piątek, 5 września 2014

Podręczniki, ale jakie?

Pytają mnie ludzie….

Często pojawia się ostatnimi czasy pytanie o podręczniki dla maluchów. Czy kupować, jeśli kupować to jakie, czy korzystać z darmowego Elementarza dla pierwszaka, jakie podręczniki wybrać dla zerówkowicza nawet! Choć to ostatnie wydaje mi się już tak absurdalne, że sporo czasu zajęło mi zrozumienie źródła jego powstania.
Odpowiedź na pytanie brzmi: nie wiem. Podręczników jest dużo a ja obejrzałam zaledwie kilka. Osobiście uważam, że żaden nie jest potrzebny i znam rodziców w ed, którzy korzystają z podręczników szkolnych tylko sporadycznie. Napiszę jednak kilka zdań, swoich refleksji, swojego doświadczenia i dodam, jako bonus, listę podręczników, których należy unikać.

Czym jest podręcznik, że tak wiele uwagi zajmuje? Jest to pomoc edukacyjna w realizacji programu. Jedna z pomocy, wcale niekoniecznie ta najlepsza, ale w przypadku szkół publicznych, korzystających ze standardowych, popularnych programów, dedykowany im podręcznik jest z pewnością pomocą najwygodniejszą dla nauczycieli i uczniów. Głównie z tego powodu, że klasę liczącą między 20 a 30 dzieci trzeba jakoś utrzymać w ryzach i najłatwiej jest pracować na jednakowym materiale ze wszystkimi, zwłaszcza, że pracuje się z tą grupą kilka godzin dziennie. Przeciętnemu nauczycielowi potrzebny jest stały rytm, wspólny materiał, rutyna. (Widziałam kiedyś film o autorskim pomyśle klasy bez podręczników, bez rutyny i z pełną indywidualizacją. Ale tej klasy nie prowadził przeciętny nauczyciel. Ależ to było piękne miejsce...)
Tu warto zatrzymać się na chwilę i zastanowić nad taka kwestią: skoro podręcznik jest pisany do programu, jako narzędzie do jego realizacji, to gdzie się podziewa program do którego powstał rządowy Elementarz, hę? Widział go ktoś? Słyszał ktoś coś? Nijak nie. Podręcznik realizuje podstawę programową, podobno. Zabawne. Wszak podstawa miała być... podstawą programową. Takim tworem, w oparciu o który nauczyciele i metodycy mogą tworzyć własne programy. Jednocześnie zawiera ona spis oczekiwanych osiągnięć dziecka, wymagania szczegółowe na koniec konkretnego etapu edukacyjnego, które mogą być wytyczną do pracy z dzieckiem (dla nas, edukatorów domowych, to one właśnie są najważniejsze). Ale nie jest ona programem, ani minimum programowym. To gdzie jest program do Elementarza? Otóż nie ma, najwyraźniej. Przestał być potrzebny, naga prawda wyszła na jaw. Zgodnie z zapisem z podstawy programowej: „Szkolny zestaw programów nauczania, program wychowawczy szkoły oraz program profilaktyki tworzą spójną całość i muszą uwzględniać wszystkie wymagania opisane w podstawie programowej. Ich przygotowanie i realizacja są zadaniem zarówno całej szkoły, jak i każdego nauczyciela.” Metodycy pracujący dla wydawnictw musieli się męczyć układając jakąś całość, planować, uzasadniać ją dobrem dziecka, globalnym rozwojem,  taką czy inną ideą rozwojową. Miała być to całość pod względem metodycznym i merytorycznym, gdzie wyszczególnione są cele i zadania a treści powiązane ze sobą tak by dziecko mogło naturalnie przechodzić od jednych zagadnień do drugich. Ministerstwo już nie musi. Czyżby stawiane wydawnictwom oraz nauczycielom, do tej pory, wymagania były tylko przysłowiową "kłodą pod nogi"? A dla dobra dziecka to już wszystko jedno co, kiedy i jak? Pewnie dlatego Elementarz to taki zlepek kolorowych plakatów i kart pracy przypadkowo połączonych klejem między okładkami. Albo może zarządzenie, nawet nie wiem, które, przestało obowiązywać. Albo Ministerstwo oraz rządowy Elementarz są ponad to. I git.

