niedziela, 9 marca 2014

A gdy dzieci chorują...

...to leżą w łóżku i śpią. Względnie trochę marudzą a trochę śpią. Grunt, że krążą gdzieś tam w okolicy łóżka, swojego pokoju, zabawek a mamusia ma urlop i też może się spokojnie rozchorować. Chyba, że dzieci zdecydują jednak, że czas chorowania jest świetną okazją do twórczych zabaw nawet jeśli mama też jest chora. Hłe, hłe, hłe.
Na szczęście wersja choroby, która mnie dopadła była ulgowa i jedyne co ucierpiało w skutek twórczego szału moich panienek to zaplanowane porządki. Nic złego się owym porządkom nie stało (poza tym, że się nie odbyły) więc właściwie nikt nie ucierpiał.

Ale za to ile osób zyskało!

Zyskały moje dziewczyny, a największa wygrana to nowo zdobyte doświadczenie. Dziewczyny rozpoczęły naukę szycia.
Punktem wyjścia były obiecane dawno temu kukiełki do domowego teatrzyku. Porządne kukiełki w filcowych sukienkach, z włosami z włóczki, nie jakieś tam papierowe płaskie malowanki. Nie chciało mi się za te kukiełki brać, przyznam się bez bicia. Wizja szycia czterech sukieneczek, plecenia warkoczyków z włóczki dla czterech księżniczek i to najprawdopodobniej dla wszystkich jednocześnie (żeby uniknąć rozżalenia, znudzenia, przepychanek) zupełnie mnie paraliżowała. Owszem, owszem, mogłam przygotować elementy składowe w nocy i potem w dzień praca poszła by już górki. Jednakowoż jaki wtedy byłby w ogóle sens robienia takich kukiełek? W końcu chodzi o to, by z każdej sytuacji, z każdego zadania wycisnąć maksimum korzyści edukacyjnych. Przynajmniej tak to tłumaczę. Niewykluczone, że naprawdę chodzi o to by nocami móc bez przeszkód pochłaniać kolejne strony pasjonujących książek. Żadna lalka, kukiełka czy pomoc edukacyjna nie wygra rywalizacji z nocną lekturą. Troszkę mi wstyd, ale cóż. Taka prawda.

"Mamo, zróbmy wreszcie te kukiełki" zajęczała moja Pierwsza trzymając w ręku drewnianą łyżkę z wymalowaną buzią - podstawę zaplanowanej kukiełki.
"Dobra, możemy zrobić" westchnęłam odrywając się od 700 stronicowej powieści Pata Conroya, którą podczytywałam przy śniadaniu. "Ale będziecie same musiały dla tych kukiełek uszyć sukienki".
"Mamo, ale my nie umiemy szyć! Jak mamy to zrobić!" mina córci wydłużyła się troszkę jakby podejrzewała, że to taki chytry wybieg z mojej strony. Że znów się wykręcam. Nawet do głowy jej nie przyszło, jak fantastyczna zabawa czeka je w ciągu następnych dwóch dni. Jakie wyzwania, ile radości i frajdy.
"Pewno, że nie umiecie. Nauczę was. To wcale nie jest trudne."
"Ale igła kłuje..."
"Robiłyśmy przecież korale z jarzębiny i wtedy kłucie igły ci nie przeszkadzało?"
"Jarzębina była miękka..."
"Filc jest jeszcze bardziej miękki."
"Hmm... no dobra, mogę spróbować."

Z pudełek z moimi materiałami do robótek wyciągnęłam kilka arkuszy filcu zapobiegliwie kupionych na allegro i pozwoliłam córeczce wybrać kolor. Potem złożyłyśmy arkusz na pół, zgięciem do góry, i odrysowałyśmy na nim kształt sukienki. Wycięłam sukienkę z arkusza, nawlekłam nitkę na igłę i pokazałam córeczce jak zszywać ze sobą krawędzie materiału tak by powstały rękawy i spódniczka. Wykonałam dosłownie dwa wkłucia igły opatrzywszy je komentarzem i wręczyłam robótkę córci. A córcia choć zaczynała pełna obaw już po chwili z zachwytem stwierdziła, że naprawdę potrafi szyć.

Zawsze gdy mam okazję obserwować dziecko, które odkrywa, że nauczyło się czegoś nowego, że posiada umiejętność, której się nie spodziewało i cieszy się z tego odkrycia, zawsze w takiej sytuacji wewnętrznie cała zastygam w bezruchu i zachwycie. Chłonę widok uszczęśliwionego dziecka i ten moment sprawia, że i ja jestem szczęśliwa. Aż się chce powiedzieć, za doktorem Faustem: "Trwaj chwilo, jesteś piękna!"

