niedziela, 22 czerwca 2014

Papierowo

Ze słowem "scrapbooking" zetknęłam się stosunkowo niedawno, choć jest to od wielu lat stosowana technika ręcznego wykonywania i dekorowania albumów rodzinnych.
Samo zjawisko nie jest mi obce. Ba! Mam taki zeszyt, kilkunastoletni już, który dostałam od przyjaciółki i kuzynki ozdobiony tą metodą. Jeszcze w czasach gdy w liceum pisałam pamiętnik prowadząc go w niebieskim zeszycie. W sumie mogło być na okładce cokolwiek byle ładno-niebieskie. [Łatwo zrozumieć to osobom, które pamiętają lata '80, gdy okładki zeszytów były tak paskudne, że właściwie wszystko było od nich ładniejsze. U nas popularne było oklejanie okładek zdjęciami wyciętymi z kalendarzy ściennych.] I specjalnie dla mnie przyjaciółka okleiła niebieską okładkę zdjęciami, wkomponowała między nie kłos żyta, całość "zafoliowała" szeroką taśmą klejącą. Po dziś dzień ten zeszyt mnie wzrusza.

Nie czułam w sobie namiętności do takich zabaw i jako hobby wybrałam szydełko, tymczasem technika ta wróciła do mnie i zapukała do moich drzwi wraz z niezwykłą dziewczyną poznaną w środowisku edukatorów domowych.
Pokazała mi swoje papiery do scrapbookingu, albumy, notesy, kartki, które wykonuje a ja zachwyciłam się subtelnym pięknem jej twórczości.
Pierwsze arkusze dostałam w prezencie. Z zachwytem i lękiem zastanawiałam się "jak to ugryźć?" Zapisać się na warsztaty scrapbookingu teraz muszę. A Agnieszka powiedziała: "Daj je dziewczynkom, wraz z nożyczkami i klejem, one będą wiedziały co z tym robić". I tak się zaczęła nasza przygoda w świecie pięknego papieru.

Album rodzinny ze zdjęciami oraz pamiątkami dopiero powstanie i na razie nasze zabawy to zwyczajne  - niezwyczajne kolaże, ale zabawa jest przednia.
Zaprezentuję tu kilka prac bo mnie zachwycają i może będą też dla innych inspiracją do zabawy. Ograniczeń wiekowych brak (owszem, nawet roczna Hania się bawi, papier jej smakuje, na brzuch się nie skarżyła).

Zupełnie pierwsze pracy powstały dla babć i nie zostały uwiecznione, ale jedna z pierwszych dużych kompozycji to nasza jesienna ilustracja inspirowana książeczką dla dzieci, którą babunia jako lekturę wybrała dla moich córek na lekcje literatury.
Jan Grabowski "Reksio i Pucek"

Dziewczynki po zajęciach z babunią pastelami narysowały Reksia i Pucka - dwa pieski, a potem wycięłyśmy je z kartonu i wykorzystałyśmy papiery z Makowego Pola (pracownia i sklep)  aby zrobić to: Jesienny spacer Reksia i Pucka.
Wisi sobie beztrosko w salonie i zaskakuje.


Kolejna okazja do poważniejszej zabawy trafiła się gdy z okazji Dnia Matki kupiłam na Makowym Polu kartkę dla mojej mamy. Co tam kartkę - dzieło sztuki!
A żeby kartka samotnie do mnie pocztą nie wędrowała kupiłam również zachwycający komplet papierów "Tu i teraz", kwiecistych, ciepłych, pastelowych. Mniam.
Wywołały one zachwyt moich córek. 
Zaraz dziewczyny wyciągnęły papiery z pudełka, klej, nożyczki, zadekowały się w pokoju (Mamo! Nie wchodź!) i wzięły się za wykonywanie laurek na dzień mamy. Dla mnie. To było wzruszające. I zabawne, nie ma co ukrywać, bo po 15 minutach, w których Hania ściągnęła im ze stolika wszystko gdy namawiałam je do przeniesienia się na duży stół w salonie, wyraziły zgodę, ale pod warunkiem, że nie będę patrzeć. A ponieważ moja niespełna czterolatka też chciała kleić - musiałam jej pomóc. Nie patrząc na prace pozostałych córek. Efekt był taki, że pracowałam z dziewczynkami przy tym samym stole starannie omijając wzrokiem ich prace. Mówię wam - ubaw po pachy. Czego to lekko stuknięta matka nie zrobi dla swoich córek.
Zdjęcie też zrobiłam nie patrząc. Dlatego takie krzywe. [eh, nie ma to jak dobra wymówka]