No to mamy ten Elementarz jako jakiś pomysł dla pierwszaka. Brać czy nie brać? Jest sens zastawiać tym półkę? A co będzie jak dziecko go zniszczy przez naszą, rodziców, nieuwagę? Może lepiej bez niego? Bezpieczniej? Tak. Bezpieczniej. I nie tylko z tego powodu. Ten Elementarz nie pomaga w nauce czytania. Nie najlepiej radzi sobie z matmą. Wiedza ogólna, przyrodnicza i społeczna? Powierzchowna, tendencyjna, nudna dla dziecka, które uczy się w ed, żyjąc. Może się przydać Elementarz? Może. Autorzy dokonali jakiegoś rozkładu materiału, tworząc tę książkę a na końcu każdej części znajduje się lista zdobytych umiejętności i wiedzy. My, edukatorzy domowi, jeśli nie korzystamy z gotowca, musimy rozkład materiału zrobić sami w oparciu o podstawę i wymagania egzaminacyjne nadesłane przez szkołę. Można wykorzystać Elementarz jako źródło informacji "czy robiąc te wszystkie twórcze, indywidualne cudowności w ed, gdzieś nie zagubiłam minimum programowego". Ale do tego celu wystarczy nam pdf  Elementarza pobrany ze stron ministerstwa. Nie mówiąc już o tym, że w zupełności wystarczą nam wymagania wysłane przez szkołę. Może lepiej, żeby się nam ten "zlepek" kolorowych kart do niczego nie przydawał? Po co dzieciom wodę z mózgu robić? I sobie?

Po wykończeniu rządowego gniota wrócę na chwilę do zagadnienia podręcznika dla zerówkowicza. Szczerze mówiąc nie przyszłoby mi do głowy poruszanie tego tematu, gdyby nie to, że natknęłam się na takie pytanie zatroskanej mamy. Jaki "box" dla dziecka zapisanego do zerówki wybrać? Otóż żaden drodzy rodzice. Żaden. Bo nasz maluch ma się uczyć tego, czego ma się uczyć w zerówce, przez zabawę. Manipulację na konkretach, konstruowanie a nie wypełnianie jakiś durnowatych kart pracy z jakiegoś infantylnego boxu. Infantylnego,  a jakże, musowo. Nie może nie być infantylny, skoro nie wolno uczyć dziecka czytać, pisać a nawet liczyć! To co tam będzie? Szlaczki, kolorowanie drukowanych kształtów liter, nazywanie obrazków, jakieś proste labirynty, przyklejanie naklejek... serio, takie zabawy to można dziecku sprezentować kupując "Wielką księgę przedszkolaka" wydawnictwa Olesiejuk, albo teczkę "Mam 5 lat", albo dowolną książeczkę z łamigłówkami dla malucha (warto jednak sprawdzić, czy szata graficzna jest wporzo, coby dziecku szpetotą gustu nie psuć), albo przysiąść fałdów i codziennie wieczorem naszykować kilka takich zadanek własnoręcznie, markerem na kartonie. I też będzie dobrze. Przy okazji spokojnie nauczyć czytać, liczyć do 100, dodawać i odejmować, porównywać i co tam nam jeszcze przyjdzie do głowy, a wszystko to grając w gry i budując z klocków, oraz czytając z dzieckiem książki, oraz robiąc ciekawe doświadczenia z książki "365 doświadczeń na każdy dzień roku" lub "Eksperymenty mądrej żabki" Nicole Borgmann. Tak zwany "test gotowości szkolnej" sprawdza pewne konkretne umiejętności i poziom rozwoju dziecka, umiejętności analizy i syntezy wzrokowej i słuchowej, i bardziej się dziecku przyda układanie puzzli, mozaiki Montessori, tangramów, oraz zabawy słuchowe w sylabizowanie i wysłuchiwanie głosek na początku i końcu wyrazu, oraz zabawy orientacyjne i porządkowe, niż  wypełnianie kart pracy z jakiegoś boxu. Mamo, tato, nie dajcie się upupić! Mentalne odszkolnienie to podstawa. Odwagi!

