piątek, 12 października 2012

Co zrobić by dinozaury nie wyginęły? Czyli kilka słów o tym jak wykorzystać babcię.

Na samym początku przeproszę wszystkich, którzy się poczuli urażeni dinozaurem. Akurat w moim rodzinnym domu określenie to pojawiało się najczęściej w ustach moich rodziców, więc podejrzewam, że traktowali je żartobliwie i nieobraźliwie. Na przykład podczas imprezy organizowanej przez młodzież tata wychynął ze swojego azylu by uprzejmie przywitać gości i równie uprzejmie poinformować, że "dinozaury są w domu, ale nie będą przeszkadzać" [zresztą już w trakcie imprezy, około północy, jedną z największych atrakcji wieczoru był właśnie stateczy tata spokojnie konsumujący w kuchni kolację i prowadzący z każdym chętnym dłuuugie rozmowy na dowolnie wybrany temat; ciekawe, że zawsze znalazła się spora grupa ludzi, którzy woleli z nim rozmawiać zamiast zabawiać się wyrzucaniem telewizora przez okno]. Skąd zaś tytułowe podejrzenie, że dinozaury mogą wyginąć? Czasem człowiekowi nie chce się żyć, gdy czuje się niepotrzebny, lub nie daj Boże, potrzebny jest tylko do pożyczania dzieciom na dorobku kilku złotych do pierwszego, albo jako darmowa niańka do dzieci... W sumie nie wiem na pewno, ale tak podejrzewam. Mała dygresja, tytułem wstępu. A teraz - ad rem!

Nie mam jakoś sumienia wykorzystywać rodziców do etatowego niańczenia moich dzieci, ale przecież tak zupełnie w spokoju świętym ich nie zostawię! Rzecz w tym, żeby rodzicieli wykorzystać jakoś tak pomysłowo... żeby chętnie się wykorzystać dali, czuli potrzebni, odciążyli w trudach ed a nie czuli sprowadzeni do roli pomocy domowej.
Pomysł narodził się sam, nie czekając długo wykręciłam numer mamusi, przeczekałam 10 sygnałów, maminka odebrała a ja rzuciłam bombę. "Wiesz mamo, wspominałaś, że chętnie pomogłabyś mi w tej mojej edukacji domowej...". Z powodzeniem wywołałam poczucie winy. "Ale nie, mamo, ja nie chcę, żebyś gotowała, czy zajmowała się Nati, jakoś już to wszystko ogarnęłam, pomyślałam, że może zrobiłabayś z moimi dziewczynkami zajęcia z literatury." Mamę lekko przytkało. "Ale jak to...?" spytała zdezorientowana. "Masz odpowiednie wykształcenie, przygotowanie, świetnie dogadujesz się z dziećmi, sporo pomysłów na ciekawe prace z dziećmi, może spróbujesz?" Mama połknęła haczyk. Z wykształcenia jest polonistką, ogólnie - erudytką i bardzo inteligentną kobietą. Jeśli w ogóle potrafię napisać choć kilka spójnych zdań, które da się przeczytać to tylko jej zasługa. Wprawdzie nie planowała nigdy pracy zawodowej z małymi dziećmi i nie w tym kierunku się kształciła ale tak naprawdę to właśnie robi od wielu lat. Tyle, że za darmo oczywiście, w ramach "kurzenia domowego".

Tak się zaczęło. Potem długo była cisza, mama trawiła, szykowała się, planowała i bała, a następnie złapała byka za rogi i przyjechała zrobić zajęcia. Możliwości są w zasadzie nieograniczone. Zaczęło się od tradycyjnych polskich wyliczanek, przyśpiewek i zabaw "w kole", następne zajęcia były czytaniem wierszy dla dzieci: kilka wierszy różnych autorów na ten sam temat, potem panny rysowały ilustracje. Dzielnie powtarzają panienki znany wierszyk "Kto ty jesteś - Polak mały", analizowały z babunią "Powrót taty" Mickiewicza, ostatnio też trudne wiersze, w planach na najbliższą przyszłość jest "Mały książę". Strasznie ambitnie się robi, prawda? Pozostawiłam mamie wolną rękę. Dziewczynki przepadają za zajęciami z babunią i nawet bardzo trudny temat ich nie zniechęca. A babunia robi kawał poważnej roboty - uczy słuchać ze zrozumieniem, przygotowuje do czytania ze zrozumieniem. Trudne wersy wiersza omawiają słowo po słowie, obrazy malowane w wierszu wyobrażają sobie siedząc na podłodze z zamkniętymi oczami. Zawsze słuchaniu towarzyszy też kartka papieru i kredki, by dziewczynki mogły samodzielnie przelewać na papier to co powstaje w główkach. Jest to również niezwykła metoda opanowania nadmiernej aktywności, dziewczynki wciąż coś robią, więc nie "nudzą się" im rączki :).

