeże zaliczone. ;)








środa, 23 października 2013

Rzeczowniki, czasowniki

Najwyższa pora coś opublikować. Choćby najmniejszy, najdrobniejszy pościk, ot tylko po to by pokazać,że się tą edukację domową robi. Cóż, robi się. Robi się ją codziennie i różnymi metodami oraz sposobami. Elastycznie oraz indywidualnie. To są najlepiej pasujące do sytuacji określenia.

Nie żebym była jakoś niesamowicie zachwycona, bo oczywiście wszystko jest inaczej niż planowałam, ale gdy patrzę na mój bałagan z dystansem to czasem dostrzegam metodę w tym szaleństwie.
Bałagan i szaleństwo gnieżdżą się w każdej niemal chwili mojego życia. Podstawowym czynnikiem wywołującym je jest pogoda, która we wrześniu miała być piękna - i dać nam dodatkowy miesiąc wakacji (a nie była!) za to teraz bywa co niezmiennie powoduje zamieszanie bo miast pracować nad doświadczeniami, eksperymentować itp my pakujemy się w auto lub wózek i mkniemy jak na skrzydłach między drzewa, nad stawy, na place zabaw, gdziekolwiek byleby na długo. Zajęcia na tym cierpią. Gotowanie obiadów takoż, że nie wspomnę o myciu okien. Trudno.
Pozostałe dni wykorzystujemy więc na pracę nad programem drugiej klasy.
[Postanowiłam w tym roku kupić jeden tylko komplet podręczników i skorzystałam z oferty wydawnictwa Didasko, i chwalę ją sobie. Jest zdecydowanie lepsza od propozycji WSiP'u, przede wszystkim z tego powodu, że podręczniki można wykorzystywać wg. własnych potrzeb, są bardziej "elastyczne". Woźna lekcji z nich nie poprowadzi - jak jest to możliwe w przypadku książek programów WSiPowskich - ale ogarnięta mama już tak :)].
Pomimo posiadania kompletu podręczników praca jest bardzo indywidualna, a materiał "przerabiamy" jak nam wypadnie.

Razu pewnego wypadły nam części mowy. Czasowniki i rzeczowniki. Nie było szans na przerobienie tego zagadnienia siedząc przy stole, gdyż za dużo się działo i do stołu zaganiałam dziewczynki tylko na obowiązkowy trening pisania, czytania oraz rachunki. Niechętnie się panny dają zaganiać ale jestem nieugięta. Grunt to konsekwencja i w tym konkretnym przypadku regularny trening być musi. Szlus. Jak się młode wdrożą to głośno jęczeć przestaną, za to przywykną do myśli, że są takie obowiązki co to "nie chcem, ale muszem".
Dość, że na żmudne i nudne tłumaczenie tychże części mowy w pozycji siedzącej przy stole już sił nie starczyło. Za to jazda autobusem na zajęcia w pracowni ceramiki będąc dość nudną do różnych gier słownych zachęca. Najpierw więc nauczyłyśmy się na pamięć wierszyka o dniach tygodnia, powtórzyłyśmy miesiące a następnie zarządziłam zabawę w rzeczowniki i czasowniki. Zabawa, wymyślona na prędce, nie jest ani ambitna, ani skomplikowana ale jest. Na początek wystarcza. Najpierw ja wymyślałam rzeczownik a one musiały do niego wymyślić czasownik. Potem na odwrót - one rzeczownik a ja czasownik. Powstawały nam takie banalne zdania: Mama sprząta. Dziadek je. Wujek gra. Hania płacze. Nati wrzeszczy. Łusia ryczy. Tata śpi. Ot, takie tam, zabawne przykłady z życia wzięte. Choć jak się je poczyta to co to za życie? ;)
Potem było trudniej, bo rzucałam hasło: rzeczownik/czasownik i należało właściwie zareagować mówiąc głośno pasujący wyraz. Trochę wychodziło, a trochę nie, ale zabawa była. A ludzie się dziwnie przyglądali. Z ukosa.
Potem, już następnego dnia i podczas kolejnej wyprawy, rozważałyśmy kwestie CO może być rzeczownikiem? [na przykład "światło" - ani to rzecz, ani osoba, ani zwierzę a moje dziewczyny to bardzo konkretne osóbki i nawet jeśli odpowiada na pytania "kto?co?" to rzeczą ni osobą nie jest, ani światło, ani myśl, ani sen...] i wspólnie tworzyłyśmy trudniejsze już zdania z "niematerialnymi" rzeczownikami.
A później zrobiłyśmy sobie zabawę.
W domu wyciągnęłam wszystkie obrazki z gier "Opowiem ci mamo"oraz "Literka do literki" i szukałyśmy rzeczowników oraz czasowników, segregowałyśmy je, odróżniałyśmy, zrobiłyśmy też quiz: ja pokazywałam obrazek a dziewczynki musiały jak najszybciej wypowiedzieć wyraz i zaklasyfikować go do rzeczowników lub czasowników.
Na koniec tworzyłyśmy zdania. Panny wyszukiwały obrazki z rzeczownikami i wymyślały do nich czasowniki zapisując je na kartkach. Właściwie zapisywać miałam ja, ale mi pozazdrościły takiego fajnego pisania flamastrami na podłodze i wzięły się do pisania zupełnie same. [Uff, co za ulga - podstęp się udał. ;), trochę wzdycham, bo tych moich panien wcale do pisania nie ciągnie i niechętnie to robią.]


W tym samym czasie pięcioletnia Łusia pracowała z głoską iliterą S wyszukując obrazki na "s", karteczki z literką drukowaną i pisząc flamastrem po śladzie. Sama chciała, przyszła, poprosiła... I w ten sposób całkiem ładnie udało nam się wprowadzić pierwsze "części mowy" oraz na serio zacząć naukę rozpoznawania liter u młodszej, która zaczęła w tym roku zerówkę w ed. 



niedziela, 8 września 2013

Reminiscencje z wakacji


 „Mamo, oderwij się na chwilę od tego komputera i posłuchaj bo to jest naprawdę niezwykła historia! Kiedy byłyśmy na wakacjach, no wiesz gdzie, miałyśmy taką niesamowitą przygodę! Ty nic o tym nie wiedziałaś, byłaś w kuchni i gotowałaś obiad, a my poszłyśmy daleko, daleko, to znaczy nie tak bardzo daleko, tylko na pole za stodołą. I tam spacerowałyśmy w zbożu. Aż tu nagle pojawił się kombajn! Jechał prosto na nas! Kierowca kombajnu wcale nas nie widział i nie słyszał (bo kombajn robi okropny hałas). My uciekałyśmy przed tym kombajnem najszybciej jak się dało, ale on był coraz bliżej i bliżej! I prawie nas doganiał i mógł nas złapać i zabić! Nagle Łucja się potknęła o korzeń i łups! Wywaliła się! A ten kombajn był tuż za nią! Wtedy ja ją złapałam i podniosłam, i zarzuciłam na ramię i pobiegłyśmy dalej. I, uff…, udało się. Kierowca kombajnu nas zauważył i przestał za nami jechać. Byłyśmy uratowane.”

„Nadzieja, patrz, jemy zboże!” „Jak to zboże? Gdzie?” „W zupie są kluski. A kluski robi się z mąki. A mąkę robi się ze zboża. Mieli się zboże w młynie i z tego powstaje mąka. Prawda mamo? No, i z tej mąki są zrobione kluski. Czyli my jemy w tej zupie zboże.”

Wakacyjny pobyt na wsi bije rekordy popularności w plebiscycie „co lubisz robić najbardziej” głównie z powodu niewielkiego zalewu kilkanaście kilometrów dalej, gdzie dziewczynki bawią się w wodzie. Ale są i inne atrakcje. Długie spacery, podczas których można zadawać niekończące się pytania i uczyć jak zbudowany jest świat i jak działają rządzące nim mechanizmy. Mrożące krew w żyłach przygody, które przeżywa się gdy mama nie patrzy. Nawet jeśli tylko w wyobraźni.
Jedna z najbardziej niezwykłych cech tego okresu, gdy dzieci są małe, niezwykłych i najbardziej fascynujących, to możliwość obserwowania jak dzieci się zmieniają. Uczą się myśleć. Wiązać ze sobą drobne wiadomości, efekty własnych doświadczeń oraz obserwacji w długie łańcuchu przyczynowo-skutkowego. Dlatego (prawie zawsze) cierpliwie odpowiadam na pytania. Ciągi pytań. A potem czekam. Pewnego dnia dziecko mnie zaskoczy. Z zachwytem będę słuchać wywodów małej dziewczynki wzruszając się, kiedy ten krasnoludek tak urósł? Kiedy tak zmądrzał, nabył tyle wiedzy i orientacji w świecie? I nawet mi przez myśl w tym momencie nie przyjdzie, że – cóż, nie ukrywajmy – spora zasługa to moje gadulstwo, coś pokazałam („A tu na polu rośnie zboże, to żyto”), coś wytłumaczyłam („Jak działa młyn? A tak…”), czemuś potwierdziłam, czemuś zaprzeczyłam. Znalazłam czas by słuchać i mówić. Wtedy mi nie przejdzie przez myśl, jak duża jest zasługa matki, która niepostrzeżenie i niezmordowanie towarzyszy małemu człowiekowi w jego drodze przez świat. Ale z pewnością uświadomię to sobie w wolnej chwili a ta świadomość nada sens kolejnym niekończącym się ciągom pytań i odpowiedzi.