Pierwsza klasa to już poważna sprawa i nie bez kozery spędza sen z powiek rodziców, którzy nie mając wykształcenia w tym kierunku zastanawiają się "czy ja potrafię sam nauczyć moje dziecko czytać, pisać, liczyć?" Zabawne. Większość dzieciaków idzie do pierwszej klasy umiejąc czytać i liczyć, a nauka pisania, choć monotonna i nudna, specjalnie skomplikowana  nie jest. (Wystarczy wydrukować kształt litery na dużym kartonie, lub napisać markerem, bawić się rysowanie po śladzie, na ścianie, w kaszy mannej, kalkowanie, lepienie z plasteliny, potem w dużej liniaturze, potem w małej, potem w sylabach otwartych - ma, mo, mi, mu itd żeby nauczyć łączenia w pisaniu, potem w prostych wyrazach, po śladzie i przepisywaniu ich itd. Jedna litera - jeden dzień. Utrwalamy kilka dni i następna litera, nauczymy pisać szybciej niż podręcznik a użyjemy do tego kartonów, wielkiej płachty papieru do pakowania, liniatury, markeru i ołówka. Jedyna zasada, której powinniśmy się trzymać to konsekwencja w metodyce. Jeśli zaczęliśmy w ten sposób pół alfabetu to zróbmy tak i resztę, od bałaganu dzieci głupieją. Podaję, przy okazji, link do strony gdzie można znaleźć gotowe do druku wszystkie litery, szlaczki, łączenia, wyrazy itp.: http://www.kaligrafowanie.pl/ ). 
Będzie się to zmieniać oczywiście, bo teraz do pierwszej klasy pójdą dzieci, które są za małe na wysiłkowy trening pisania (precyzyjnie w małej liniaturze), i które raczej nie będą jeszcze czytać. Teraz najważniejsze będzie więc, niekoniecznie to jak im pomóc, ale jak im nie przeszkadzać... Czytanie, liczenie to takie umiejętności, które większość dzieci chętnie zdobywa samemu. Istnieje też ogromna ilość metod, elementarzy, książeczek, a i tak zwykle najlepiej sprawdzają się domowym sposobem wykonane: sylaby i ruchomy alfabet, z których dzieci układają proste wyrazy, potem coraz trudniejsze. Samodzielne ułożenie prostych zdań, które można wydrukować dziecku w domu, to też nie jest wielki problem. Ot, zastanawiamy się jakie to to zna litery? Sylaby? Bierzemy je i próbujemy coś  stworzyć... na przykład: Motyl lata nad łąką. Mama myje gary. Tata nosi zakupy. Ala ma korale. Ola lubi lody. I tym podobne. Rodzic swoje dziecko zna i może dopasować poziom trudności zdań indywidualnie do swojego dziecka a również tematykę. Dla chłopca pewnie ciekawsze będą: Samolot lata wysoko, czy coś takiego; nie wiem, u mnie same dziewczyny.

Konkretne, dobrze znane, sprawdzone metody nauki czytania to: Doman (ale nie dla dzieci szkolnych, Doman jest dla maluchów, zaczynamy już z półtorarocznymi i młodszymi dziećmi, jeśli ktoś chce, u starszych dzieci nie ma efektów); metoda Jagody Cieszyńskiej "Kocham czytać" (inaczej metoda symultaniczno-sekwencyjna, sprawdzona i skuteczna metoda nauki i terapii czytania) ale ten komplet jest drogi.  A też niedawno usłyszałam, że dziecko znudziło się pracą z tym materiałem.  Mama się niepokoiła, że córka chce robić następny etap a nie opanowała pierwszego, a metoda na to nie pozwala, bo najpierw trzeba opanować te podstawowe sylaby a potem coraz trudniejsze, a potem wyrazy, wszystko po kolei. Otóż metody tak mają, tak są przez metodyków, terapeutów tworzone. Tymczasem dzieci, normalne, bystre, czasem tą rutyną się nudzą. Nie chce im się uczyć codziennie rozpoznawania tych samych sylab, chcą czytać wyrazy, zdania, książki! I wtedy metoda idzie w kąt a dziecko wyciąga książeczkę i powoli, mozolnie odcyfrowuje litery, głoskując i łącząc te głoski w sylaby i od razu w wyrazy i zdania. I kto dziecku zabroni? Moja Trzecia tak robi, a bardzo nam się sprawdza Elementarz Falskiego.

Kolejna dobra propozycja dla 6/7 latka to "Komnaty literowe" Danuty Gmosińskiej i Violetty Woźniak.  Pozycja wielostronnie przygotowująca do czytania i pisania, metoda opiera się o sylaby. Przy tym jest ciekawa a naukę przedstawia jako przygodę i poszukiwanie skarbu. No i tania, choć akurat ostatnio niedostępna, mam nadzieję, że to tylko chwilowy brak.
Z czystym sumieniem mogę również polecić wyżej wspomniany "Elementarz"  Falskiego, który poza nauką czytania ma dużo dobrze skonstruowanych tekstów i, wbrew pozorom, archaiczność języka niekoniecznie jest przeszkodą. Moje dzieci chętnie i z zainteresowaniem czytają czytanki z Falskiego, często też są one punktem wyjścia do całych zajęć, o środkach transportu, samolotach, zwierzętach, kosmosie czy układzie słonecznym. Ja zachwycam się wspaniała ciągłością metodyczną tego podręcznika i dobrze przemyślanym stopniowaniem trudności. Ach, i jeszcze coś! Mamy początek września,  czytamy jedną z pierwszych czytanek, dziecko zna dopiero kilka liter, a już w czytance pojawia się zadanie dodawania w zakresie 10, na konkretach, bo liczymy osy na obrazku, ale zapis matematyczny, jak najbardziej, występuje. I proszę! Cała reszta pierwszaków właśnie uczy się liczby 2. Serio, ja bym obstawiała Elementarz Falskiego dla potrzeb ed.
Na koniec zaproponuję jeszcze "Chcę czytać" Krystyny Kamińskiej, wydawnictwa Juka. Cienki zeszyt A4, sama nauka czytania, choć jest i w komplecie "Chcę pisać", dla zainteresowanych. To wersja najtańsza i najzwyklejsza. A i tak o niebo lepsza od darmowych wypocin robionych w biegu na zlecenia naszego rządu. W ed może być pomocna, lub zupełnie wystarczająca do nauki (jeśli dziecko nie ma żadnych "specyficznych trudności" ryzyka dysleksji itp), potrzeba będzie tylko wzbogacać ją czytankami.