Druga córcia pojawiła się przy nas kilka minut później i zażądała filcu na sukienkę dla własnej lalki, a potem zupełnie samodzielnie odrysowała wzór, wycięła, nawlekła nici i wzięła się za szycie. Sukienka wyszła jej mniej kształtna a ponieważ Helcia spieszyła się (jak przy każdej pracy, która wymaga cierpliwości i staranności) również mniej precyzyjnie zszyta. Co spowodowało, że następnego dnia musiała szyć ją raz jeszcze gdy szwy puściły. Ale była to nieoceniona lekcja samodzielności. I chociaż widząc jak wiele można by zrobić lepiej same ręce mi się wyciągały by poprawić, doszyć lub po prostu skrytykować byle jakie szwy bohatersko powstrzymałam się od działania a również od większości komentarzy, poza tymi wymruczanymi pod nosem, że posypanie się niestarannych szwów jest nieuniknione a wtedy będzie musiała szyć jeszcze raz.
[Trudno jest mi się powstrzymać zupełnie, zrezygnować z wyniesionej z domu tendencji do niezadowolenia ze wszystkiego co nie jest zrobione najlepiej. Moi rodzice nie zdawali sobie zapewne sprawy jak silnie mnie naznaczają swoją postawą i jak trudno będzie mi uwolnić się od niej w dorosłości. Możliwe też, że uważali ją za słuszną a ja teraz mam kłopot, żeby zrzucić ją z siebie bo doszłam do wniosku, że to źle skrojony, niewygodny i niepotrzebny płaszcz. Tymczasem co dzień obserwuję jak bardzo moje córki potrzebują słów mojego zachwytu w miejsce cisnących się ust a gaszących każdy przejaw samodzielności i twórczości: "przecież można to zrobić lepiej".]



Tym razem przełknęłam wszystkie "można to zrobić lepiej" i spokojnie obserwowałam córki jak  pracują każda po swojemu.
Wkrótce dołączyła do nas i trzecia córeczka, pięcioletnia, której pomogłam wyciąć wzór sukienki i poświęciłam chwilę, by pokazać jak prowadzić igłę z nicią. Co było zresztą zupełną stratą czasu, bo moja niesforna Trzecia i tak zszyła sukienkę własnym ściegiem, co zupełnie mnie rozczuliło, bo choć ścieg był krzywy i mniej ładny oraz mniej trwały niż ten, którego uczyłam ja to zdecydowanie był opracowany przez nią samą. A niezależność i upór mojej Trzeciej coraz rzadziej mnie irytują i coraz częściej - zachwycają. Na samą myśl o tym jak wspaniała, niezależna, samodzielna kobieta z niej wyrośnie gęba mi się śmieje od ucha do ucha.

Sukienkę dla kukiełki Natalkowej wycięłam osobiście z wybranego przez nią filcu, ale zszyła moja najstarsza, która w igle się zakochała.

Poniżej etapy powstawania lalek - kukiełek utrwalone na zdjęciach:






Lalki - kukiełki powstawały dwa dni. Sukienki trzeba było zszyć (niektóre dwa razy), włosy przykleić, sukienki ozdobić. Są teraz równie popularne jako zabawki co lalki Barbie, co tylko dowodzi jak zmieniają się gusta dziecięce. Bo na przykład ja, gdybym miała wybierać, dzieckiem będąc, czym się bawić: taką własnoręcznie wykonaną lalką - kukiełką czy nową lalką barbie, która ma całą szafę ubrań i do tego doczepiane skrzydła, trzy korony, cztery pary butów, okulary, naszyjniki i ogólnie różne takie, to z całą pewnością kukiełka wylądowałaby w kącie. Tymczasem u nas barbie spokojnie leżą w szufladzie a kukiełki śpią w łóżkach córek lub przebywają w innych eksponowanych i zaszczytnych miejscach - na wierzchu i pod ręką. Ha! Dzieci wciąż mnie zaskakują.

