Na cześć rozpoczęcia roku szkolnego, które pokutuje w moim umyśle i sercu, postanowiłam opisać pewne wspomnienie okraszone refleksją. Będzie jak kartka z pamiętnika.
Wagary. Zaliczenie ich to konieczność w życiu ucznia, jeśli się nie chce być pupilkiem pani, maminsynkiem, tchórzem i w ogóle Ananiaszem. Choć w przypadku dziewcząt za moich czasów mówiło się: "nie bądź taka święta" albo "ciotka - cnotka, niewydymka", co już wogóle było bez sensu, bo gdzie, przepraszam "dymanie" a gdzie "wagary"? Chyba, że chodziło o "dymanie szkoły" - jeszcze raz bardzo przepraszam za ten slang. Mam nadzieję, że czytają to dorośli. Jeśli jeszcze ktoś to czyta. Presja była okrutna. Ale ja byłam ciotka i święta, i się nie dawałam. Podejrzewam, że głównie z przekory, żeby nie iść za tłumem, który wagarował, ale też i z powodu bardzo twardych zasad mojego taty. Ale zdarzyło mi się zwagarować. Dwa razy. Pierwszy pomógł mi zapamiętać zasady mojego taty poprzez ponoszenie konsekwecji. A drugi... drugi raz był w liceum i sprawił, że zupełnie przestałam rozumieć szkołę.
Za pierwszym razem wsypał mnie kolega. Ciamajda taka, że no weź i kapuś na dodatek. Najpierw, przed zajęciami (a byłyśmy, o zgrozo, w czwartej klasie podstawówki!) naopowiadał o wagarowaniu i wyśmiał, że nigdy nie będziemy miały odwagi tego zrobić a potem, jak w końcu to zrobiłyśmy (ja i moja najlepsiejsza psiapsiuła), to wsypał nas przed nauczycielką, na samym początku lekcji, przy całej klasie i nawet nie udało nam się uciec z terenu szkoły! Zamiast wagarów i spaceru w cudny wrześniowy dzień był obciach, że tak się dałyśmy złapać, wstyd, że się na nas pani zawiodła tak okrutnie (tu pełne wyrzutu spojrzenia pani a u mnie gula w gardle i łzy pod powiekami) a potem bolesne lanie od ojca i już całkiem autentyczne łzy oraz zapamiętane na całe życie, że wagary są, jak kłamstwo, ABSOLUTNIE NIEDOPUSZCZALNE i że mogę się nie łudzić, zawsze wyjdą na jaw. Najbardziej bolała jednak zdrada tego gogusia, który nas wsypał. Prowokator i podlizuch. Błee!
I tak, szczęśliwie dotarłam do liceum nie wagarując i prawie nie kłamiąc (mamie czasem trzeba było, żeby jej zbytnio nie denerwować, bo wtedy to się działo!, ale tacie - nigdy! Nie trzeba było zresztą, bo dla prawdy, nawet tej "najgorszej" miał dużo cierpliwości i wyrozumiałości). Ale przyszedł taki dzień, dzień sądu, kiedy inaczej się nie dało. Dwie klasówki: z ukochanej historii i znienawidzonej chemii; do obu byłam tragicznie nieprzygotowana, uczenie się wieczorami przerastało często moje siły (zwyczajnie zasypiałam nad podręcznikiem) a jakoś zawsze naukę do klasówek zostawiałam na ostatni moment, bo zwyczajne odrabianie lekcji wraz z obowiązkami domowymi pochłaniało tyle czasu! Niewykluczone też jest, że odwalałam te stosy zmywania i sprzątanie tylko po to, żeby się nie uczyć chemii. A historia, jako łatwiejsza, była "po" chemii na liście. Efekt był taki, że nie umiałam nic. Zemdliło mnie wtedy na myśl o oddawaniu pustej kartki dwa razy pod rząd jednego dnia i zrozpaczona zamiast do szkoły