 Elementarz Falskiego i "Chcę czytać" sprawdzają się wystarczająco dobrze, przy czym Elementarz zawiera duży zbiór tekstów, a zeszyt pani Kamińskiej to tylko podstawa nauki czytania. 
"Kocham czytać" i "Komnaty literowe" sprawdzają się w terapii trudności, lub jako wspomaganie nauki u dzieci z trudnościami. Będą oczywiście również dobrymi podręcznikami dla dzieci bez trudności.  
To nie są, oczywiście, wszystkie dostępne na rynku, lub tez nawet najlepsze z dostępnych na rynku, pozycje. To są te publikacje, które mogę ocenić bo z nimi pracowałam.

Pewnie, że zaraz mnie tu ktoś zmiesza z błotem, że bagatelizuję, ale tak naprawdę do nauki czytania podręczniki z boxów potrzebne nie są. Często wystarcza samodzielnie wykonane: ruchomy alfabet i sylaby. Wyrazy. Zdania. Teksty. 

Nauka pisania to trening umiejętności, do którego wszystkie potrzebne szablony, wzory i pomoce można znaleźć w sieci i też podręcznik potrzebny specjalnie nie jest. Jeśli robimy ją równolegle do nauki czytania to po prostu konsekwentnie pracujmy wybraną metodą.

 Cała reszta, w tym matematyka, w podręcznikach do pierwszej klasy, nie jest najlepsza. Można z nich korzystać oczywiście, ale dzieci szybko się tym nudzą bo to schematyczne, ograniczone, nudne i zaraz się okaże, że te wszystkie karty pracy kupione za ciężkie 250 czy 300 zł leżą nie używane, bo dziecko patrzeć na to nie chce, tylko: "Mamo, ty mi wymyśl zadanie" prosi.
Piszę z własnego doświadczenia. Zadania z matematyki to nam najlepiej wychodziły tak: (przypominam, że układane dla dziewczynek). Córki dostawały białe kartki A4 i ołówki, lub kredki. Mama dyktowała zadanie. "W lesie mieszkają dwie wróżki, wodna nad rzeką i leśna wśród drzew (i narysowałam im te wróżki). Domek wróżki wodnej był cały z kwadratów a leśnej z trójkątów (dzieci rysują i mamy zaliczone figury). Wróżka posadziła trzy kwiaty, w kolorach czerwonym po środku, niebieskim po prawej i żółtym po lewej. Nad domkiem latał ptak a obok motyl (orientacja przestrzenna). Żeby było szybciej można te elementy narysować, wyciąć i dziecko je tylko układa. Co dalej... Wróżka upiekła okrągłą pizzę i podzieliła ja na 8 kawałków, zaprosiła 8 wróżek w gości, czy dla wszystkich wystarczy po kawałku pizzy?" Itd, wymyślać przygody tych wróżek, które się odwiedzają i pokonują kolejne kilometry (ile razem? która więcej?) albo umawiają się na godzinę i spóźniają albo spędzają czas razem (ile?), są od siebie młodsze lub starsze, mają siostry (kto ma więcej lat, kto ma więcej sióstr?) i w ogóle robią całą masę rzeczy, które trzeba liczyć i porównywać. I zadanie gotowe. Oczywiście zamiast wymyślać sztuczne wróżki można to samo robić we własnym domu, a nawet należy się tak bawić szczególnie z młodszym dzieckiem (zerówkowiczem, pierwszakiem, bo te zadania na papierze to u nas już klasa druga), porównywać wiek dzieci, kuzynów, rodziców. Piec i gotować razem licząc i mierząc. Obserwować upływ czasu podczas prac domowych i na spacerach... Pozwolić dziecku samemu robić zakupy i za nie płacić.  A poza tym jest sporo gier matematycznych i strategicznych, które zawsze są lepszym rozwiązaniem niż karta pracy z boxu.