Zajęcia trwają od początku 2012 roku, czyli zaczęłyśmy właśnie drugi semestr. W planach jest częste uczenie się na pamięć (hura, hura!) coraz trudniejsze utwory poetyckie oraz proza a do niej wprawki dramowe i teatralne. Każde zajęcia są urozmaicone tradycyjnymi zabawami jak "Stary niedźwiedź", "Stoi Różyczka" czy "Mało nas dopieczenia chleba." Dziewczyny potrafią bawić się z babcią literaturą ponad godzinę.
Ha, ostatnio babunia wprowadziła innowację, opowiadanie czytane było przez Irenę Kwiatkowską a puszczone z płyty. Zadaniem dziewczynek było szczegółowo opowiedzieć babci całą historię, bo babcia celowo jej nie słuchała w ogóle! Panny się kilka razy pokłóciły i zaraz wyszło, kto najuważniej słuchał :). Naprawdę, na mnie zrobiło to duże wrażenie. Dziewczynki (a szczególnie moja najstarsza Nadzieja) pamiętały sporo szczegółów, zrozumiały treść całości, przesłanie, umiały je przekazać a nawet posprzeczać się podczas interpretacji pointy.

Oczywiście nie zwalnia mnie to z czytania dziewczynkom lektur, wierszy, książek samodzielnie wybieranych oraz opowiadania bajek. Robimy to przez cały czas. Ale zajęcia z babcią są jedyne w swoim rodzaju, specjalne, wyczekane. A ja zdjęłam sobie z głowy "analizę dzieł lietarckich" bo i tak za Chiny mojej mamy w te klocki nie pobiję. Wprawdzie istnieje poważne ryzyko,że matury "z klucza" na dobrą ocenę nie zdadzą (mama ostatnio wyjaśniała dzieciom, że na tym właśnie polega indywidualny odbiór dzieła literackiego, że każdy może je zrozumieć inaczej - a ja słuchałam tego uradowana i z mściwą satysfakcją, he he he, śmiałam się pod nosem z tego jak sprytnie wystrychnęłam głupi upupiający system,żywcem z Ferdydurke przeniesiony, na dudka) ale za to jest szansa,że będą lubiły i rozumiały poezję, że pokochają mądrą i piękną prozę. Oraz, oczywiście, że odziedziczą rodzinną niezależność w myśli i czynie. Będą mądre i odważne. A ja będę puchła z dumy.

Nawiasem mówiąc zastanawia mnie lista lektur. No czytamy, czytamy je oczywiście ale w sumie po jakiego grzyba nam "Plastusiowy pamiętnik?" Przecież ta książeczka opisuje zamierzchłe dość czasy - nie do wyobrażenia dla małego dziecka, które stalówki w ręku nie trzymało, a poza tym opisuje SZKOŁĘ. Jak dla mnie to jest manipulacja. A moje córki i tak wolą "Plastusiowo" - tej samej autorki - książeczkę pełną fantastycznych przygód Plastusia w jego domu,w lesie, w ogrodzie itd. Teraz zaczynamy pochłaniać Paddingtona, mamy za sobą Pippi, Wielkomiluda i w ogóle dużo książek, książeczek, wierszy i opowiadań mądrych, i wartościowych, do których te zamieszczone w podręczniku się nie umywają!

Ponieważ tekst się rozrósł więc o tym jak wykorzystać dziadka napiszę następnym razem. ;) A tymczasem październikowo pozdrawiam czytelników!


3 komentarze:

  1. Moja mama sama spontanicznie nieproszona zajęła się nauczaniem naszej 4,5 letniej Danki matematyki. Ma kobieta wielki dar, naturalny, po szkole średniej już niekształcony wcale i naprawdę fajnie tej matematyki uczy- Danka była ubawiona! :) Cieszę się, bo miałam obawy, że sama mogę właśnie przesadzić z literaturą (książki to mój żywioł), a matematykę traktować, z braku umiejętności, po macoszemu i zaszczepić w dzieciach niechęć do tematu.
    PS Jak zwykle fajny, inspirujący tekst :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Natalio, ale przecież w klasach 1-3 nie ma odgórnie narzuconej listy lektur - wybiera je sobie nauczyciel. Inna sprawa, że częściowo wyboru dokonali już autorzy podręczników, więc jeśli trzeba realizować podręcznik narzucony przez szkołę, to i "Plastusiowy pamiętnik" zapewne... Ale tak czysto teoretycznie jest pełna dowolność, a świeżutko po lekturze podstawy programowej jestem.

    Przy okazji - czy znacie książki "Adaś i słoń"? Świetna inspracja do wieczornych rozmów. Czytamy jedno krótkie opowiadanie, rozmawiamy z sześciolatkiem przez godzinę :)

    OdpowiedzUsuń
  3. I to się nazywa EDUKACJA DOMOWA! Wspaniale!:) Bardzo BAAARDZO mi się podoba:)

    Z niecierpliwością czekam na Wasze pomysły, jak wykorzystujecie Dziadka - my nasze oczywiście mamy, ale ciekawa jestem Waszych??:)

    OdpowiedzUsuń