Efekty pracy zostały starannie zapakowane, obwiązane wstążeczkami i musiałam czekać jeszcze tydzień (!!! nieludzkie ) zanim wolno mi było nareszcie obejrzeć laurkowe cuda. Wszystkie wiszą teraz nad moim łóżkiem w sypialni. Prawie wszystkie. Laurka Natalki wisi nad jej łóżkiem. Niezwykle trudno jest się jej rozstać ze swoim dziełem.

Od Łucji

Od Helci

Od Nadziejki

Dzieło Nati na tle papierów Agnieszki z Makowego Pola

Papierowa przygoda dopiero się zaczęła. Kolejny rozdział to karki z podziękowaniem dla instruktorki ukochanego baletu. Zanim laurki zostały oddane zdążyłam jeszcze złapać je obiektywem idiot-kamery. 




Na sam koniec mała anegdotka związana z ostatnim zdjęciem - laurką Natalki. Otóż Nati na balet pójdzie dopiero jesienią, jest to marzenie jej niespełna czteroletniego życia. Na zajęcia dziewczynek podkrada się gdy tylko się jej uda zwiać mi z oczu (podczas czekania), baletek ma już dwie pary i codziennie ćwiczy przy muzyce z radia (dziś kazała mężowi wyłączyć mecz Niemcy - Ghana, bo ona teraz będzie tańczyć a mecz jej zagłusza muzykę... zobaczyć minę mojej drugiej połówki - bezcenne!).
Dość, że pani od baletu jest kimś w rodzaju bóstwa i specjalnie dla niej Nati stworzyła laurkę samodzielnie rysując (ja pomogłam tylko narysować ręce - Nati jest na etapie głowonogów), kolorując, wyklejając i inne cuda robiąc. Gdy już baletnica była gotowa młoda zabrała ją ze sobą na występy sióstr. Po występach pobiegła wręczyć pani swoją kartkę. Pokazała ją pani, opowiedziała o niej. A potem wróciła z tą kartką do mnie.  Nie potrafiła się z nią rozstać. 
Wykonała jeszcze kilka takich kursów (Nati to żywe srebro) i za którymś razem położyła laurkę w sali baletowej u pani na stoliku. Myślałam, że było to działanie celowe do momentu gdy w domu Natalka zaczęła szukać swojej baletnicy. Ależ był żal.... dopiero obietnica, że zrobimy jeszcze jedną piękną baletnicę (w posypanej brokatem sukience) do powieszenia na jej ścianie ukoił smutek mojej czwartej córki.

Jeśli ktoś wam kiedyś powie, że małe dzieci nie cenią swoich prac - to jest to totalna bzdura.  Warto poświęcić kilka godzin na wykonanie czegoś dużego i pozornie trudnego z maluchem. Ktokolwiek będzie towarzyszył czterolatce w procesie twórczym przekona się o tym. Dla maluchów nie ma rzeczy za trudnych. Ktokolwiek poobserwuje później przywiązane dziecka do własnego dzieła - zapamięta. Dumy z własnej pracy powinniśmy się uczyć od dzieci. 
[To zapewne dorośli gaszą w dzieciach ich radość i poczucie dumy krytykując i deprecjonując ich pracę, ograniczając czas, popędzając, zabierając niebezpieczne narzędzia, "nieodpowiednie" dla wieku materiały. To jak zalewanie ogniska wodą po to by później zasypać je mokrym piachem.]
Acha, mała rada dla chętnych by podjąć wyzwanie szalonej i nieograniczonej pracy z małą dziewczynką. Nie zapomnijcie o brokacie i kleju! I o zasadzie, którą moje córki wciąż przypominają: "Mamo! Ja sama!"