A tak w ogóle to dzieci są gwarancją codziennej terapii śmiechem. Łucja potykająca się o korzeń na środku pola i Helena zarzucająca ją sobie na ramię powaliły mnie na kolana. Leżę i kwiczę. ;)

sobota, 31 sierpnia 2013

O różnych rzeczach ale dominuje indukcja

Właściwie spotykają mnie ostatnimi czasy same katastrofy i trzęsienia ziemi. Może trochę przesadziłam... Utrudnienia, jak to w życiu. Moje córki w trybie totalnego unschoolingu spędziły wakacje i z satysfakcją stwierdzam, że są coraz mądrzejsze, coraz bardziej samodzielne, coraz lepsze. Życie im służy. Więc przynajmniej - poza kłopotami z NFZ, nieuniknionymi gdy ma się w ogóle jakieś dzieci - córki nie stanowią przyczyny moich trosk.
Przybyło sporo siwych włosów i mój największy dylemat życiowy w tej chwili to: farbować, bo zaczynam wyglądać nie teges, czy nie farbować bo siwe włosy to włosy piękne, świadectwo wieku i doświadczenia. Skłaniam się ku banalnemu - farbować, bo siwe są brzydkie, ale dam sobie jeszcze trochę czasu nim podejmę ostateczną decyzję.
Wbrew pozorom nie jestem w sytuacji królowej - małżonki Króla Bóla - której największym zmartwieniem było: "czy mam założyć korale, czy te kolczyki mam zdjąć, czy nic nie wkładać wcale". Skupianie się na siwych włosach to taka przewrotna metoda uciekania od przytłaczającej mnie przymusowej samoedukacji. A tak, tak, właśnie samoedukacji. Dużo lepiej brzmi "samoedukacja" od "samoudręczenie". Główną przyczyną tej przymusowej nauki jest mieszkanie. I jego remont. Oraz jego wyposażenie. Nie ukrywam, że pierwsze zderzenie z ogromem spraw do załatwienia przy tej okazji wpędziło mnie w ciężki stan lękowy, wręcz panikę. Dopiero łapiąc drugi oddech uświadomiłam sobie, że jeśli tylko podejdę do zagadnienia z naukowego punktu widzenia to w miejscu koszmarnych trudności znajdę okazje edukacyjne. Nauczę się wszystkiego tego, czego nie nauczyły mnie lata szkoły. Porównać koszt pomalowania łazienki lateksową farbą i wyłożenia jej całej kafelkami. Obliczyć ile opakowań paneli należy kupić aby starczyło na podłogi. (Choć oczywiście trud był zbędny bo wystarczyło miłemu panu w Castoramie powiedzieć ile metrów i resztę on załatwił ;)). Zapoznać się z metodami instalowania sedesów, umywalek, brodzików (kto by się spodziewał?). Takoż wybór kabiny prysznicowej poprzez porównywanie parametrów (podwójne łożyskowane czy pojedyncze kółka na górze i na dole; szkło 4mm, 5mm, czy 6mm) i cen. Kilka nocy zarwanych w celu zapoznania się ze sprzętem AGD, godziny studiowania forum, zasięganie informacji w hurtowni z częściami, wielogodzinne porównywanie parametrów wytypowanych sprzętów. Niezwykłe, choć wykańczające, przeżycie. Kilka długich godzin spędzonych przy projektowaniu kuchni.
Gdyby ktoś mi kazał wykonać taką pracę jako zwykłe ćwiczenie w celu nabycia umiejętności wyszukiwania informacji i typowania nawet grubą lagą dębową by mnie do tego nie zagonił.

W plebiscycie na najbardziej niezwykłe doświadczenie wygrałoby wybieranie płyty grzejnej do kuchni. Zaczęło się od zapoznania z koncepcją, czy raczej zjawiskiem płyty indukcyjnej, gdyż taka właśnie znalazła się w projekcie (jako bezpieczniejsza i wygodniejsza) wykonanym na moją prośbę, przez nadwornego architekta, mojego nieocenionego starszego brata. Nie wiedząc od czego zacząć, jak ugryźć zagadnienie poczytałam ogólnie o płytach, porównałam parametry kilku z nich i zaczął się wyłaniać obraz kosmicznego zupełnie sprzętu, który poza tym, że różni się dizajnem, stylistyką, kolorem i wykończeniem samej płyty, jak również gadżetami w jakie wyposażone są różne płyty (gadżety mają swoje nazwy więc całą jedną noc spędziłam na studiowaniu znaczenia tychże nazw), przede wszystkim różni się między sobą mocą. A z czytanych przeze mnie rozmów na forach a następnie przestudiowanych kilku instrukcjach obsługi wynikało, że również sposobem podłączenia do instalacji - co wcale nie jest obojętne dla działania danej płyty. Od razu zaniepokoiłam się jakże jest to podłączenie przygotowane w mieszkaniu i zaczęłam zbierać informacje. Zaczęłam od tego, że zadzwoniłam do taty. Nie da rady inaczej, tutaj wchodzi fizyka, ktoś mi musi przypomnieć właściwy wzór. Tata wysłuchał moich dylematów, przyklasnął moim planom rzetelnego przebadania rynku (też ma w planach remont kuchni i ucieszył się, że ktoś przetrze szlaki w tych indukcjach) a następnie spokojnie pomógł policzyć. "Ile ma mocy ta twoja płyta?" "Taka przykładowa, niedroga, powiedzmy 6000 - 7000 W" "Hmm... A pewna jesteś, że masz w mieszkaniu taki prąd?" "Eee... no, nie wiem. A nie mam?" Spytałam zupełnie zdezorientowana. "W końcu ludzie montują to w mieszkaniach to jak mogę nie mieć?" raczyłam się zdziwić. "Wiesz, córko, jak masz starą kamienicę, to w starszym budownictwie do poszczególnych mieszkań doprowadzano jedną fazę. U nas jest jedna faza. Sprzętu, który ma taką moc pod jedną fazę nie podłączysz. A jak podłączysz to i tak nie będzie w stanie działać tak jak go zaprojektowano, albo będzie wysadzał ci korki, albo -jeśli ma własne zabezpieczenie - będzie przestawał działać." "Eee, dlaczego..?" Trochę bałam się spytać, ale już poszło, ciekawość wygrała. "Oj, po co ja cię do szkoły posyłałem..?" retorycznie spytał ojciec wzdychając ciężko. No pewnie, że retorycznie, przecież każdy głupi wie, że nie po to, żeby później wiedzieć co robi w mieszkaniu prąd i co to są fazy. "A masz trochę czasu? Ale dużo czasu?" spytał. Akurat, szczęśliwie dla mnie, była 1 w nocy więc czasu miałam całą masę. "Z tymi fazami to jest tak..." rozpoczął gawędę mój ojciec. I gawędził długo w noc, o prądzie zmiennym, o fazach, natężeniu, bezpiecznikach, mocy, sprzętach kuchennych i poborze mocy przypominając jak to wysiadały nam korki w całym mieszkaniu zawsze przed wigilią i Wielkanocą gdy równolegle chodził piekarnik, mikser i odkurzacz na jednej fazie. Policzyliśmy spokojnie jakie to bezpieczniki powinny być  w moim mieszkaniu abym mogła bezpiecznie indukcję zainstalować. Przy okazji tata zorientował się, że pełnej płyty indukcyjnej instalować w swoim mieszkaniu sensu nie ma. A ja dostałam za zadanie sprawdzić fazy i bezpieczniki w swoim mieszkaniu. Pojechałam sprawdzić i uparłam się zaglądać do skrzynki na klatce schodowej (akurat pod bezpiecznikami w mieszkaniu schła wylewka). Zirytowałam tym jednych i rozbawiłam drugich mężczyzn, przekonanych, że "spokojnie, wszystko się uda, płytkę zainstalujemy i wszystko będzie działało!" ale gdy jeden z panów zobaczył, że sama za drabinę chwytam  wykazał się rycerskością i do skrzynki zaglądnął osobiście. Cóż się okazało... Jedna faza do jednego mieszkania. Bezpiecznik 24 amperowy. Maksymalna moc urządzenia wyszła mi nieco ponad 5000W. A oni mi wmawiają, że płytkę 7400W mi podłączą i będzie działać. Pewno będzie. Jedno pole indukcyjne. Albo dwa, ale pulsacyjnie. I wykluczone będzie uruchomienie w tym samym czasie piekarnika. To jak tu naszykować dwudaniowy obiad na 7 osób? Po co instalować taki sprzęt, skoro gotować się będzie na nim jak na zwykłej kuchni żeby przypadkiem nie pociągnąć zbyt dużo prądu?
Zrezygnowałam z indukcji. Cóż, nie każdy ma wypasione mieszkanie w nowym budownictwie z trzema fazami. Niektórzy mają fantastyczne mieszkania z okresu międzywojennego. Wielkie okna. Zabytkowe drzwi. Starą, jednofazową instalację.
Zrezygnowałam również z przekonywania upartych i jakże sympatycznych panów. Ot, po prostu zmieniłam zdanie, będę gotować na gazie. Znalazłam wspaniałą, pięciopalnikową, emaliowaną płytę gazową grzejną w stylu retro. Mój przywilej - kobieta zmienną jest.
Zastanowiło mnie tylko dlaczego prawa fizyki okazały się nie mieć dla mężczyzn znaczenia tylko z tego powodu, że wygłasza je kobieta, która do tej pory nie miała o nich pojęcia. Wszak, na logikę rzecz biorąc, łatwiej chyba zaakceptować fakt, że kobieta nauczyła się fizyki niż zjawisko, że prawa fizyki przestały obowiązywać, bo kobieta ośmiela się być w nich lepiej zorientowana niż mężczyzna... A może nie?

Może jednak to jest tak jak z parkowaniem? M:"Obtarł cię na parkingu?? Co, za blisko zaparkowałaś?" K:"Ale to on parkował później" M:"Zostawiłaś mu za mało miejsca?" K:"Zaparkowałam dwa metry od niego." M:"Pewnie był kobietą..."
[Mam nadzieję, że mój blog czytają tylko kobiety i nie uraziłam żadnego męskiego ego. Jeśli zaś tak to panowie wybaczcie. Jestem trochę nietypowym okazem feministki. Siedzę w domu jak kura na grzędzie, zamiast robić karierę - rodzę i karmię dzieci, sprzątam, gotuję, zmywam, piorę a i tak posłuszeństwa, pokory ni łagodności u mnie nie uświadczysz. Na domiar złego uważam, że my - kobiety - jesteśmy fajniejsze. Co nie przeszkadza mi bardzo lubić i szanować mężczyzn. Mimo wszystko.]

Na koniec, wracając do utrudnień od których zaczęłam post, pożalić się muszę. I wytłumaczyć przy okazji. W moim ukochanym laptopie, na którym zgromadzony mam materiał zdjęciowy do trzech co najmniej postów, w tym do obiecanego tekstu o podręcznikach szkolnych moich córek, w onym laptopie padł wiatrak. Nowy leci do mnie z Hongkongu. Wychodzi na to, że chiński. Troszkę potrwa zanim doleci. Troszkę potrwa zanim wróci do mnie z naprawy ukochany sprzęt. W tym konkretnym przypadku naprawiany przez jakiegoś super fajnego mężczyznę znającego się na naprawianiu komputerów.

Ten post napisany na kolanie i popsutej klawiaturze a choć troszkę niedopieszczony  publikowany jest z dwóch przyczyn. Po pierwsze, żeby stali czytelnicy nie pomyśleli, że o nich zapomniałam. A po drugie, ponieważ wszystkie te doświadczenia związane z remontem są dla mnie kolejnym dowodem, że najlepszym nauczycielem jest życie. A o tym właśnie chcę pisać na moim blogu.

niedziela, 14 lipca 2013

Historia o sześciu damach, dymiącym drzewie i przystojnych kawalerach przybywających na ratunek wspaniałym wozem.