Do pierwszej klasy kupiłam moim córkom boxy polecone przez szkołę, (a co tam, raz spróbowałam, w ramach programu "wyprawka" dostałam zwrot za te książki, nie było mi żal). Używałyśmy ich różnie, czasem trochę, czasem wcale. Największy minus posiadania ich był taki, że upupiały mnie samą swoja obecnością. Wiedziałam, że są... marne, a i tak coś mnie ciągnęło, jakby przekonanie, że jeśli dziewczynki je wypełnią "od deski do deski" to będą umiały to co powinny. Bzdura, oczywiście, ale ten cichy głos pojawiał się czasem w mojej głowie. Przygnębiał mnie. Był to zestaw "Nasze razem w szkole" i serdecznie odradzam kupowanie go. Jest beznadziejny.  Rok później, do drugiej klasy, kupiłam już wybrany przez siebie, osobiście zestaw Didasko, który mi się spodobał. Kupiłam tylko jeden, na spółkę i dziewczynki jedyne co zrobiły całe bardzo chętnie to "Księgę przygód". Podręczniki w większości tylko przewertowane, choć sporo teksów czytałyśmy razem traktując je jako punkt wyjścia do własnych poszukiwań. Ale matematyka mnie zupełnie załamała. Dodawanie do tysiąca, mnożenie do stu ale za to zupełny brak dzielenia. Why?? W tym wszystkim jednak sporo ciekawych zadań z treścią, bajki matematyczne, zabawy matematyczne itd. Często ciekawe.
W tym roku mam używane komplety podręczników do trzeciej klasy po bratanku "Odkrywam siebie i świat" wyd. MAC i po synu znajomych "Gra w kolory" Juki, pewnie zajrzę do nich czasem. Może z raz na tydzień. Przy czym wśród znajomych "Gra w kolory" cieszy się lepszą opinią. Ja własnej jeszcze nie wyrobiłam. Na razie mamy co robić i podręczniki kurzą się na półkach.
Dla mojej powtarzającej zerówkę córci kupiłam księgę z łamigłówkami "Księgę przedszkolaka" wyd. Olesiejuk (łączenie kropek, proste krzyżówki, labirynty, dopasowanie cieni, odszukiwane różnic itp) - córcia za tym przepada a są to istotne ćwiczenia percepcji wzrokowej. Czytać uczymy się  na Elementarzu Falskiego, ale pewnie kupię jej "Komnaty literowe" bo oglądała te po starszych siostrach i bardzo jej przypadły do gustu, wciąż się upomina o swoje własne. Zabawy z czytaniem sylabowym czasem stosujemy, ale kupowanie "Kocham czytać" - całość jest droga - w ogóle nie wchodzi w grę bo córcia woli uczyć się czytać płynnie łącząc głoski w sylaby i od razu w cały wyraz a potem zdanie. Czytanie samych sylab tak szybko ją znudziło, że przestałam ją do tego namawiać. (Wiem na czym polega metoda Cieszyńskiej, na wypadek gdyby ktoś pomyślał, że źle ją stosowałam, moja najstarsza córka uczy się sylabowo i żaden inny sposób nie działa. Ale Trzecia chce po swojemu a ja uważam, że to jest jej czytanie i skoro taką metodę dla siebie wybrała, to wie co robi.)  A matmę robimy przez zabawę, zresztą ona akurat podpatruje zadania sióstr i uczy się już dodawać i odejmować zupełnie sama.
Może szarpnę się i będę stopniowo dokupywać książeczki z systemu PUS, bo nieźle się nam sprawdza jako metoda samodzielnej pracy. (System pracy PUS, bardzo wygodny do samodzielnej pracy dziecka, popularny od wielu lat w poradniach PP, można na nim uczyć czytania, matematyki, wiedzy ogólnej i rozwijać aspekty percepcji wzrokowej - polecam. Zestaw kontrolny oraz zeszyty z ćwiczeniami dostępne w sklepie internetowym wydawnictwa EPIDEIXIS - www.pus.pl)

W takim razie kupować te podręczniki do klas 1 - 3 czy nie? Można.  Jako pomoc, przykładowy rozkład materiału. Ale wtedy używane, bo taniej. I może niekoniecznie dawać je dziecku, które samo nie czyta, czyli w pierwszej klasie. W drugiej i trzeciej to już oczywiście dziecko sobie samo z tego podręcznika wiedzę interesującą je wyciągnie. To czego należy unikać to monotonnego wypełniania schematycznych kart pracy. Najmniej przydatne będą w tej sytuacji karty matematyczne, chyba, że trafimy na sensowne zadania z treścią. Najbardziej przydatne mogą się okazać podręczniki do "Wiedzy ogólnej". Na mojej półce stoją używane podręczniki, o których pisałam już, oraz stary i nieobecny na rynku "Mój świat" PWN (po młodszym rodzeństwie) - bardzo dobry, chlip, chlip, szkoda, że przestał istnieć, nawet matematykę ma dobrą. 


Omijać wielkim łukiem gotowe karty pracy. Robić własne, razem z dzieckiem. Z młodszym dzieckiem (zerówka, pierwsza klasa) poświęcać sporo czasu na opowiadanie obrazków, historyjek, tworzenie opisu wydarzenia. Ze starszymi dziećmi czytać tekst i układać do niego test sprawdzający czytanie ze zrozumieniem. Codziennie pisać choć kilka zdań ale tematy wymyślać samemu. Zadania z matematyki też samemu, lub z sensownych zbiorów z zadaniami, albo konkursowe z "Kangurka", te szczególnie cieszą się dobrą opinią wśród nauczycieli i sympatią wśród dzieci.  Nie dać się upupić. Nie potrzebujemy boxów aby żyć i uczyć się w domu. Naprawdę. Jest tyle lepszych pomocy edukacyjnych dla dzieci. Leksykony, encyklopedie, książki z pomysłami doświadczeń, atlasy, albumy, Internet, filmy, muzea... Puśćmy wodze fantazji. Machnijmy ręką na schematyczne wypociny metodyków. Pozwólmy dzieciom myśleć!