Cały post dedykuję Agnieszce Sieńkowskiej z  Makowego Pola  w podzięce za piękno, które wnosi w nasze życie.
A wszystkich zainspirowanych namawiam do wizyty w jej pracowni.

 Tu znajdziesz Makowe Pole - sklep.
A tu znajdziesz Makowe Pole - blog Agnieszki.












9 komentarzy:

  1. Jak zwykle miło się czyta Twoje słowa :-)
    A jak sprzątasz brokat? Da radę skutecznie?

    OdpowiedzUsuń
  2. Zamiatam, odkurzam, ścieram wilgotną ściereczką, trochę się przy tym irytuję, trochę się nam podłoga błyszczy i dzieciom włosy oraz ciuchy, ale jak dotąd nikt nie dostał alergii więc nie narzekam. Z czasem schodzi ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ech, mnie denerwuje brokat na twarzy (zwłaszcza pod okiem), którego nijak nie da się zdjąć...
      No i oczywiście brokat na łapach (a potem pysku) kota :-(

      Usuń
    2. Na twarzy miała brokat ostatnio nawet Hania, i na powiece. Nic do oka nie wlazło, a ja się jakoś mało przejęłam. :) Brokat jest obecny u nas stale od 4 lat. A kot brokatu unikał jak ognia. Teraz jeszcze nie było źle, jak brokatem w sprayu malowałyśmy szyszki na choinkę to był cyrk! ;)

      Usuń
  3. Zapomniałam napisać, że moja córka też się przywiązuje do niektórych swoich prac.
    Nie chce brać udziału w żadnym konkursie plastycznym, na który trzeba dostarczyć pracę (a nie zdjęcie pracy).
    Prace płaskie to mało, chociaż te tuby z rysunkami mnożą się w zastraszającym tempie (a tu wyjazd na obóz artystyczny za pasem....). Od lat leża u nas w szafach lub stoją u nas na balkonie model Układu Słonecznego (wysokość ok. 20 cm), model ludzkiego oka (na szczęście mały), wiatrowskaz (wysokość ok. 12 cm), zegar słoneczny (wys. ok. 15 cm), katapulta (wy. na ok. 30 cm), fontanna Herona (jeszcze wyższe), papierowa przytulanka-kot (60 cm), tudzież inne mniejsze i większe wytwory rąk mojej córki, które absolutnie nie mogą zostać wyrzucone! ;-) Jakby tego było mało, powstają kolejne dzieła i wiem, że to nie koniec ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moje panny od dwóch lat chodzą na zajęcia w pracowni gliny. Wytwory z gliny to ja mam już wszędzie poustawiane. Także rozumiem brak miejsca ;)

      Usuń
  4. Mam dwie mega pękate teczki z pracami córki, a spróbowałabym coś stamtąd wyrzucić ;-)))

    OdpowiedzUsuń
  5. Nino ale się uśmiałam. Też mi się zdarza pomagać np. w odklejeniu papieru lub zawiązaniu supełka "nie patrząc" na całość pracy ;) Niedawno miałam urodziny i dzieci zamknęły się konspiracyjnie w pokoju Najstarszej. Mówiłam, że "jak chcą COŚ sobie razem porobić", to niech idą na duży stół do szkoły. Ale nie chciały. Zakaz wstępu miałam do pokoju. Ale tylko podczas ich pracy.. bo po wykonaniu laurki leżały sobie na samym środku biurka czekając na następny dzień ;) Udawałam, że nic nie widzę :) Ale zdjęcia jeszcze nie robiłam nie patrząc ;) Czad!
    I ja jestem wredna matka... dlugo motywowana przez wrednego ojca.. bo w końcu zaczęłam niektóre prace wyrzucać. Zostawiam nadal te bardziej spektakukarne (i zwykle wieksze), o co małżonek się złości. Po przeprowadzce trochę mniej narzeka. A ja po roku mam poczucie, że już się nie mieszczę z tymi wszystkimi gratami ed..a na pewno mam problem gdzie co poupychałam..

    OdpowiedzUsuń
  6. Na mniejszej przestrzeni jest większy bajzel. Przynajmniej u nas był. Ale łatwiej było wszystko znaleźć.. bo i zazwyczaj leżało "na wierzchu" :D

    OdpowiedzUsuń