Trwałe upodobanie do własnoręcznie wykonanych kukiełek ma, w mojej opinii, dwojakie źródło. Pierwsze: lalki te zostały wykonane własnoręcznie i są nieustannym przypomnieniem tego, że "potrafię sama". Są więc źródłem dumy, radości i satysfakcji, oraz motywacji wewnętrznej. Duży pozytywnych emocji w jednym przedmiocie. Taki przedmiot musi być pożądany. Drugie: lalki - kukiełki mają otrzymać własny teatrzyk, również własnoręcznie wykonany (może nareszcie pozbędę się tych ogromnych kartonów, które mi zawalają pokój, a których żal wynieść na śmietnik). Istnieniu owych lalek przyświeca wyraźny cel. Mają misję. Misja nadaje sens istnieniu. Ożywia je o wiele skuteczniej niż balowa suknia ożywi lalkę barbie.
Kto wie? Może i ja, na dłuższą metę, wolałabym jednak taką kukiełkę. Kłopot w tym, że w mojej szkole nikt nie miał czasu na całodzienne szycie, klejenie, malowanie kartonowego teatru, pisanie własnej sztuki itd.

Gdy już kukiełki ukończone, córki przyczłapały do mnie (następnego, trzeciego już dnia trwania choroby) z pytaniem czy mogłyby coś jeszcze uszyć? Filc został, nici i igły są, może by można coś jeszcze? Wyraźnie nie nasyciły się panny moje dwudniową pracą. [Wyraźnie spodziewały się też, że prośbom odmówię. Podejrzewam, że to ostatnie miało związek z wielką stertą prasowania i moją wyraźną irytacją z nią związaną.] "Dobra, czemu nie." odpowiedziałam spokojnie myjąc naczynia. Dziewczynki skonsternowane spoglądały chwilę na siebie. "Mamo? czy ty nas w ogóle słuchasz?!" zirytowała się Druga. "Słucham, słucham" oświadczyłam beztrosko. "I wiesz o co spytałam?" podejrzliwie dopytywała córka. "Tak. Spytałaś, czy możemy coś uszyć." "I wiesz co odpowiedziałaś?" "Odpowiedziałam, że dobra, czemu nie. Możemy. Z tych skrawków co nam zostały możemy zrobić kwiatki - broszki. Chcecie?" "Juhu! Chcemy! Tak!" uradowała się Pierwsza. "Ale mamo, nie mamy, tych, no wiesz, takich żeby potem przypiąć, agrafek jakiś..." dalej irytowała się Druga jakby nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście - spolegliwą i miłą mamę. "Mamy agrafki i mamy nawet coś lepszego, bo specjalne przypinki do broszek." spokojnie zmywałam dalej nie dając się sprowokować. Druga wyraźnie wstała z łóżka nie dość, że chorą to jeszcze lewą nogą. "Ale nie mamy do nich na pewno kleju..." marudziła dalej. Aniołowie użyczyli mi swojej cierpliwości. "I całe szczęście, bo wcale nie będzie nam potrzebny. Przypinki, które mam są przyszywane." "To kiedy wreszcie zaczniemy?!" upomniała się młoda. "Jak skończę zmywać..." tym razem pozwoliłam sobie na groźne łypnięcie oczami jak również znaczące spojrzenie na córkę "...talerze po waszym śniadaniu! Chyba, że chcesz mnie zastąpić?" "No dobra, przepraszam. Bardzo przepraszam." Ach, nie ma to jak kawałek przysłowiowego kija na marudne, nieco chore dziewczę.

Zaraz po zmywaniu wzięłyśmy się więc za wycinanie płatków kwiatków z filcu (według własnych projektów i szablonów) a następnie szycie, dobieranie koralików, doszywanie przypinek na broszki. Wytężona praca córeczek trwała około dwóch - trzech godzin.


 Efekty przeszły ich oczekiwania. Poniekąd również i moje. Przepiękne. Przeżyłam chwile prawdziwego wzruszenia.


 "Ta broszka jest taka piękna! Dam ją komuś w prezencie!" emocjonowała się Druga. "Już wiem! Babci!"

Dlaczego wszystko trafia do babci? Może i ja kiedyś będę babcią. I dostanę wreszcie tę koślawą broszkę z filcu i korale z makaronu.

PS. Dla wszystkich ciekawskich, którzy podpytują "co w tym czasie robić z maluchem, który właściwie, niestety, głównie przeszkadza?" Odpowiedź znajduje się na zdjęciu powyżej. Moja trzylatka, za mała by szyć, potrzebując brać udział we wszystkim co robimy, wykonywała dla siebie bransoletkę. Wielu prób wybierania korali, nawlekania, rozsypywania i zbierania trzeba było zanim córka uzyskała oczekiwany efekt. Niewykluczone też, że w końcu się znudziła i wersja, która została była przypadkowa. ;)




2 komentarze:

  1. Fantastyczna przygoda! Czas zacząć naszą :-)
    Świetnie piszesz! :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo ci dziękuję! Ja również lubię inspirować się twoim blogiem :)

    OdpowiedzUsuń