 Wieczór się zbliżał, psy wprawdzie wcale spać nie chciały jeno biegały po parku okalającym stawy z ozorami wywieszonymi od nadmiernego upału. Kląskało niecierpliwie między drzewami, w szuwarach i trawach ptactwo. Kaczki wrzaskliwie zaganiały kaczęta do snu, kaczory dumnie sunęły po stawie marszcząc taflę wody. Słońce chyląc się ku zachodowi wysyłało ostatnie błyski po różowiejącym niebie. Było parno i bezwietrznie.
W niedzielny wieczór tłumnie wyroili się ludzie pooddychać chłodnym, od wody idącym powietrzem. W parkowych alejkach mijali się staruszkowie spacerujący pod rękę, rozgadana młodzież, zakochane pary zapatrzone w siebie, młodzi rodzice zapatrzeni w swoje, brykające swawolnie pociechy rodzice, od czasu do czasu śmignął między nimi jakiś rower lub jeździec na rolkach pomykający banalnie w stronę zachodzącego słońca. Sielsko było.
W ten obrazek wpasowały się też śliczne panny, sześć uroczych dam zmierzających ku domowi. Najstarsza, mama pozostałych pięciu dam, kołysząca w stylowym wózeczku najmłodszą damę nuciła senną kołysankę.  Pierwsza córka, ciemnowłosa dama w kapeluszu, spokojnym krokiem przemierzając alejkę szczebiotała o wróżkach, ślimakach, kaczętach i biedronkach. Druga córka, blond włosa z loczkami jak na obrazie Rafaela, odziana w ponadczasowy róż, z poobdzieranymi kolanami, śmigała na rolkach dookoła nich. Trzecia córka, figlarna i przekorna szatyneczka kilkanaście metrów za nimi brodziła wśród traw zbierając stokrotki i kwiaty koniczyny twardo udając, że nie słyszy niecierpliwego nawoływania mamy i opowiadając sobie pod nosem bajkę o księżniczkach i złych macochach. Czwarta córeczka, pyzata, jasnowłosa panienka z roześmianymi oczami okolonymi kilometrowymi firanami rzęs dzielnie tuptała kilka metrów przed pozostałymi damami co jakiś czas podbiegając do kępy wysokich traw by ją przytulić i pogłaskać. Pierwsza dama była znużona nawoływaniem. Upałem. Dzieleniem uwagi na pięć. Pilnowaniem. Tęskniła za ciszą nocy, śpiewem słowika, orzeźwieniem, filiżanką herbaty… jęcząc w duchu posuwała się krok za krokiem w kierunku upragnionego spoczynku w domowych pieleszach. Już niedaleko.

Kierowały się ku wyjściu z parku dzielnie unikając kolizji z jeźdźcami, psami, staruszkami i wózkami zatrzymując się przy każdym mijanym psie i każdej mijanej kępie traw. Dotarły do wyjścia z parku. U szczytu alejki prowadzącej między murami willi do najbliższej uliczki rosło rozłożyste drzewo. Wysokie i szerokie, z rozłożysta koroną, rzucające błogi cień ludziom i ptakom, dające schronienie pająkom, biedronkom i mrówkom. Stare, z szeroką dziuplą, próchniejącym pniem. Dumne. Niezłomne.
Dymiło.

Wchodzący do parku ludzie mijając drzewo dłonią przepędzali kłęby dymu przyspieszając kroku. Ktoś obejrzał się z niechęcią na tak niestosowne zachowanie drzewa zakłócające spokój i sielankowy nastrój niedzielnego wieczoru. W końcu kto to widział tak dymić w niedzielę!
Drzewo dymiło.
Wyrzucało kłęby dymu z szerokiej dziupli, śmierdziało spalenizną, niemile kojarzyło się z płonącym na przystanku śmietnikiem.
Ludzie, dlaczego obojętnie mijacie drzewo w nieszczęściu?

Sześć dam powoli zbliżało się do drzewa. Chmura dymu przyciągnęła w końcu uwagę nawet tych najbardziej niesfornych. Niepokój pierwszej damy udzielił się pozostałym. Troskliwie zaglądając we wnętrze dziupli otoczyły drzewo. Młodsze damy zasypały swą mamę pytaniami spoglądając z niepokojem na dym, szukając śladów ognia.
„Mamo, czy to drzewo się pali?” „Mamo, czy tam jest ogień?” „O nie! Czy ono umrze?!” „Mamo, skąd tyle dymu?” „Mamo, co robić? Co zrobimy?”

Z trudem panując nad rosnącą irytacją na mijających obojętnie ginące drzewo ludzi mama odpowiedziała na wszystkie pytania. Uważnie i ostrożnie zbadała wnętrze dziupli szukając źródła ulatujących kłębów dymu. Smakując dym sprawdzała czy palą się zgromadzone w pniu śmieci czy wysuszone upałami próchno.
Ognia nie było widać. Było czuć gorąco żaru wewnątrz pnia. Trudna sytuacja. Staw niedaleko ale jak zagasić tlący się w głębi spróchniały pień?
Sześć dam zgromadzonych wokół drzewa, w tym jedna z nich popłakująca nieśmiało w stylowym wózku jak z innej epoki to już całkiem spore zgromadzenie gapiów. Zgromadzenie gapiów ma zaś tendencję do naturalnego i samoistnego rozrastania się. Po chwili dołączyli jeszcze dwaj dżentelmeni spacerujący po alejce ze swoimi synami w wózkach. „Mamo, co robić?” Rozpaczliwie dopytywały się małe damy z niepokojem spoglądające na drzewo. „To jest właśnie taka sytuacja gady należy zadzwonić po strażaków. Albowiem nie ma dymu bez ognia, drogie córki. A gdzie ogień, tam można się sparzyć.” dodała mentorskim tonem, wychodząc z założenia, że nigdy nie należy tracić okazji do przekazania mądrości ludowej. „Dzwonimy po pomoc.” Wyciągnęła telefon a jej córki zafascynowane patrzyły i słuchały jak wykręca numer 998 (pod 112 zawsze się tak długo czeka na operatora, że masakra!) i już po kilkudziesięciu sekundach wyjaśniała sytuację i podawała adres operatorowi numeru alarmowego. „Czy może pani kilka minut zaczekać, żeby pokazać nam miejsce?” „Poczekam” obiecała pierwsza dama.

„Mamo, a jaki adres podałaś?” Dopytywała się dociekliwa blondyneczka w różach. „Przecież tu nie ma domu.” „I dlatego podałam nazwy krzyżujących się w tym miejscu uliczek oraz numer jednej z posesji znajdującej się tuz obok wejścia do parku. Przeczytałam nazwy uliczek z tych tabliczek, a o tu, na domu jest liczba, widzisz? to numer posesji” mama postanowiła nie tracić okazji i przekazać maksimum życiowej wiedzy. Kto wie, kiedy taka umiejętność się przyda…

W tym samym czasie młodzi dżentelmeni z synami w wózeczkach zaczęli kursować z plastikową butelką między stawem a drzewem. Kłęby dymu przycichły, zmalały, jednak w dziupli wciąż wyczuwalne było ciepło żarzącego się w głębi drewna a cienka smużka dymu niestrudzenie snuła się po pniu drzewa, niemal niezauważalna wyciekała na zewnątrz pnia z drugiej jego strony poniżej dziupli wyraźnie wskazując, że choć z wierzchu zagaszony żar pożera drewno od wewnątrz.
„Tatusiu, co robisz?” dopytywał synek. „Zalewam drzewo wodą, żeby ugasić ogień, który w każdej chwili może się rozpalić. Widziałeś ten dym? Gdzieś w środku tego drzewa rozwija się pożar. Próbujemy z wujkiem go zagasić” tłumaczył tata. „Tato, ratujesz drzewo!” „Twój tata jest bohaterem” uśmiechnęła się do malucha pierwsza dama. Dziewczynki podniecone skakały dookoła drzewa przyglądając się uważnie dziupli i smużce dymu oraz wlewającemu kolejne litry wody w dziuplę mężczyźnie. „Mamo, czy ten pan naprawdę jest bohaterem?” dopytywały. „Naprawdę. I my też. Ratujemy drzewo. Bo nigdy nie wolno stać obojętnie. Każdy może być bohaterem.” Wyjaśniła spokojnie pierwsza dama w duszy zgrzytając ze złości na obojętność ludzi mijających drzewo. Na idiotę, który do tego drzewa wrzucił peta. Lub na łajdaka, który celowo wetknął w nie płonąca zapałkę.
„Mamo, a dlaczego to drzewo się pali?” Kilka kolejnych minut upłynęło na rozważaniu kto i w jaki sposób głupotą lub złą wolą zawinił i spowodował niebezpieczną sytuację.
Smużka dymu wijąca się po pniu nie malała ani przez chwilę. Drzewo wciąż paliło się od środka.
„Jak ten żar wewnątrz drzewa wysuszy zwilgotniałe pruchno to drzewo buchnie za kilka godzin żywym ogniem i będzie katafalk” mruknęła pierwsza dama do lejącego wodę dżentelmena. „Racja. My głębiej wody nie wlejemy, a ono gdzieś żarzy się w środku. Trzeba czekać na Straż” Odpowiedział zafrasowany mężczyzna. Z niepokojem wszyscy obserwowali smużkę dymu sunącą po pniu, wyciekającą z małej szparki po drugiej pnia stronie.

W oddali rozległ się głośny sygnał. Strażacy przybyli na ratunek.

„Już jadą”.
Pierwsza dama otoczona gromadką dziewczynek, niosąc na rekach popłakującą kruszynkę przystanęła u wejścia do wąskiej alejki między posesjami. Po chwili koło niej przystanął wspaniały, wielki czerwony wóz, migający lampkami, głośno sygnalizujący przybycie na ratunek. Pomoc przybyła.
Przystojny mężczyzna w szałowym kasku wychylił się z szoferki. Co się dzieje?
W sumie głupia sytuacja. Żadnego pożaru nie widać tylko gromadka dzieci otaczająca niewysoką i szczuplutka dziewczynę. Głupi kawał?
„Kto nas wzywał?” Zaraz podniosły się bohaterskie ręce: „Ta pani!” Pierwszej damie ścierpła skóra. Dzieci otoczyły wóz strażacki. „Wow! Prawdziwy wóz strażacki! Prawdziwi strażacy!” Szeptały do siebie podekscytowane małe damy. Skóra ścierpła i zaraz zrobiło się ciut łyso. Odwagi. Kończ waść, wstydu oszczędź.