pojechałam nad Wisłę. Nie żeby się topić! Na spacer zwyczajny. Poczułam się taka wolna! Łaziłam, myślałam, marzłam, zaczęłam się nudzić bo w końcu co mi po wolności skoro nic z nią sensownego nie mogę zrobić? Cały dzień wolny! Cudnie! Pojechałam do biblioteki pouczyć się chemii. W czytelni naukowej na Koszykowej panowała taka błoga cisza, było jasno i słonecznie, wszystkie książki w zasięgu ręki... Opanowałam zadania z chemii w dwie bodaj godziny, poćwiczyłam je trochę, odrobiłam wszystkie zadane i zaległe lekcje, napisałam jakieś wypracowanie, poprawiłam je, sprawdziłam ortografię ze słownikiem w ręku i mogłam wrócić do domu. Pod wieczór zadzwoniła koleżanka, że klasówek nie było, bo z chemii klasa wybłagała przeniesienie na za tydzień, a z historii pani zgubiła karteczki z pytaniami i będzie jutro. Jutro! A ja miałam cały wieczór wolny, opanowaną chemię i świetny nastrój. Po krótkiej chwili paniki uświadomiłam sobie, że przecież historii to ja się nauczę w ten jeden wieczór bo wcale nie czuję się bardzo zmęczona. I wzięłam się do roboty.
Następnego dnia napisałam klasówkę z historii na 4,5. Tydzień później napisałam klasówkę z chemii na 4 (ku zdziwieniu nauczycielki; e tam, zdziwieniu, wielkiemu szokowi!). W oczach koleżanek zaplusowałam wagarami, ale jak usłyszały o bibliotece to pospadały z krzeseł ze śmiechu i powiedziały, że takie wagary to się nie liczą. Została mi tylko kłopotliwa nieusprawiedliwiona nieobecność w dzienniku. Przyznać się do wagarów rodzicom? Poszłam do wychowawczyni, opowiedziałam całą sytuację, pomartwiła się chwilę, zasmuciła, usprawiedliwiła a potem poprosiła, żebym tego więcej nie robiła.
Więcej tego nie zrobiłam.
A dziś myslę o tym i zastanawiam się, i refleksja mnie nachodzi. Jak to możliwe, że nikt, ale to nikt, nie zorientował się, że w trybie szkolnym jadę na marnych trójach a w trybie nauki alternatywnej (samodzielnie na wagarach, w bibliotece, podczas korepetycji z fizykii i matmy u mojego taty) uczę się skutecznie i osiagam lepsze wyniki? A przede wszyskim mam dużo lepszy humor! Jaki sens było tępić moje wagary? Trzeba je było wspierać! Zmanowałam młodość w tych szkołach. Doprawdy.
Na koniec mały dylemat filozoficzny. Zdaniem koleżanek wagary się nie liczyły. Dlaczego? Dlaczego?! Czy jest gdzieś Uczniowski Kodeks Wagarowania, Zrywania się z Zajęć i Olewania Obowiązków Szkolnych, w którym spisano zasady dotyczące wagarowania? I zostało w nim zapisane, że jeśli podczas wagarowania spędzasz czas w bibliotece to wagary są "niezaliczone?! Nie ma przecież, no nie? Poza tym konsekwencje w postaci nieusprawiedliwionej nieobecności, poczucia winy, wstydu przed nauczycielką, strachu przed rodzicami itd. odpracowałam rzetelnie i uczciwie! Skoro więc fakt miał miejsce - wagary - konsekwencje były takoż - w/w wstyd et caetera - to powinnam mieć jednak zaliczone te wagary! Prawda?
Bardzo mi się to podoba! Ja osobiście nie wagarowałem.
OdpowiedzUsuńPo prostu szedłem na wino z kolegami, zamiast do szkoły. A życia uczyłem się w nocy przy komputerze (m.in.).