Jeśli jednak wolicie mieć box to NIE kupować: "Wesołej szkoły" WSiP, "Nasze razem w szkole" WSiP. O tych pozycjach wiem, że szkoda na nie pieniędzy.

Wszystko co powyżej napisałam to tak naprawdę tylko garść moich refleksji, wykombinowane i przetestowane przeze mnie rozwiązania alternatywne. Wskazówki dla początkujących w ed rodziców. 
Zawsze najtrudniej jest zacząć, wyruszyć, rozpędzić się a potem złapać luz. Z doświadczenia wiem, że szybciej luz łapią dzieciaki. I wiem, że szybciej uczą się gdy robią coś według własnego pomysłu. Dlatego warto podążać za dziećmi. Zaproponować im samodzielne układanie zadań, wybieranie tekstu do czytania, książki, tematu do pracy pisemnej (gdy poprosiłam córkę, żeby napisała tekst: "Moje wakacje", lub "Wakacyjna przygoda" to napisała tak: "Straszna baba każe mi pisać! Nie będę tego robić!" a potem spisała z Globusa wszystkie kontynenty, Oceany, dzień później pasma górskie dopasowując je do kontynentów, jutro może spisze pustynie i rzeki...). Wiecie co mam na myśli? 

Czasem warto wyluzować. My tu robimy ed, a nie SZKOŁĘ. 







piątek, 29 sierpnia 2014

Podręcznikowe absurdy. Zadania różne


Jest to kolejna część mojego pastwienia się nad podręcznikami. Poza zupełnie oczywistym celem, jakim jest satysfakcja z wyśmiania głupszego, niż mój własny, tworu, post ten ma również na celu przypomnienie rodzicom, tym, którzy zapomnieli, że podręcznikom nie można zbytnio ufać. Za każdym razem, gdy dziecko sięga po podręcznik i z nim pracuje, ważniejsze od książki jest właśnie ono. Jeśli się nudzi, maże po marginesach i błądzi wzrokiem za oknem to może oznaczać, że jest zmęczone, potrzebuje spaceru, ćwiczeń fizycznych, tlenu, albo innego podręcznika. Nie wszystko złoto co się świeci.

W swoich łowach na głupoty i dziwactwa ukryte w podręcznikach trafiłam na kilka rodzajów absurdalnych zadań.

Zadania z jeżem. Czyli tak zwane trudne.
Absurd nie dotyczy tylko tych zadań, tylko w ogóle podziału na zadania "łatwe" i "trudne" jaki spotkać można w podręcznikach. I nie chodzi tylko o podział, bo sama koncepcja takiego rozróżnienia nie musi być bezużyteczna. Istnieje metodyczna linia stopniowania trudności, zgodnie z którą komponuje się zadania. Cóż, dzieci i tak zaskakują, gdy okazuje się, że tego łatwego nie potrafią ruszyć a to trudne rozwiązują błyskawicznie. System jednak nie indywidualizuje, tylko przygotowuje jeden, uniwersalny materiał dla wszystkich uczniów.

 Poniżej wrzucam kilka zdjęć zadań, które należą do kategorii "trudnych". Zadania z jeżykiem.



Cóż trudnego jest w powyższym zadaniu, dla pierwszaka? Otóż nic, zupełnie. Przeciętny 6 czy 7 latek potrafi liczyć do 20 zupełnie swobodnie, a zadanie "trudne" to byłoby łączenie tych kropek do 50. Dla mojej Trzeciej (6 lat od lipca) łączenie powyżej 20 było wiosną jeszcze dość trudne. Teraz już nie jest. Bawiła się w takie łączenia przez kilka dni (drukowałyśmy sobie zadania z internetu) i szybko załapała w czym rzecz. Niewykluczone, że  dzieci, które muszą wypełniać ten nudny podręcznik, mają tak zamulone głowy, że takie zadanie okaże się jednak trudne. Kto wie?




W powyższym zadaniu, wbrew pozorom, trudnością nie jest przeczytanie wyrazów, czy zdań, bo na tym etapie książka zawiera już trudniejsze zdania do czytania i przepisywania. W takim razie trudnością ma być dopasowanie wyrazów z ramki do zdań. Niestety, autorowi nie przyszło do głowy, żeby "utrudnić" i zamienić kolejność wyrazów w ramce. I w rezultacie jest tak: pierwszy wyraz do pierwszego zdania. To gdzie tu trudność??