„Na końcu tej alejki”, pierwsza dama wskazała ręką „widzi pan to drzewo? ono ma spróchniały pień, jeszcze kilka minut temu buchały z niego całe kłęby dymu, panowie zlali je kilka razy wodą, ale ten dym nadal się sączy z głębi pnia… jeśli gdzieś głęboko jest żar i miałby za kilka godzin rozpalić się ogniem, w nocy… pomiędzy posesjami…” Strażacy wyskoczyli z wozu. W czarnych kombinezonach, hełmach, w ten 30 stopniowy upał…
Rośli mężczyźni, szerocy w barach, z poważnymi twarzami. Jeden z nich spokojnie podszedł do drzewa z pierwszą damą. Obejrzał pień, wysłuchał wyjaśnień damy i stojących z boku mężczyzn. Przyjrzał się smużce dymu. „O rany, pomyślała sobie dama w duchu, ale będzie cyrk, jak mnie teraz wyśmieją. Przecież tu nie ma żadnego pożaru…” struchlała w duchu pierwsza dama. „Ciekawe jakie są konsekwencje wzywania strażaków na daremno…” Pozostałe małe damy plątały się dokuczliwie między nogami starając się oglądać wszystko jednocześnie.
„Bardzo dobrze, że pani po nas zadzwoniła.” spokojnie powiedział najpiękniejszy na świecie mężczyzna w czarnym kombinezonie. „Chłopaki!” dał sygnał ręką. Chwile później rozwinięto dłuuuugi wąż, pompa ukryta w wielkim czerwonym wozie zaczęła pompować wodę, strumień chlusnął wprost w otwartą paszczę dziupli skrzywdzonego drzewa. Buchnął dym i kłęby pary zasłaniając drzewo, strażaka, alejkę, zgromadzonych ludzi. „I kto by pomyślał…” zdziwiła się niepomiernie pierwsza dama. „Niby wiedziałam, że tam gdzieś wewnątrz się pali, a jednak nie spodziewałam się aż takich fajerwerków” pomyślała. „Jejku!” Zawołały małe damy „ale dym! mamo popatrz!! Prawdziwi strażacy naprawdę gaszą drzewo!”

Prawdziwi strażacy naprawdę gasili drzewo zlewając je hektolitrami wody przez kilkanaście minut. Otoczyli je taśmami zagradzając dostęp. Dopilnowali, zadbali, uratowali. Przystojni, niezłomni, szybcy i dzielni. Wspaniali.

Dziewczynki podziwiały prawdziwy wóz, prawdziwych strażaków, prawdziwą akcję ratunkową.


Pierwsza dama tuląca na rekach marudzącą coraz głośniej kruszynkę i zaganiająca pozostałe panny, jak kwoka kurczęta, marzyła… „A jak dorosnę - zostanę strażakiem!"


Uratowane drzewo

wtorek, 4 czerwca 2013

Politycznie niepoprawne

Dziewczynki moje wypełniają czasem karty pracy w swoich podręcznikach...
Przyznaję się bez bicia, choć troszkę mi wstyd, że zamiast wszystko samodzielnie przez cały rok przygotowywać, drukować, śledząc podstawę  stworzyć własny, mądry program kupiłam dwa zestawy zalecanych przez szkołę podręczników. Poszłam na łatwiznę, rumienię się troszkę z tej przyczyny, ale tylko w tym roku przysługiwało nam dofinansowanie pokrywające koszt zakupu tych podręczników - okazja jedna na tysiąc przetestowania książek. Poza tym akurat cały rok szkolny - równiutko 9 miesięcy od sierpnia - z dnia na dzień coraz większa rosła nasza piąta córeczka, bezpiecznie ukryta pod moim sercem. A kobieta w stanie błogosławionym senna bywa, zmęczona, w moim przypadku dochodzi też pewna ociężałość umysłowa. Nie żebym specjalnie głupiała... ale miewam kłopoty z koncentracją, "ogarnianiem", cierpliwością. I tu funkcja gotowego programu i podręczników miała być prosta. Pilnowanie sensownego rozkładu obowiązkowego do egzaminów materiału oraz podstawowy zasób kart pracy i ćwiczeń. Ewentualnie inspiracja do tworzenia własnych. Teraz, tak na marginesie tego tekstu, he he, muszę się uśmiechnąć - żartobliwie, ironicznie - do tej inspiracji. Były nią, a jakże, podręczniki! Ale jaką!? Powstaje powolutku taki post niewielki opisujący różne podręcznikowe zadania. Nie będzie miłosierdzia ni litości. Będzie ubaw. Będzie "teksańska masakra piłą tarczową" - w roli piły tarczowej wystąpię osobiście.

Podręczniki spełniają poniekąd swoją rolę, przynajmniej tę przypisaną im przeze mnie. I czasami do nich sięgamy. Zwłaszcza zaś wtedy gdy różne losowe sytuacje (na przykład poród) utrudniają samodzielne zaplanowanie zajęć. Wtedy sięgamy po podręczniki, przerzucamy kartki i robimy to co ciekawe, przydatne, konieczne, ignorując to co głupie i bez sensu. (Metoda doboru zadań jest prosta: to co ciekawi dzieci a poza tym trening czytania, pisania, liczenia, pojęć matematycznych).
Dziś sięgnęłyśmy po książeczki a tam temat dnia: Dzieci z różnych stron świata. Niespójne i niekonsekwentne, część zadań mało ambitna a część dość trudna. Wszystkie powierzchowne. Ale obrazki kolorowe a do nich prosty tekst - do wykorzystania jako trening czytania, oraz ćwiczenie w uzupełnianiu tekstu - element treningu pisania. Cała rozkładówka - dwie strony - zapełnione obrazkami dzieci z różnych stron świata. Każde dziecko podaje prostą informację dotyczącą swojej ojczyzny i jej stolicy, swoje imię,  oraz prezentuje zdjęcie tego co najbardziej charakterystyczne dla jego kraju. Tylko chłopiec z Polski imienia nie ma a zadanie dla dziecka wypełniającego ćwiczenie to wymyślić imię polskiemu chłopcu i je wpisać.
Chłopczyk w czapeczce z daszkiem, z deskorolką, sympatyczny i uśmiechnięty spogląda na nas z obrazka. "Ja nie będę tego robić!" znienacka oświadczyła  moja Helenka z naburmuszoną miną.
"Czemu?" zdziwiłam się.
 "Bo ja bym chciała żeby to była dziewczyna a nie chłopak! Chcę napisać imię dla dziewczynki!" marudziła Hela. Zirytowałam się, wszak wpływu  na obrazek nie mam.
"To napisz: Anna Grodzka i nie zawracaj mi gitary!" wymruczałam pod nosem. Za głośno. Teraz zdziwiły się moje starsze córki obie.
"Dlaczego: Anna Grodzka??"
No i co ja narobiłam najlepszego... niewyparzona gęba moja.
"Jest taka.. taki... polityk, poseł. Był mężczyzną, ale postanowił zmienić płeć i zostać kobietą. Przeszedł odpowiednie zabiegi, brał specjalne leki i urosły mu piersi, ubiera się jak kobieta" córeczki zatkało.
"To tak się da???"
"No właśnie nie bardzo. Nie jest kobietą tak naprawdę, bo nigdy nie mógłby urodzić dziecka, nie ma takiej możliwości, bo nie ma właściwych organów wewnętrznych, jajników, macicy. A tymi piersiami, choć większe niż u mężczyzny, też dziecka nie mógłby nakarmić"  cierpliwie i łopatologicznie tłumaczę. "Ale ubiera się jak kobieta i twierdzi, że jest kobietą. I nazywa się Anna Grodzka." Szczęśliwie dobiłam do portu i zakończyłam tłumaczenie. Córki, już trzy starsze, zgromadzone wokół mnie, patrzyły z oczami jak spodki.
"Mamo, to jakieś bzdury!" oświadczyła Nadziejka.
"I maluje paznokcie?" dopytywała Hela.
"Tak."
"I nosi kolczyki?" spytała uśmiechając się z niedowierzaniem Łusia.
"Tak."
"I maluje oczy i usta?" drążyła Hela również z podejrzanym uśmiechem na twarzy.
"Tak"
"I nosi bransoletki i wisiorki?" upewniła się z roześmianą buzią i błyskiem łobuziaka w oczach Łusia.
W tle, za nami, Nadziejka chichotała już na całego.
"Tak."
"I chodzi w butach na obcasach?" teraz już rechotały wszystkie trzy.
"....pewnie tak...."
"I przebiera się w sukienki dla dziewczyn??" zaśmiewały się w głos.
"Tak" westchnęłam.
"Mamo! Przecież to jest strasznie głupie!"
"Prawda?"

"Patrzcie, cesarz jest nagi!" zawołało dziecko.  

niedziela, 28 kwietnia 2013

Tajemnice grafomotoryki czyli o tym co dobre dla małych rączek


Bardzo długo zabierałam się za napisanie tego tekstu. Wymagał przygotowania, planu, dokumentacji zdjęciowej, listy zaleceń od specjalisty, którą miałam "gdzieś na wierzchu". Poważna rzecz.  W rezultacie efektem długich przygotowań jest kilka zdjęć kiepskiej jakości, zgubienie listy zaleceń, plan zaś  zmieniał się tyle razy, że teraz już nie wiem, który jest najlepszy.
Spróbuję więc najprościej. Rozchodzi się o szlaczki. Szlaczki to ważna rzecz. Rodzice, ćwiczcie z dziećmi szlaczki. Bez szlaczków dziecko nie nauczy się pisać. Oprócz szlaczków koniecznie kolorowanie obrazków aby wyrabiać mięśnie dłoni. Szlaczki dla precyzji (oraz kształtowania kilku niezmiernie ważnych aspektów percepcji wzrokowej oraz koordynacji wzrokowo-ruchowej ale to za trudne do pojęcia więc nie będę tłumaczyć) oraz kolorowanie dla siły i wytrzymałości. Nie da rady inaczej. Co najmniej godzinę dziennie!
Jasne?

Żartowałam.

Tak naprawdę szlaczki i kolorowanie to ostatnie elementy treningu grafomotorycznego. Nie tylko ostatnie jeśli chodzi o kolejność wprowadzanych ćwiczeń, ale również ostatnie jeśli chodzi o potrzeby dziecka w wieku przedszkolnym. No owszem, testuje się dzieci pod tym kątem, młody człowiek (4, 5 latek) dostaje kartę i ma dokończyć szlaczek, ale tak naprawdę wcale nie musi tego ćwiczyć, żeby sobie poradzić z zadaniem. W każdym razie nie musi tego ćwiczyć w tej właśnie niemożebnie nudnej formie. To co teraz napisałam, to taka wielka, straszliwa tajemnica. Publiczna. Wiadomo to, ale się nie mówi. A rodziców i dzieci dręczy szlaczkami i kolorowaniem całych płacht papieru (pamiętaj żeby koniecznie pokolorować całe tło!!! Tak, tak, kredka jest cienka i nieładnie wygląda takie pokreskowane niebo, ręka boli i nudne to strasznie ale trzeba!!) Podejrzewam, że to z zemsty. Taka forma odegrania się: mnie kazali to znaczy, że teraz ja muszę (albo właśnie skoro mogę to będę) kazać innym! Żadnej innej sensownej przyczyny nie udało mi się znaleźć. Chyba, że założymy że ci co to zalecają zwyczajnie ograniczeni są. Ale nie śmiem taki podejrzeń wysuwać. W końcu ja tylko w garnkach mieszam.

