poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Pogryzając orzechy czyli edukacja przy okazji

Dnia pewnego, zimowego, gdy mroziło i śnieżyło, i z domu wychodzić się nikomu nie chciało zajęcia zrobiły się same. Zresztą często same się robią, ale tym razem postarałam się je zapamiętać, by opisać. Opisuję więc. A było tak...

Gawędziłam sobie niefrasobliwie z moją przyjaciółką i bratową przez telefon, omawiając rozkoszne zabawy naszych milusińskich gdy moja druga córka, piękna Helena, postanowiła potrenować nową umiejętność. Obsługę mikrofali. Gaworząc beztrosko kontrolowałam słowem i gestem poczynania mojej blondyneczki wyjmując jej z rąk różne nie nadające się do podgrzania produkty, wreszcie wręczyłam torebkę orzeszków laskowych - "masz dziecko, upraż sobie" - niech będzie z tej zabawy jakaś korzyść... Uprażone orzeszki zrobiły furorę, zainteresowanie mikrofalą spadło, konsumpcją zaś wzrosło. Przezornie zakończyłam w porę przyjacielską pogawędkę i przysiadłam siorbnąć w błogostanie kawkę. Mmmm... kawusia...

- Mamo, a jak się nazywają te orzeszki? - spytała Nadziejka
- To są orzechy laskowe.
- Mamo, a te orzeszki to są ziarenka, prawda?
- Ziarenka?
- No... te... nasionka! - uściśliła Nadziejka
- Hmm, właściwie to są owoce. Pamiętacie z naszych zbiorów jesiennych? Drzewa mają owoce suche i ... hmm, mokre, wilgotne?
- Soczyste! - podpowiedziała Helena. - Jak jabłko. Albo gruszka. I pomarańcza.
-O właśnie, dzięki Hela - ucieszyłam się. - I tak samo jak w soczystych owocach, w których nasiona znajdują się w środku, jak pestki w jabłuszku, albo jedna pestka w śliwce, tak samo w tym orzeszku, w środku znajduje się nasionko. O tutaj, patrzcie! - delikatnie rozdzieliłam orzeszek na połówki i pokazałam malutkie nasionko. Dziewczynki natychmiast zaczęły rozdzielać wszystkie nie zjedzone orzeszki sprawdzając czy na pewno w każdym znajdzie się nasionko. A ja wsadziłam do mikrofali drugą porcję.
-Mamo, ale my nie możemy ich jeść, tych nasionek! Przecież jak je zjemy, to one nie urosną! Nie urosną w naszych brzuchach! One umrą! - dramatycznie oświadczyła Nadziejka z bardzo zafrasowaną miną. - I nie będzie więcej drzew z orzechami! [Nadziejka ma 6,5 roku a personifikacja do potęgi n-tej, cudo.]
-Nie martw się Nadziejko, tych orzechów było bardzo dużo, na pewno wiele z nich pozostało jeszcze aby dać początek nowym drzewom. Wiewiórki też zjadają orzeczy i żołędzie a przecież wciąż rosną nowe drzewa. -Uspokoiłam zaniepokojoną miłośniczkę ekologii.
- A jak one mają na imię?
- Orzechy raczej nie mają imienia... Te orzechy, które teraz jemy to są orzechy laskowe. I rosną właściwie na dużym krzewie a nie na drzewie. Na leszczynie. Ale jadłyście też orzechy włoskie, pamiętacie? Łupałyśmy je razem dziadkiem do orzechów. Orzechy włoskie rosną na dużym drzewie, oglądałyśmy takie jesienią i latem... Zresztą jak nie pamiętacie, to zaraz wam pokażę. - Zapaliłam się do pomysłu widząc niepewne minki moich córeczek. - O, tutaj mamy orzechy laskowe w łupinkach - wysypałam resztki zapasów zgromadzonych jesienią dla wiewiórek - te, które prażyłyśmy, są już bez łupinek. A tutaj mamy orzechy włoskie... hmmm, zdaje się tylko bez łupinek... - chwilkę się wahałam, ale w łupinkach nie zostało mi już nic do demonstracji. Szlag. Trudno... - Trudno, kochane, musi nam wystarczyć zdjęcie. Chodźcie do komputera. To się robi tak. - Usiadłyśmy razem przed laptopem, odpaliłyśmy wyszukiwarkę internetową, wpisałyśmy "orzechy", wybrałyśmy dział "grafiki" i dopiero teraz się zaczęło. Długie, namiętne, szczegółowe oglądanie zdjęć drzew, krzaków, orzechów w łupinkach i bez, poznawanie nowych rodzajów orzechów.