I kolejne takie "pseudo trudne" zadaneczko. Że działanie z niewiadomą? A nie, nie, to akurat norma jest. I takie działania pojawiały się od pierwszych stron podręcznika, bez żadnego jeża. Ile trzeba dodać do 6, żeby mieć 7? Budujemy dwie wieże, porównujemy i już, dość proste i popularne zadanie. Jeśli tak, to trudność miałaby polegać na tym podstawianiu liczb w puste pola. W sześciokącie jest jeden, to w kolejnym zadaniu będzie 1+1=2 itd. Całkiem zabawne, ale gdzie tu trudność? Po co ten jeż? Właśnie takie zabawne zadanka powinny być standardem! Ale nie są.

Zadania bez sensu


Polecenie nakazuje uzupełnić zdanie oraz pokolorować figury. Zdanie jest dziwne, nawet po uzupełnieniu, bo co to za kolekcja? Kolekcja czego? I tylko dlatego uzupełniamy wyrazem "kolekcja", że do "jest" pasuje jedynie rzeczownik w liczbie pojedynczej, ale niech tam. Bez sensu jest to kolorowanie. Według jakiego klucza? Dzieci szukają metody: klocki na zielono, figury na fioletowo a kolekcje na niebiesko. Ale tak się nie da, bo jak te figury sklasyfikować? Jedyne sensowne kolorowanie to dopasować kolor kredki do ramki klocka. Ale po co? Co to za ćwiczenie? Jaki jest jego cel? Rozpoznawanie kolorów to dzieci robią w wieku czterech lat, po kiego grzyba tracić na to czas w pierwszej klasie? Ćwiczenie grafomotoryczne w kolorowaniu? To nie lepiej kolorować coś ciekawego? Zadanie bez sensu, ot, wypełniacz czasu. A takich zadań jest sporo. Nie ma sensu katować dzieci wypełnianiem takich absurdalnych kart pracy.


Bardzo dobry przykład zadania, którego nie należy nawet dotykać jeśli nie ma takiej konieczności. Otóż powyżej mamy przykład rozsypanki literowej. Połączonej z liczeniem. To jest takie na siłę pożenione, edukacja językowa z matematyką, wcale niepotrzebna, choć często dzieci bawią się tak same z siebie, robienie tego na siłę nie jest wcale zabawne. Dzieci liczą literki podczas manipulacji nimi, gdy są to klocki z literami albo literkowe magnesy. Porównują długość wyrazów, podobieństwa i różnice. A tutaj? Ot, takie zbiory z literami. Każdy zbiór jest wyrazem. I teraz trudność - tutaj jeż by się przydał - każda litera z innej czcionki a na dodatek obrócona. To wcale nie jest łatwe. Zresztą, istotą rozsypanki powinna być możliwość manipulowania, przestawiania liter, jak gra w Scrabble. I to jest właśnie to co zaproponuję w miejsce tego zadania. Zagrać z dzieckiem w Scrabble, wersję junior, albo samemu uprościć zasady (matematycznie będziemy mieć liczenie punktów!). Albo i samemu zrobić takie wyrazowe rozsypanki. W tej samej czcionce, albo i dla utrudnienia z użyciem różnych czcionek. Ale niech to będzie zabawa, gra, połączona z manipulacją, układaniem kilku różnych wyrazów z jednego zbioru itp. Zresztą, młodsze dzieciaki, takie, które świeżo poznały litery i nauczyły się czytać, lub takie, które mają problemy z czytaniem, powinny układać wyrazy z liter tej samej czcionki. Takie pomieszanie może być ogromnym utrudnieniem, a co za tym idzie będzie zniechęcać do zabawy.


Tu mamy dwa wyrazy, których liczby liter najpierw dodajemy (po co? po nic, takie ćwiczenie z dodawania), a potem porównujemy. O ile porównywanie liczby liter i długości ma sens, o tyle wsadzenie w to samo zadanie dodawania jest bez sensu i niepotrzebne. Dzieciaki natychmiast wyłapują rzeczy bezcelowe. Nie chcą ich robić, lub robią je niechętnie. Dodawajmy coś innego. Cokolwiek. Byle z sensem. I niekoniecznie wypełniając rubryczki w kartach pracy. 


Kolejne zadanie, które próbuje połączyć edukację językową i matematyczną. A wcale nie trzeba tego robić. Bo po co? Co to ma wspólnego z życiem? Na końcu dowiemy się ile liter jest w tym zdaniu. I tyle. Serio, lepiej zagrać w Super farmera, Monopol, Scrabble. Albo wymyślić coś samemu. Na takie coś, jak to na górze, szkoda naszego życia.