Po co się to robi, cały ten trening małej motoryki? Czemu nie zostawić dziecku luzu, pełnej wolności? W końcu ingerowanie, przekonywanie i stymulowanie małego człowieka do jednej politycznie poprawnej politycznie techniki trzymania pisaka może być (i bywa!) rozumiane jako niepotrzebny przymus: "Dziecko sobie poradzi. Wypracuje własny, może nawet karkołomny ale skuteczny sposób..."  Pewnie tak, dzieci sobie radzą. :) Pytanie czy my, rodzice chcemy żeby zawsze i ze wszystkim musiały sobie radzić same? Czasem bywa tak, że mały człowiek ma zbyt duże lub zbyt małe napięcie mięśniowe, zaburzoną integrację sensoryczną, drobne nawet problemy neurologiczne. W takich sytuacjach warto ingerować, żeby pomóc. Dla wszystkich rodziców, którzy są gotowi akceptować rehabilitację, zajęcia z korektywy, trening Integracji Sensorycznej, rytmikę, gimnastykę łatwa do zaakceptowania będzie potrzeba ćwiczenia małej raczki. A reszty nie mam zamiaru przekonywać.
Nieprawidłowy chwyt (chwyt prawidłowy to taki, w którym pisak trzymany jest przez opuszki kciuka i palca wskazującego gdzie palce te są ułożone przeciwlegle do siebie ale symetrycznie nie nachodząc na siebie,  a leży na palcu środkowym, palce układają się w regularny łuk, nadgarstek swobodnie leży na stole, porusza się swobodnie), nacisk ręki z pisakiem na powierzchnię, zbyt mocno zaciśnięta dłoń utrudniają pracę reki i powodują, że to co może być świetną zabawą jest okropną męką. Rysuje oraz pisze się wolno, mało precyzyjnie, nieczytelnie, dłoń szybko się męczy. Nauka i praca wiążą się z bólem i nieustannym uczuciem porażki. To nie tylko mądrości wyczytane w poradnikach. Również nie tylko wiedza zasięgnięta z encyklopedii opisujących prawidłowy rozwój dziecka.  Dobrze wiem co mówię bo na początku edukacji przechodziłam przez taki dokładnie koszmar. Poza tym ważne jest uświadomienie sobie jak zbudowana jest dłoń dziecka. Tam gdzie my mamy kości maluch ma delikatne, miękkie chrząstki. Nie wolno takiej dłoni katować żmudnym i jednolitym treningiem bo można uczynić nieodwracalna krzywdę. Przesadzam? Wcale nie. Bić na alarm należy donośnie wszędzie tam gdzie małemu człowiekowi może dziać się krzywda, a zbyt intensywny, źle prowadzony trening może powodować zniekształcenie kostniejących chrząstek i kostek rączki i podobnie jak  dla kręgosłupa (który również kostnieje stopniowo) jest krzywdą nieodwracalną. Dlatego małe dzieci krócej pracują siedząc przy stolikach, zaleca im się więcej ruchu, i z tego samego powodu zabawy grofomotoryczne muszą, a nie tylko powinny być, urozmaicone.

Porządna lista ćwiczeń małej motoryki oraz treningu grafomotorycznego wygląda mniej więcej tak.
  • Już od 12 miesiąca życia bardzo istotne są wszystkie ćwiczenia, zabawy, zajęcia, w których mała rączka manipuluje przedmiotami.W tym wieku chwyt pęsetowy naturalnie przechodzi w chwyt szczypcowy. Dziecko ćwiczy bawiąc się klockami, samochodami, zwierzątkami, przekładając kartki w książeczce, wkładając przedmioty do kubeczka i wyjmując je, jedząc paluszkami, dłubiąc w piaskownicy (zabawy manipulacyjne). To są pierwsze ćwiczenia przygotowujące rączkę do pisania i rysowania.
  •  Lepienie: plastelina, ciastolina, glina, kulkolina, masy plastyczne, masa rehabilitacyjna (tę ostatnią odradzam bo droga, zamiast tego znalazłam produkt zastępczy, ciut tańszy, uwielbiany przez moją córkę, która właśnie ma problemy z napięciem mięśniowym w dłoniach a nie lubi przy tym mas, które się lepią do dłoni - ten produkt to masa mocująca np. Patafix UHU, córka sama odkryła zalety tego lepiszcza; poodklejała wszystkie obrazki w pokoju, ulepiła z masy kulkę i potrafi chodzić z tą kulką cały dzień miętosząc ją w palcach; po pierwszym ataku nieopanowanego gniewu - wszystkie obrazki zdjęte ze ścian -  uświadomiłam sobie, że problem treningu dłoni córka poniekąd rozwiązała sama - niech żyją dzieci!) Poniżej kilka zdjęć ilustrujących efekty naszych zabaw:

Ciastolinowa głowa - to tylko jeden przykład wybrany z parapetu, który obłożony jest tworami rak moich dzieci. Ciastolina cieszy się tak ogromnym powodzeniem, że swobodna zabawa nią nie trwa nigdy krócej niż półtorej godziny. Poza tym, że można ją wygodnie modelować a później dobrze się sprząta to jeszcze zasycha na kamień bez żadnego pieczenia. Moje córki robią ciastoliny sztuczne jedzenie, lepią Plastusie, zwierzątka, wycinają z foremek kształty, bawią się też zestawem "Cukiernia" gdzie z tej ciastoliny przy użyciu elementów zestawu można zrobić, lody, ciastka, gofry, i inne cuda. Zabawa jest przednia.


Kulkolina - dość duże, miękkie kulki zlepione w jedną masę. Fachowo się to nazywa pewnie inaczej, ale bywa dostępne zarówno w sklepach z akcesoriami rehabilitacyjnymi jak i w zwykłych papiernikach.



Korale z gliny, wykonane w pracowni ceramiki, wypalone, pomalowane i pokryte szkliwem. Zabawa z gliną - przewspaniała bo glina to jedyne w swoim rodzaju tworzywo, które zmienia swa twardość, daje się toczyć, kulać, rzeźbić, gładzić, wymaga delikatności, zaś po wypaleniu pozwala się jeszcze malować i jest naprawdę piękne. Wyszukanie fajnej pracowni lepienia i ceramiki polecam każdemu. (My korzystamy z oferty Domu Kultury, czasem taka pracownia organizuje zajęcia jednorazowo i wtedy nie trzeba zapisywać dziecka na cały rok - DKWłochy organizuje soboty i niedziele ceramiczne raz w miesiącu.) Poniżej jeszcze dwa zdjęcia samodzielnych prac w glinie: pierwsze prezentuje dzieła starszych córek - 6 i 7 lat, drugie prezentuje prace 4 latki.



  • Nawlekanie: koraliki na sznurki (i tu warto przyjrzeć się ofercie koralików, sznurków, gumek i żyłek), makaronu (takiego z dziurkami, jak się go jeszcze pomaluje to już w ogóle fajne rzeczy wychodzą - malowanie cienkim pędzelkiem klusek to też swego rodzaju ćwiczenie malej motoryki a pomalowany makaron nawleczony na sznurek to fantastyczny prezent na dzień babci, wszystkie babcie to kochają), korale jarzębinowe to też trening ciekawy, bo jarzębinki są małe, wymagają delikatnego trzymania, coby ich nie zgnieść a przy tym precyzji nawlekania bo zwykle nabija się je na igłę z nitką;  można takie nawlekanie zlecić nawet czterolatkowi. Poniżej kilka zdjęć, które zobrazują, mam nadzieję różnice w materiale. Bywa często, że nie zastanawiamy się nad tym zupełnie a nie jest to bez znaczenia jakie się wybiera koraliki i sznureczki. Młodszym dzieciom zwykle bardziej pasują duże korale, kolorowe, drewno to dobry materiał bo są dość lekkie, ale takie korale źle się nawleka na miękki sznurek, któremu w dodatku rozdwaja się końcówka. Wiele zestawów ma oryginalnie dodane sznureczki, mogą mieć one usztywnione końcówki: dłuższe lub krótsze. Do nawlekani małych i malutkich koralików dobrze sprawdza się tradycyjna żyłka, lub żyłka elastyczna, silikonowa jubilerska. Taka może być dodatkowo kolorowa :). Czasem wystarczy w pasmanterii kupić za 4zł woreczek koralików a do nich metr żyłki i już zabawka gotowa. Myśmy od takich zabaw zaczynały 4 lata temu, teraz mamy już zgromadzony pokaźny zestaw różnych, tutaj tylko kilka rodzajów. (Córeczki bardzo lubią przygotowywać własnoręcznie prezenty tą metodą). Jeszcze łatwiejsze i tańsze rozwiązanie to nawlekanie na żyłkę guzików. Warto guziki zbierać, my odcinamy je od każdego zniszczonego ubrania bo służą nam również jako materiał matematyczny (segregowanie, klasyfikowanie, przeliczanie, porównywanie), a czasem dziewczynki bawią się robiąc z nich naszyjniki, magiczne medaliony itp.
Sensowny zestaw: rozmaitość koralików, wygodny sznurek z długą usztywnioną końcówką. Nawet moja 2,5 latka sobie radzi (oczywiście tylko pod opieką z powodu ryzyka połknięcia).

Ku mojemu zaskoczeniu najmniejsze koraliki i żyłka to ulubiona zabawa najstarszej, tej właśnie córci, która ma największe problemy z małą motoryką. 

A tak potrafią różnić się końcówki sznureczków. Warto zwrócić uwagę - ten bez usztywnienia bardzo zniechęca bo utrudnia pracę.