- Mamo, tu są migdały!
- Tak, oczywiście migdały to też orzechy. A są jeszcze różne inne! Orzechy nerkowca, mają taki śmieszny kształt...
- Jak księżyc!
- Też - uśmiechnęłam się - orzeszki ziemne (arachidowe), zwane fistaszkami, orzeszki pistacjowe, macadamia, pekan... - i tak wymieniałyśmy nazwy, porównywałyśmy kolory, kształty i wielkość, rozmawiałyśmy też oczywiście o zastosowaniu orzechów w kuchni. A po wyjęciu migdałów z szafki porównywałyśmy nawet smaki, choć w bardzo ograniczonym zakresie.

- Mamo, a czy orzechy są zdrowe? - Helena... niestety, sama sobie ukręciłam ten bicz. Od dłuższego już czasu agituję za zdrową żywnością, walczę ze sztucznie barwionymi słodyczami pogardliwie nazywając wszelakie "odbabciowe" lizaki "niezdrowymi śmieciami" a ponieważ mamy alergię na mleko, więc ze słodkości pozostają jedynie świeże owoce, bakalie i pieczone w domu cista. I gorzka czekolada. Żeby zmotywować łakomczuszki do rezygnowania z paskudztwa potrafię długo i namiętnie opowiadać o witaminach, zdrowiu i wartościach odżywczych, które kryją się w przygotowanych przeze mnie deserach. I tak podejrzliwe pytanie, "Czy to jest zdrowe?" pojawia się niezmiennie już od dłuższego czasu.
- Tak, myślę, że są zdrowe... - odpowiedziałam z westchnieniem, wiedząc dobrze jakie pytanie padnie następne.
- A co one mają, że są zdrowe? Mają bakterie? - jak wiadomo bakterie mogą być nie tylko złe, ale również dobre - i witaminy? A jakie?

Odsunęłam na bok nietkniętą kawę, wrzuciłam w wyszukiwarkę Wikipedii "orzechy", a na sąsiedniej karcie "orzechy wartości odżywcze" i zaczęło się głośne czytanie, tłumaczenie, odpowiadanie na 100 pytań do, porównywanie. Które orzechy mają więcej magnezu, a które fosforu? Do czego w organizmie człowieka przydają się potas, magnez i fosfor, i dlaczego dzieci powinny je jeść? Czy są smaczne? Do czego może się przydać witamina E i B? Na całe szczęście sporo całkiem pamiętam ze szkoły, akurat interesowały mnie te kwestie zarówno w podstawówce jak i w liceum. Ha! robiło się nawet jakiś referacik! A nie było łatwo wtedy, bez interetu, do każdej informacji trzeba się było dokopać w bibliotece szkolnej i rejonowej; może dzięki temu wiedza zapadała lepiej w pamięć - ze strachu, że następnym razem trzeba będzie jej znów w bólach i kurzu poszukiwać ;). Dość, że teraz rozmowa nam nie utykała w martwym punkcie. Również dzięki temu, że dociekliwość sześciolatki to jednak nie to samo co dociekliwość dziesięciolatki. Uff!

Zdecydowanie muszę się zacząć w szybkim tempie dokształcać. Trzeba być o krok przed dzieckiem, nie? W końcu nikt nie lubi pozbawiać dziecka złudzenia, że jest tym naj najmądrzejszym rodzicem na świecie!
Bycie najmądrzejszą mamą na świecie znów kosztowało mnie kawę. Siorbnęłam z niesmakiem zimną a nie mrożoną wcale oszczędnie zabielaną (ja nie mam żadnej alergii, przynajmniej na mleko), i gdy fala emocji związanych z gorącą satysfakcją z dobrze wykonanej pracy już opadła pomyślałam z rezygnacją: no cóż, ciepłą kawę będę piła na emeryturze.
A do kawy, nie przejmując się nareszcie zdrowiem i alergią będę jadła takie, o! I niewątpliwie skorzystam z jednego z wielu przepisów, które na tym blogu: sercezczekolady.blox.pl znalazłam...

3 komentarze:

  1. jak to dobrze mieć internet! - zwłaszcza przy ciekawych świata dzieciach ;-)
    cieszę się, że wróciłaś!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki :) Powroty są trudne czasami, dobrze, gdy ktoś czeka. Niezmiennie dziękuję Panu w Niebiosach za internet! I tym razem też...

    OdpowiedzUsuń
  3. Pyszne zajęcia. A najpyszniejsze są takie wilgotne orzechy prosto z drzewa. Nawet jeśli po włoskich dłuuugo ma się czarne ręce;)Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń