Wakacje na wsi, tam gdzie diabeł mówi "dobranoc". Wymarzony odpoczynek. Teraz jest już tylko wspomnieniem i jako taki zdecydowanie lepiej wypada w rankingu "mój miło spędzony czas" niż gdy był chwilą obecną. Wszystkiemu winne zapewne moje malkontenctwo (trudne słowo) ale pomogło również zapełniające się szambo, brak zmywarki i pralki, gniazdo os, brudzące się kałużach dzieci (brak pralki!) oraz tydzień deszczu i zimnica, że ząb na ząb nie trafiał. W sumie sama sobie krzywdę zrobiłam bo pralka stoi, zmywać można luzem a nie w miseczce biegając z ową miseczką w krzaki bo do szamba jest pompa. Tyle, że jaki jest sens jechać na wakacje na wieś i NIE NAUCZYĆ SIĘ czegoś? A okazja trafiła się dobra. Wszystko było! Segregacja śmieci, oszczędzanie wody, pranie ręczne i na tarze! A do tego niekończące się cuda przyrodnicze. Te ostatnie zachwycały mnie niezmiennie. I choć pojechałam odpocząć od "edukacji" i dzieci miały nareszcie "wolne od zajęć" (ja się cieszyłam najbardziej, bo nie musiałam się przy tych zajęciach uwijać) to nareszcie mogłyśmy chłonąć wiedzę i mądrość wszystkimi porami skóry, przy okazji, bez okazji, pomimo okazji! Moja ukochana szkoła życia w pełni. To był raj. Całodzienna bieganina by przez kilkanaście minut podpatrywać jak panny zdobywają nowy szczyt. Lub też rzucić wszystko by przez godzinę latać z aparatem za motylem. Czy też podlewając kwiaty przyglądać się polującemu pająkowi. Podpatrywać uwijające się osy, czatujące w swych pajęczych sieciach krzyżaki i tygrzyki. Ach, było naprawdę fajnie. Miesiąc na wsi to zdecydowanie za krótko.
Teraz mała galeria, która lepiej ode mnie zaprezentuje nasze wakacyjne zdobycze:
Na początek krótka informacja. Zanim udało mi sie namówić panny do prania musiałam uprzejmie je poinformować, że mamusia na loterii rąk nie wygrała, że są tylko dwie i te dwie piorą ubranka mamy, i Natalki oraz duże sztuki pozostałych panien, ale majtki i skarpetki piora same albo chodzą bez. Poskutkowało. Czy to jest motywacja negatywna? Czy przemoc w rodzinie? A może jednak dobra szkoła dbania o samego siebie...
Pranie na tarze dostarczyło jednak poro emocji, zwłaszcza, że poprzedzone było opowieścią o "dawnych czasach" a sama tara jest pamiątką po praprababci, a to już robi wrażenie!
Za tym ślicznym Paziem królowej uganiałam się ponad godzinę, nagrodził wytrwałość przysiadając na moim klapku czym mnie zachwycił i wzruszył. A poza tym był dość częstym gościem - i nic dziwnego - nie wypielony ogród porasta sporo dzikiej marchwi i innych chwastów, w których Paź gustuje.
Motyle, ach motyle! Niestety robota domowa wzywała, więc było mało czasu na polowanie z aparatem na te szybko latające ale rusałkowatych widziałam kilka bardzo pięknych, zaś na fotografii dały się uwiecznić te malutkie zapylacze :)
Prezentowane powyżej Przestrojnik trawnik i Przestrojnik jurtina przylatują do nas właściwie całymi stadami :), nic tylko usiąść wśród kwiatów babcinego skalniaka i podziwiać oraz obserwować.
Udało mi się również dość ładnie "złapać" migawką trzmiela, w powiekszeniu wyglada lepiej - i z pewnością ciekawiej - zwłasza, że niezłą rozdzielczość ma zdjęcie, ale i tu prezentuje sie nieźle.
A teraz nasz sąsiad. Czy raczej wielu, wielu sąsiadów ale fotografowałam tego jednego, bo był najlepiej oświetlony. To Tygrzyk paskowany. Czy raczej Tygrzysica bo z pewnością była to samica - patrząc po rozmiarze. Swego czasu podobno dość rzadko spotykany w Polsce, ostatnio liczebność wzrasta (jak wyczytałam w Wikipedii). Ha! U nas potykamy się o niego, wpadamy na niego, zatrzymujemy się nos w nos nim idąc przez pole i ogólnie już nam trochę obrzydł,choć rzeczywiście gdy dzieckiem będąc lat temu 20 jeździłam na wieś paskudy nie widywałam, pierwsze okazy odnotowaliśmy z 10 lat temu. Teraz jest zatrzęsienie. Kila z nich uparło się mieszkać przy samym domu, ba! przy samym wejściu do domu! Coś jakby na rogu Marszałkowskiej i Al. Jerozolimskich naszego gospodarstwa domowego. Z tym okazem zreszta wiąże się pewna anegdotka. Ale najpierw - fotka.
Ładnie widać na zdjęciu wzmocnienie sieci pajęczej - taki szew wyglądający jak zygzak po środku - właściwie niezrywalna była. Nawet jak pająk znikł, z dnia na dzień, to pajęczyna została i trwała nienaruszoana w sumie. O zniknięcie pająków ze skalniaka podejrzewam żaby. Ale kto wie, może niesłusznie. Może poprostu czatowała pajęczyca na środku sieci a jak upolowała coś sporego i zeżarła - a byłam tego świadkiem - to zeszła z pajęczyny i schowała się w cieniu szykując do składania jaj. Wikipedia podaje, że taki obiad wystarcza jej na tydzień, a pośrodku pajęczyny tkwi gdy poluje. A jaja składa pod koniec sierpnia. Hmm, miałam nadzieję podpatrzeć jeszcze pajęcze gody, ale jak widać nie w tym terminie.
A teraz anegdotka. Dnia pewnego słonecznego, gdy zalatana jakąś robotę wykonywałam - pewnie obiadową - podeszła do mnie Łusia i powiedziała: "Mamo, wyniosłam robaka". "To wspaniale córeczko! Ale nie wniosłaś go do domu?" Upewniłam się, bo Bóg jeden wie, jakiego to robaka moja córka do wiaderka złapała tym razem, ostatnio po całej chałupie szukałyśmy malutkich żabek. "Nie, wyniosłam go tam, na trawę, daleko." "To wspaniale moja córeczko" ucieszyłam się, "a jaki to był robak?" spytałam z roztargnieniem. "To był pająk. W siatce. On miał taką siatkę. Wyniosłam go w tej siatce." Uśmiechnęłam się do młodej, dziwując jaka to niezwykła historia i poleciałam do swojej roboty. Po obiedzie przysiadałm na schodkach i zaglądam do mojego tygrzyka, czy duży urósł a tu tygrzyka nie ma. Ani pajęczyny, ani pająka, normalnie szok! Zawsze był!! "Kasia spójrz!" mówię do bratowej "pająka nie ma! I nawet po pajęczynie ślad nie został!" dziwię się. "Przecież Łusia mówiła, że wyniosał na trawę pająka. W jego siatce" - uświadamia mi Kasia. I tu mnie zamurowało. Różne stworzonka Łusia łapie do wiaderka, ale takiego wielkiego tygrzyka?? Tygrzyk się obraził i nie wrócił.
Jeszcze oczywiście tytułowy giez mi został do opisania. Moje panny nie lubią komarów. Ale właściwie ich nie było, więc basen wodą został zapełniony a ja namawiałam panny do pluskania się. Tymczasem jest coś gorszego od komara, na kórego Orinoko w psiku wystarcza. Jest to oczywiście giez. Głupia ślepa mucha, która bardzo boleśnie gryzie. W plecy. Między łopatkami. Albo pod kolanem. Nie daje się odgonić i bardzo trudno ją zabić, chyba, że już sie przyssie - boleśniej niż mały komarek - a wtedy też trzeba ją tak mocno chlasnąć, że właściwie nie wiadomo co bardziej boli. A gzów w tym roku było istne zatrzęsienie. Jednak jeżdżenie autem z mamą, która jak się zgubi to się nie martwi bo ma GPS dało zabawny efekt. "Mamo, ja tam nie idę bo tam jest GPS!" "Na Boga! Jaki GPS? GPS został w samochodzie!" "Nieprawda bo tam jest! i lata!" "Córeczko, to giez, giez to owad, a GPS, to urządzenie...." "A jak ono działa? Czy ono też lata? A giez? Czy on też ma mapę i wie jak do nas lecieć, żeby nas ugryźć?" i posypały się pytania. Samoedukacja się nie nie kończy i nie ma od niej wakacji.
Sporo jeszcze ciekawych rzeczy robiłyśmy ale następnym razem o tym (co dziobią kury dziobiące na przykład? i jak radziłyśmy sobie z osami, oraz jaki ładny był zachód księżyca, kim jest 4,5cm potwór, który prawie utopił się w balii), a teraz na zakończenie zdjęcie autorstwa Helci, mojej prawie juz sześciolatki:
Zachód w zbożu
Piękne wakacje miałaś :)
OdpowiedzUsuńA co do prania - wyzysk dzieci niesamowity ;) Ja wyzyskuję codziennie bardzo podobnie przy odkurzaniu, myciu mopem podłogi i wyciąganiu prania z pralki.
Nino, jak mnie za rok znów zaprosisz to tym razem naprawdę choćby na miotle dolecę! Nie żartuję. Ja nigdy na oczy nie widziałam pazia na żywo, a Tobie na bazarowych klapkach siadają:-)! Słów brak, aż mnie zatkało. Ps. Chyba jeszcze nie oodziękowałam za kartkę, a doszła, więc dziękuję serdecznie:-)
OdpowiedzUsuńFajnie, że wróciłaś! Wakacje miałyście super a najbardziej zazdroszczę tej tary - zawsze marzyłam, żeby spróbować takiego prania, ale nigdy nie miałam okazji...
OdpowiedzUsuń