A tu porównanie efektów godzinnej pracy, zupełnie swobodnej. Dobra, ja bym tego nie założyła, ale ćwiczenie było świetne.
  • Segregowanie: zabawa w Kopciuszka ;) - koralików lub  mieszanki fasoli (wiele odmian dostępnych sprawia, że zabawa jest przednia bo różnią się kształtem, kolorem i wielkością), grochu, klusek. Brakuje i zdjęć całej zabawy ale może to i dobrze... robimy tak: z pojemnika wysypujemy na dużą miskę a potem dziewczynki segregują fasolki do różnych miseczek, garnuszków itd. Czasami robią to malutkimi łyżeczkami. Zwykle jest to jakoś powiązane z zabawą w gotowanie. Zabawa ma wiele dodatkowych aspektów (analiza wzrokowa, umiejętność segregacji, klasyfikowanie, koncentracja itd), ale dla mnie i tak najważniejsze jest, że potrafią to robić długo i spokojnie. ;)

  • Przenoszenie wody pipetką - wodę można zabarwić barwnikiem, farbką wtedy jest ciekawiej, a zabawa pipetką wymusza właściwy chwyt, pomaga ćwiczyć właściwe napięcie mięśniowe, wymaga treningu precyzji. Zdjęć brak. Zwykle jestem zbyt zajęta wycieraniem wody. Osobiście nie przepadam za tą formą, bo wiąże się z bałaganem, ale dzieci ją lubią. Warto takie zabawy organizować na dworze, balkonie, w łazience, na stole przykrytym ceratą.
  • Zabawy pęsetą - cel i przebieg ćwiczenia podobny jak wyżej, warto tu zauważyć, że gdy się taką małą fasolkę pęsetką chwyci to potem nie można za mocno ścisnąć... świetna zabawa (zwłaszcza dla mamy goniącej fruwające jak z procy fasolki po całym domu) ale przede wszystkim znakomite ćwiczenie.
  • Koraliki PYSSLA - układanie na podkładce z wypustkami plastikowych malutkich koralików, w IKEA ta zabawka funkcjonuje jako PYSSLA korale z podkładkami, łącznie cena zestawu to około 25 zł, więc nie majątek. Niewykluczone, że taką koralikową mozaikę daje się też kupić u innego producenta, nie reklamuję sklepu tylko rodzaj zabawki. Ułożone na podkładce koraliki zaprasowuje się żelazkiem, przez pergamin i powstaje wtedy obrazek, mała mozaika, wisiorek... Najważniejsze, że można się długo zachwycać efektem, to zawsze jest skuteczna motywacja. 
Pyssla IKEA

  • Gry ćwiczące małą motorykę Granny: "Sznurki i dziurki", "Guzik z pętelką" - przewlekanie sznurków przez dziurki w kartonikach, pomoc taką można również wykonać samemu, wtedy zabawa jest podwójna.




  • Pomoce typu Montessori: but do sznurowania (łatwo dostępny w sklepach z pomocami), duży prostokąt materiału z wszytym suwakiem, zatrzaskami, rzędem guzików i dziurek oraz sznurówka, czyli dwa rzędy dziurek oraz sznurek do zasznurowania (coś takiego można zrobić samemu, wystarczy naszyć na spory prostokąt sztywnego płótna lub innego dość grubego materiału wycięte ze starych ubrań zapięcia) Myląca może być sugestia, że to są tylko pomoce Montessori, nasi polscy terapeuci nawet ci nie korzystający z metod Montessori stosują takie pomoce. Żeby już być ścisłym zabawy pęsetą i pipetką również zalecane są przez Montessori warto więc rozejrzeć się po blogach miłośników mądrej Włoszki i poszukać tam innych inspiracji (nie mam tych pomocy i nie mam zdjęć).
  • Obieranie mandarynek :) super zabawa! Dobre ćwiczenie małej motoryki a przede wszystkim zajęcie z silna motywacją - "rączki muszą się przy tym trochę napracować, ale to dla nich bardzo wszechstronne ćwiczenie. No i najlepsze, że cała "praca" odbywa się zupełnie przy okazji, niepostrzeżenie" (cytuję osobę polecającą taka zabawę.)
  • Naklejanie, wycinanie, wydzieranie: książki z naklejkami, lub naklejki kupione samodzielnie, ale też wycinanie z kolorowych papierów samoprzylepnych lub zwykłych i tworzenie wyklejanek - wymaga sporej precyzji podczas wycinania i wyklejania, dla młodszych dzieciaków zamiast wycinanek polecam prace metodą wydzieranek, z papieru, z kolorowej krepiny; później można tworzyć z wydzieranki pracę metoda kolarzu, z wydzieranki z krepiny powstają fajne prace gdy się wykleja obrazek z utoczonych z niej kulek i wałeczków; również wyklejanie obrazków kulkami waty: owieczki, bałwanki, chmurki i nieśmiertelne wyklejanie plasteliną (którą można rozcierać po papierze, lub przyklejać do niego w formie wałeczków). Zdjęcia prezentują prace moich młodszych pociech, 4 latki - serduszko, a dynia i dziwne coś 2,5 latki. 



  • Origami: techniki składania papieru wymagają spokoju, precyzji, skupienia i są dzięki temu świetną zabawą i znakomitym ćwiczeniem dla rączek; dla maluchów, już od trzeciego roku życia polecam "Magiczne kółeczka" D.Dziamskiej, czyli origami płaskie z kół, dla starszych dzieci wybór technik, prac, tematów jest przeogromny zaś przewodniki i książki instruktażowe Doroty Dziamskiej warte uwagi i godne polecenia (często są dostępne w bibliotekach dla dzieci, zanim się kupi można przejrzeć, wybrać...) Wrzucę jedno zdjęcie a co, znów praca mojej czteroletniej córki - mysz akurat dość prosta ale od początku do końca zupełnie samodzielna.

  • Układanie mozaiki (polecam Mozaikę Montessori - Expedis, ale można tez samodzielnie stworzyć układy mozaikowe z dowolnej drewnianej, kolorowej mozaiki),  puzzli - tak, tak, to też trening małej motoryki, dopasowywanie precyzyjne elementów.
  • Kalkowanie: szlaczki, obrazki, kształty figur - można się na przykład samemu z dzieckiem pobawić w przygotowaniu kilku szablonów do kalkowania, podstawowe wzory to : proste kreski poziome i pionowe, skośne kreski, krzyżyki, znaki "X", kółka, ślimaki, fale, trójkąty, góry, "falbanki", pętelki (ćwiczenie tych znaków przygotowuje do pisania liter pisanych), ale jeśli dziecko nie chce i nie lubi bawić się w kalkowanie tych kształtów, to zawsze można wydrukować jakiś schematyczny obrazek chmurki, gwiazdki, słoneczka, kwiatka , serduszka, dinozaura, smoka, czołgu... i taki obrazek przekalkować. Na przykład kota. (Dzieło czterolatki)

A poniżej kwiat w trakcie kalkowania (również rączką czterolatki):


Jeden z wykonanych przeze mnie szablonów do kalkowania, markerem na tekturce, to materiał dla młodszych córeczek: 



  • Ćw. grafomotoryczne niestandardowe: rysowanie po śladzie obrazek jednym ruchem ręki bez odrywania pisaka od papieru, obrazek składa się z linii prostych, falistych, pętelek, można rysować go po śladzie, kopiować wzór, kalkować (przez pergamin do pieczenia - polecam biały w arkuszach, wychodzi zdecydowanie taniej niż kalka). Zestaw takich wzorów do rysowania po śladzie zakupiłam w postaci dodatku do Kuferka Juki a następnie zeskanowałam i teraz mogę drukować i drukować. Dziewczynki się o te obrazki prawie biją. Obrazki są proste, jak wiat, kot czy ślimak i trudne jak choćby zając, czy ryba. Są też dwuręczne - takie, które trzeba rysować dwoma rączkami jednocześnie - poniżej na zdjęciu jeden z najtrudniejszych dwuręcznych: koty. (Dostępne na rynku materiały do pracy tą metodą to "Ćwiczenia grafomotoryczne według Hanny Tymichowej" i w ogóle szukając w internecie informacji na temat metody Hanny Tymichowej można zdobyć sporo wiedzy na temat rozwoju motoryki małej. Polecam.) 



  •  Filcowanie (na sucho i mokro - tak tak, wymaga precyzji, efekty są ciekawe, naprawdę spora frajda dla dzieciaków) - filcowanie na mokro to ćwiczenie mięśni rączki, jest też fajnym relaksem, powinno pomagać w rozluźnianiu mięśni takie toczenie kulek z wełny, a filcowanie na sucho, zabawa dla ciut starszych (choć można już zaryzykować pracę z czterolatkiem) wymaga precyzji, a przy tym delikatności bo zabawa polega na dźganiu kłaczków wełny specjalną igłą tak żeby tej igły nie połamać, więc dźgnięcia nie mogą być zbyt mocne ;).
  • Przyszywanie guzików.
  • Prace domowe: pieczenie ciasteczek - w szczególności ugniatanie ciasta kruchego tudzież piernikowego i formowanie ciasteczek (wycinanie z pomocą foremek ale równie zabawne bywa lepienie samodzielnie serduszek, ślimaków z utoczonych wcześniej wałeczków, a dla pięcioletnicj i starszych dzieciaków fascynujące może być formowanie z wałeczków utoczonych z ciasta całego abecadła!). Wraz z bratową w pieczenie ciasteczek z dziećmi bawimy się już od czasu gdy nasze córcie ukończyły dwa latka. Ryzyko takiej zabawy jest podwójne: najedzą się surowego ciasta jeśli się nie upilnuje i kształtowanie we wczesnym wieku niewłaściwej postawy - jeśli piecze się te ciasta z córką. [oczywiście ta ostatnia uwaga jest złośliwa, ale biorąc pod uwagę współczesna modę na "równość płci" powinnam zalecać pieczenie ciastek chłopcom a odradzać dziewczynkom...]
  • Prace domowe, odsłona druga: wkręcanie śrubek. Palcami. Śrubokrętem. Prawdziwych śrubek! Ale jak to? Prosto. Jest zabawka na baterie? To pozwólmy dziecku wymienić te baterię samodzielnie. Moja bratanica - jeszcze nie ukończyła 5 lat - sobie poradziła :). Ach, warto było posłuchać z jaką dumą o tym opowiada! Warto szukać takich pozornie dziwnych, nietypowych aktywności, bardzo realnych i oczywistych.
  • Malowanie: palcami, różnej grubości pędzlami najlepiej tez jest przy różnych okazjach nabywać zestawy pędzelków z różnych materiałów, różnej grubości i twardości włosiem. malowanie różnego rodzaju farbami: akwarelowymi, plakatowymi, akrylowymi. W planach mam wykonanie z dziewczynkami serwety albo zasłonek do ich pokoju przy użyciu farb do materiału. Kiedyś wymalowałam sobie takimi farbami  spódnicę "stemplując" ją własną dłonią. A inne ciekawe rozwiązanie to farby do szkła - zestawy dla dzieci, oraz farby do ceramiki. Można kupić zestaw białych filiżanek na wagę, kilka podstawowych kolorów farb wraz z konturówką i samodzielnie wykonać unikalny serwis do herbaty... lub wazon z butelki po soku. Możliwości są niemal nieograniczone. Czasami też w sklepach z zabawkami trafiają się takie "zabawki": parasolka do własnoręcznego pomalowania, naczynka dla lalek do własnoręcznego pomalowania. Zwykle adresowane są dla ciut starszych dzieci, na przykład od 7 roku życia, ale to tez jest czas, gdy warto urozmaicać aktywność manualną.
  • Wycinanki: podobnie jak przy malowaniu, rysowaniu czy nawlekaniu istotne jest narzędzie, warto poświęcić trochę czasu i namysłu nim się je wybierze, nożyczki nożyczkom nie równe; mogą być małe, do paznokci, ciut większe - do brody (mają zaokrąglone końcówki), typowe dla dzieci (u nas królują Stadlera ale na rynku jest tego naprawdę sporo - bardzo ważne jest też, którą ręką dziecko pracuje, okres ciemnoty się skończył i jeśli dziecko pracuje lewą ręką to swobodnie kupuje się nożyczki dla leworęcznego); wiem jakie ceny potrafią osiągać dobre narzędzia, ale nie powinno się na nich oszczędzać, kiepskie nożyczki, które szarpią papier, lub maja za duże i niewygodne uszy będą zniechęcać do pracy (u nas dobre nożyczki służą już czwarty rok, opłaciło się zainwestować w nie kilka złotych więcej).
  • Stemplowanie (stempelki można zrobić samemu - z ziemniaka, jabłka, gąbki, styropianu -lub kupić zestaw stempelków).
  • Budowanie z klocków oczywiście, polecam szczególnie klocki Lego, wiem, że drogie i w ogóle, ale maja pewne zalety, których brak innym (zarówno Duplo jak i tradycyjne małe), główna zaleta to jakość, świetnie się łączą. Czasami dają się kupować na allegro na kilogramy. Również budowanie z klocków drewnianych i klocków konstrukcyjnych wymagających precyzji łączenia elementów.
  • Rysowanie i pisanie w kaszy mannej lub piasku (wystarczy duża płaska blaszka - jak do pieczenia szarlotki - lub drewniana tacka jako podstawa, trzeba wysypać na nią warstwę kaszy by równo zasypać dno) - zabawa polega na rysowaniu własnych znaków, obrazków, symboli, szlaczków lub rysowaniu po śladzie albo przerysowywaniu z wzoru, narzędzia mogą być różne: palec, długi patyczek, druga strona długiego pędzla, palec, lub trzy palce (kciuk, wskazujący i środkowy) złączone w charakterystyczny dzióbek. Jest to świetne ćwiczenie bo pozwala skupić się na odwzorowywaniu - niezbędny element percepcji wzrokowej - bez utrudniającego koncentrację  nadmiernego napięcia mięśni i dociskaniu pisaka do podłoża. Pisząc w kaszy łatwiej pracować nad tymi aspektami, łatwiej również wprowadzać nowe znaki i symbole oraz ćwiczyć je. Najpierw na tacce z rozsypaną kaszą pisze się palcem, później dzióbkiem z trzech palców, potem dłuuugim patyczkiem trzymając za sam jego czubek, lub już normalnie, nisko; różnica między taką zabawą a pisaniem kredkami jest taka, że dziecko nie musząc dociskać pisaka do podłoża nie zaciska ręki, a jak nie zaciska ręki to chętniej daje się namówić na układanie palców w dzióbek czyli na prawidłowy chwyt... u nas bardzo skuteczne :)




  • Rysowanie palcem w powietrzu, palcem po ścianie, palcem po stole (to następny etap ćwiczeń przygotowujących do nauki pisania, nie będę go opisywać za to zainteresowanych odsyłam do Metody Dobrego Startu http://www.martabogdanowicz.pl/metoda-dobrego-startu)
  • Kreda: rysowanie po tablicy, rysowanie na chodniku (widziałam kiedyś sporą część alejki w parku ułożonej z kostki i wymalowanej kredą tak, że powstała fantastyczna, bajecznie kolorowa mozaika) - tutaj niewątpliwą zaletą kredy jest jej grubość, cienkiej kredy nie warto kupować, trudniej ją do chodnika docisnąć bo szybko się łamie, zdecydowanie największy sens ma gruba, kolorowa kreda.
  • Rysowanie specjalnymi kredkami w wannie to świetna zabawa i tak bardzo różniąca się od tradycyjnych metod, że czasem dziecko, które nie znosi rysować na papierze w wannie i na kafelkach tworzy przepiękne prace.
  • Rysowanie na papierze (czy nawet kolorowanie...) - wcale nie musi być nudne: po pierwsze wybór tematu, obrazka, wielkości (mały obrazek z książeczki czy wielki plakat?) po drugie - materiały!! czym rysować może dziecko? Trójkątne kredki wydają się być najlepszym pomysłem, bo stymulują  właściwy chwyt, czyli trzy palce na trzech ściankach pisaka: wskazujący, kciuk i środkowy tworzą "dzióbek", kredka leży na środkowym palcu a wskazujący i kciuk prowadzą. Ale przecież nie każdemu psu - Burek. Był taki czas, że moja najstarsza od trójkątnych wolała grube okrągłe ołówkowe Domino. I to druga cenna cecha kredek dla młodszego dziecka. Polecam kredki grube. Odradzam cienkie (choć czasami cienkie kredki są dobrym uzupełnieniem "szwedzkiego bufetu kredkowego" bo łatwiej nimi pokolorować szczegóły), często powodują one, że dziecko za mocno zaciska na nich rączkę. Kolejna cenna cecha kredek to jakość grafitu. Zbyt twardy powoduje, że dziecko mocniej dociska kredkę do papieru by uzyskać bardziej intensywny kolor. To może niekorzystnie wpływać na napięcie mięśni, szybciej też rączka się męczy. Wiele kredek ma grafity kiepskiej jakości, takie, które po spadnięciu na podłogę kłamią się w środku kredki. Beznadzieja.  Mam w domu 5 rodzajów kredek (grube okrągłe i trójkątne, cienkie, świecowe grube i cienkie) tak, żeby każda panna mogła samodzielnie wybrać, zmieniać chwyt, urozmaicać itd. Gdy widzę nowe ciekawe kupuję, kredek nigdy za dużo.  Jednak wybierając kredki trzeba uważać by nie dać się złapać w pułapkę. Popularność kredek trójkątnych spowodowała, że powstają dziwaczne i raczej szkodliwe potworki.  Wśród tradycyjnych kredek świecowych zdarzają się kredki świecowe, trójkątne ale płaskie. Nie będą one kształtowały chwytu bo brakuje im jednej  ścianki :) tylko fajnie wyglądają. Odradzam. Podobnie odradzam cienkie kredki ściśle zalepione papierkiem, po pierwsze łatwo się łamią a po drugie niewygodnie się je "obiera" z papierka, gdy się już obierze wtedy mogą ślizgać się w rączce. Z kredek świecowych polecam za to grube, mogą być okrągłe ale raczej bez żadnych papierowych oklein.  Wyszukałam w pewnym sklepie internetowym ciekawy pomysł - świecowe kredki w kształcie ostrosłupa prawidłowego trójkatnego, wyglądają jak kolorowe trójkątne klocki.  
Kredki Triwrite
Fascynują mnie, wyglądają naprawdę sensownie, zwłaszcza jako narzędzie pracy dla małego, dwu - trzyletniego dziecka. Zalety? Poniekąd wymuszają prawidłowy chwyt (jak się nie złapie tak są trzy ścianki) a jednocześnie pozwalają chwycić kredkę całą piąstką, pewnie i wygodnie, każda kredka ma też kilka czubków, kilka boków i kilka ścian, co gwarantuje urozmaicenie rysowania :). Wada kredek to ich cena. Ale moim zdaniem warto. [Tutaj link do sklepu, który ma/miał? w ofercie takie kredki: http://www.prolis.pl/przybory-szkolne/268-kredki-triwrite.html].
Inne ciekawe kredki to kredki Kamyki:
Crayon Rocks
Mają dobry kształt, wygodnie leżą w małej rączce, są wykonane z naturalnych i bezpiecznych materiałów, świetne dla maluchów; podam tutaj link, dla osób zainteresowanych pełnym opisem. http://www.ekorodzice.pl/kredki-crayon-rocks,82,566,1388.html
  •  I na koniec jeszcze jeden ciekawy aspekt. Kredka powinna cała być w takim kolorze jakim rysuje. Oczywiste? Niekoniecznie. Jeśli kupisz kredki w IKEA to będą albo wielościenne w kolorze jasnego drewna, albo - widziałam raz takie - super eleganckie, czarne, trójkątne i cienkie. Ładnie wyglądają. Podobają się zwłaszcza rodzicom. Ale jak po takim malutkim czubeczku rozpoznać kolor grafitu? Nie jest łatwo. Cienkich nie kupowałam, więc nie wiem jak zareagowałyby na nie dzieciaki ale raz skusiłam się na zestaw MALA, grube wielościenne, drewniane i w kolorze drewna. Kiepsko idą. Moje dziewczynki niechętnie po nie sięgają. W porównaniu z zestawem Stabilio TRIO są wybierane wręcz żenująco rzadko. Nawet takie miękkie, tanie ze sklepu "wszystko po 5 zł" mają większe wzięcie. Wrzucam tu kilka zdjęć, które pozwolą obejrzeć te kredki i porównać stopień zużycia a to już wiarygodna informacja na temat tego, co dzieci wybierają. Kredki kupowane były w kolejności takiej: Domino, IKEA, Tropicolors - cienkie, Cool School  trójkątne- wszystko po 5 zł, Stabilo Trio. Od razu widać, że drugie w kolejności kupione IKEA MALA są najdłuższe, a najpóźniej kupione Stabilo Trio dorównują niemal stopniem zużycia tym, które były kupowane wcześniej. Mają wzięcie, naprawdę. 






  • Trójkątne nakładki na ołówek: jest dużo rodzajów, pasują na cienkie i grube ołówki oraz kredki. Jeśli chce ci się inwestować można kupić komplet takich nakładek na kredki, zdecydowanie skuteczniej stymulują właściwy chwyt niż nawet najlepsze trójkątne kredki. Oczywiście najlepsze są nakładki profilowane, czyli takie, które mają kształt odpowiadający właściwemu ułożeniu palców na pisaku, miejsce na każdy palec ma inny trochę kształt. Jeśli decydujemy się na takie nakładki musimy pamiętać żeby obracać nakładkę na kredce czy ołówku. O co chodzi? Jeśli dziecko trzyma kredkę zawsze tą samą stroną do kartki to grafit spłaszcza się z jednej strony i w pewnym momencie pomimo, że kredka czy ołówek są zatemperowane, to zaczyna się zachowywać jakby się "wypisywała", sunie mało precyzyjnie, zostawia szeroki, jasny ślad, ślizga się po kartce... Człowiek naturalnie i trochę nieświadomie obraca kredkę czy ołówek w palcach podczas rysowania, nakładka profilowana taki naturalny obrót uniemożliwia... trzeba w tracie pisania okręcać nakładkę wokół ołówka by zmieniać stopień przyłożenia grafitu do powierzchni. Podam od razu link do sklepu, który takie nakładki sprzedaje, ma sporą ofertę choć nie wychodzi wcale najtaniej: http://www.prolis.pl/28-nakladki-na-olowek-i-dlugopis; Pozwolę sobie również wrzucić w tym miejscu sensowne zestawienie, znalezione w sieci - i kamień z serca, bo myślałam, że będę musiała tę katorżniczą robotę wykonać sama (zamieszczanie zdjęć, opisy itd).
  • Zupełną nowością jest dla mnie również ołówek Stabilo Easyergo, niestety kosztuje majątek (30zł), ale warto go sobie wyguglać, obejrzeć i przemyśleć jego kupno. Trzymałam go w ręku, jest znakomity. W moim odczuciu bije na głowę wszystkie nakładki. Ale nie testowałam go dłużej, nie wiem jakie ma minusy a nieznajomość minusów zawsze sprawia, że czuję się niepewnie. W każdym razie wyprofilowany jest bardzo dobrze, pozwala na obracanie go w dłoni bo wszystkie "wcięcia" są takie same a mimo to pasują do wszystkich paców. Jest dość gruby więc dobrze leży w dłoni, wkład jest wysuwany, wygodny, dość gruby, ładnie pisze. Moc pozytywów. Cena zabójcza. Do zastanowienia.

Poniżej podaję link do strony, z której pochodzi zamieszczony obrazek i opisy chwytów prawidłowych oraz nieprawidłowych; znajduje się tam też opisem zalet i zastosowań poszczególnych typów nakładek na ołówki i kredki, oraz zdjęcia tych nakładek: http://www.zabawkowicz.pl/zabawka/2403,praktyczne-nakladki-na-pisaki.html. Myślę, że to zestawienie powinno być pomocne w wyborze narzędzia do pracy. 
  • Trójkątny ołówek, długopis: bez najmniejszego problemu można też zaopatrzyć się w profilowane trójkątne ołówki - grube i cienkie - i takie tez długopisy. Wada grubego trójkątnego ołówka jest taka, że ma on gruby grafit. Kreska, którą zostawia jest dość gruba. Moja córka narzeka, że jest "za jasna". Zamieniłam gruby ołówek na cienki z nakładką i jest ciut lepiej. Ale tez ołówek ołówkowi nie równy, wiele zależy od twardości grafitu, od temperówki lub metody ostrzenia tegoż ołówka... jest co testować.
  • Pisanie palcem lub rysikiem po tablecie. Lub telefonie z ekranem dotykowym. Albo korzystanie z laptopa z wbudowaną w niego myszką. Czasem zastanawiam się, czy to ćwiczenie nie jest najlepsze z wszystkich.
  • Książeczki suchościeralne: kartki pokryte folią tak, że książeczkę można wielokrotnie wypełniać flamastrem suchościeralnym. U mnie w domu maja ogromne wzięcie, a najstarsza córka, nieznosząca tradycyjnych szlaczków przy tym ćwiczeniu potrafiła spędzać całe godziny. Trzy lata temu kupiłam pełny zestaw takich książeczek wydawnictwa Aksjomat ("Moje pierwsze szlaczki, cyferki, wyrazy" - dla 4 latka, oraz "Bawię się i piszę. Zmywalny papier" dla 5 i 6 latka - w zerówce. Dla dzieciaków w klasie pierwszej można już trafić naukę pisania liter na zmywalnym papierze.) Widziałam książeczki z nauką cyferek i literek pisanych dla pierwszoklasistów wydane przez Olesiejuka. Nie jest to już tak bardzo wygodne, bo flamaster daje dość grubą kreskę a ślad pisanej literki powinien być dość cienki... ale zawsze jakieś urozmaicenie.
  • Tradycyjne "szlaczki": łatwo osiągalne na chomiku - zwykle udostępniane do ściągnięcia i wydrukowania, również w księgarniach z pomocami edukacyjnymi (trochę mam pdf, jeśli ktoś pragnie i potrzebuje można poprosić a ja postaram się wysłać, ale zastrzegam sie od razu, że mam niewiele, można również wydrukować ze strony: http://www.kaligrafowanie.pl/). Od jakich zaczynać z małymi dziećmi? Kreski proste i pochyłe, kółka, owale. Później kształty szpiczastej góry i takie same do góry nogami, dołki i zaokrąglone górki, fale małe i duże a potem połączone na zmianę raz takie raz takie. Dopiero później włącza się pętelki, a pętelek też jest kilka rodzajów: gdy zaczyna się rysować od góry a zawija je w lewo lub w prawo i wraca w górę (na przykład w literce "y" będzie występować taka pętelka), lub gdy zaczyna się od dołu i po zawinięciu pętelki wraca w dół (w pisanej literce małej "f"), albo też gdy zaczyna się na górze a po zawinięciu pętelki kreskę prowadzi się prostopadle (wielka pisana literka "L"). Uzasadnione są więc ćwiczenia - przygotowują do pisania liter, nieuzasadnione jest za to wprowadzanie ich zbyt wcześnie. Lub zmuszanie dzieci do męczącego treningu. Ćwiczenie tradycyjnych szlaczków też może być ciekawe. Fale, góry, pętle można ćwiczyć bawiąc się na wielkim kartonie w slalom rysowany kolorowymi markerami pomiędzy kasztanami, guzikami, klockami itp. Również wiele kart pracy tworzonych jest z myślą o nauce przez zabawę - moje córki chętnie po nie sięgają, choć oczywiście wypełniają je po swojemu i różnymi narzędziami kolorując i ozdabiając. Tradycyjne szlaczki, jeśli wykonujemy dziecku samemu kartę pracy powinny  być realizowane według  pewnego stałego układu. Najpierw rysowanie po śladzie, później kalkowanie, łączenie kropek, dopiero potem samodzielne kończenie. Warto też bawiąc się szlaczkami sięgać po urozmaicone narzędzia i materiały: kredę na chodniku, czarną tablicę, tackę z kaszą manną, farby i pędzel na długim patyczku, malowanie na wielkim kartonie, grube markery na dużych arkuszach... Zamieszczam tu tylko trzy zdjęcia tradycyjnych szlaczków, za to każda karta z innego źródła. Wbrew pozorom czasami dzieci sięgają po takie karty samodzielnie i chętnie. W przypadku moich córek zwykle wystarcza, że pozwalam szlaczki robić "na kolorowo" ;), ale takie tradycyjne karty wykorzystujemy najrzadziej, choć w przypadku dziewczynek w wieku szkolnym dbam o konsekwencję i regularne wykonywanie tych ćwiczeń kładąc nacisk na technikę pisania oraz łączenia elementów. Ale to już materiał na tekst o nauce pisania.





Na sam koniec dodam, że zetknęłam się z opinią, że nauka prawidłowego chwytu to tresura, że to niepotrzebne, może wręcz szkodliwe. "Co taka osoba, niewłaściwie chwytająca pisak traci?" Teoretycznie traci czas, bo pisze wolniej, czasem traci czytelnika bo zwykle pisze mniej czytelnie, ochotę do pisania bo ręka się szybciej męczy, niewykluczone również, że wpływa to na jakość pracy tej dłoni na starość... ale nie wiem. Może właśnie nie traci nic. Poza nerwami w szkole, gdzie wciąż poucza ja nauczyciel. W dzisiejszych czasach dominuje pisanie na klawiaturze więc niewykluczone, że dziecko miast ślęczeć nad szlaczkami powinno trenować Mistrza Klawiatury... Ale ponieważ większość opisanych przeze mnie ćwiczeń to różnorodne i ciekawe formy aktywności, więc sądzę, że przeciwnik  tresury nakładkami spokojnie odrzuci akapit o tychże nakładkach a wykorzysta resztę.

W tekście wykorzystałam zalecenia pedagogów terapeutów z Poradni Psychologiczno-Pedagogicznych (różnych, bo w różnych bywałam), pomysły Montessori, pomysły znajomych rodziców z grupy Edukacja Domowa na fb rzucone w dyskusji, która miała miejsce około rok temu przez nich testowane, pomysły własne i mojej bratowej Kasi przetestowane przez nas. Strony oraz propozycje wydawnicze, które uważam za dobre, wartościowe, godne uwagi i polecenia dla zainteresowanych tematem. Oczywiście spora część wiedzy koczuje w moim umyśle jeszcze z czasu studiów, ale ponieważ jest to post na blogu a nie artykuł w naukowym piśmie, więc chwilowo odpuszczam sobie tworzenie bibliografii, wyszukiwanie źródeł itd.

Wszystkim rodzicom życzę powodzenia w zmaganiach a przede wszystkim świetnej zabawy. I mam nadzieje, że te moje wypociny okażą się dobrą inspiracją do odkrywania nowych metod, narzędzi, technik. Że się komuś przydadzą.
Pozdrowienia dla czytelników. :)

PS. Minęło trochę czasu odkąd pisałam ten post i jedna z mam dała znać, że choć pełno w nim pomysłów to mało ciekawych dla chłopca. Cóż. Ja mam córki. Ale nie jestem taka zupełnie pozbawiona pomysłów i dla płci przeciwnej. Zdjęcia nie zamieszczę, ani linku, bo nie mam, widziałam jednak onegdaj fantastyczny pomysł zabawki/pomocy dla chłopca. Otóż było to plastikowe pudełko (taki spory pojemnik do przechowywania żarcia), odwrócony do góry nogami i w denko miał powkręcane śruby. Gruby, cienkie, różne, totalny misz-masz. Ponoć najpierw trzeba było wiertarką nawiercić otwory (ostrożnie po pudełko pęka) a następnie powkręcać te śruby robiąc takiego "jeża", na którego kolce można już nakręcać nakrętki, nakładać podkładki, duże, małe, jakie tylko mama w Castoramie na wagę kupiła.  
Można oczywiście również kupić masę takiego żelastwa, luzem wrzucić do pudełka i wtedy oburęczna robota jest bo jedna rączka trzyma  a druga nakręca. Zabawa powinna być przednia a ćwiczenie znakomite.
Młodemu mężczyźnie sprawdzać się będą też wszystkie absolutnie odmiany majsterkowania: wymiany baterii, składanie zabawek, (są takie drewniane modele do składania - cudo!), dawniej modne modelarstwo (w naszym Domu Kultury jest nawet pracownia modelarstwa i zaraz po zajęciach ceramicznych pojawiają się chłopcy by robić modele samolotów itp).
Modele można również robić samemu, polecam książki z pomysłami prac plastycznych z papieru (ja wypożyczam z biblioteki), my korzystając z pomysłu z takiej książki zrobiłyśmy fantastyczny okręt z kartonu... Wszystkie "cięcia, gięcia, klejenia, dopasowanie" będą świetnym ćwiczeniem małej motoryki.



Mogę zapewnić, że to działa. Precyzja z jaką moja dziewięcioletnia córka dziś koloruje, rysuje, pisze litery (choć powoli), a przede wszystkim lubi to robić dowodzi, że częste ćwiczenie różnorodnymi metodami naprawdę ma sens.