A to już takie moje hobby, opisywałam takie zadania w pierwszym poście o podręcznikowych absurdach. Dlaczego bohaterki zadania mają takie dziwne imiona? Bo temat dnia brzmi: "Dzieci z różnych stron świata". Eh, ależ głupi ci rzymianie... (cyt. za Obeliks)


Zadania z błędem. Tych nie cierpię najbardziej.


"Mamo, a co to za czasopismo "Pasikonikyk"?" A, no właśnie. I gdyby nie ten "Miś" obok, w życiu bym na Świerszczyka nie wpadła. Autorowi zadań przydałby się spacer po łące z kieszonkowym przewodnikiem o owadach zamiast nudnego ślęczenia przed kompem i wymyślania po nocy, albo na kacu, głupich zadań. Serio, przeciętna kura domowa wymyśli ciekawszy, trudniejszy, zabawniejszy rebus. W ogóle, rebusów jest w ćwiczeniach szkolnych bardzo mało, a to wspaniała zabawa i naprawdę dobre ćwiczenie językowe. 

Na koniec zadania niekoniecznie głupie czy błędne. Ich wada to tendencyjność. Są nudne. Ja pozwoliłam swoim córkom robić je po swojemu. Jeśli w ogóle chciały je robić.


Powyżej, zadanie, którego celem było utrwalenie pisowni cyfr. Ponieważ najświeższa była 9, najkrócej ćwiczona, więc zasugerowałam córce, żeby poćwiczyła pisownię tej cyfry. Co też uczyniła, obracając książkę bokiem i we wszystkich kratkach naraz napisał jedną 9. Nagrodzona została moim entuzjastycznym wybuchem śmiechu i buziakiem w sam czubek głowy. Bystra bestia!


Nie wiem, czy tu w ogóle jest potrzebny jakiś komentarz, ale opowiem historię tego ćwiczenia. "Mamo, o co tu chodzi?" Przeczytałam polecenie. "Ale mam to zrobić?" "Jak chcesz. Jeśli nie to, to weź zeszyt i napisz w nim dowolne inne ćwiczenie z pisania. Coś własnego? Dyktando?" i podrzuciłam kilka pomysłów na własny tekst. "To ja już wolę to zrobić" zamruczała córka. "Ale mam wypisać te wszystkie z ramki?" "Które ci pasują." odpowiedziałam. "A ile mam wypisać?" córka nie lubi pisania. "Tak, żeby wypełnić linijki" - potrzebny był jakiś limit. I oto efekt. Jedno co jest pewne, to że podczas pakowania ściśle trzymała się założeń.

Podręcznik to pomoc. Może służyć jako pomysł, wzór rozkładu treści programowych. Może być źródłem inspiracji, ciekawych zadań. Przez cały czas warto jednak pamiętać, że jest on stworzony po to by utrzymać w ławkach grupę 25 dzieci przez 3 - 4 jednostki lekcyjne. Znajduje się w nim sporo nudnych, głupawych, bezsensownych zadań, które powstają jako "zapchajdziury", bo z tak dużą grupą w większość gier nie pograsz. Jeśli jesteś rodzicem, który zdecydował się na pracę z boxem edukacyjnym bądź czujny i elastyczny. 
I pamiętaj, Kodeks Piracki, to nie jest Kodeks w takim ścisłym tego słowa znaczeniu.... to raczej wskazówki (z filmu Piraci z Karaibów) . Które można swobodnie interpretować. A jeśli zamkniesz i zapomnisz, też się świat nie zawali. Najlepszym sędzią podręcznika jest dziecko. Podążaj za dzieckiem (Montessori) a nie dasz się upupić (Ferdydurke).

Coś dziś ze mną nie tak, zmęczenie, albo co. Połączyłam w jednym tekście panią M., Gombrowicza, Asteriksa i Obeliksa i Piratów z Karaibów.
Wyrazy współczucia dla czytelników. I podziwu, jeśli przez to przebrnęliście bez uszczerbku na psychice.

sobota, 12 lipca 2014

Podręcznikowe absurdy. Część druga - czytanie ze zrozumieniem

Poprzedni post skończyłam płacząc nad niską jakością publikowanych w podręcznikach tekstów. Nie bez kozery.  Teksty podręcznikowe  podzielę  na dwa rodzaje (piszę o podręcznikach dla klas edukacji wczesnoszkolnej, 1-3): pierwszy, to te służące do nauki czytania, i drugi, to te służące jako zagajenie, wprowadzenie tematu omawianego na zajęciach czyli czytanki, które uczniom czyta nauczyciel. Stopniowo czytanka przejmuje również funkcję treningu nauki czytania. W trzeciej klasie zwykle pozostaje tylko ten drugi rodzaj,  dzieci czytają na tyle dobrze, by radzić sobie same. Przynajmniej powinny -  takie jest założenie. Czytanki tematyczne układane są oczywiście po to,  żeby wprowadzić temat zajęć. Wszystko zależy od programu, do którego powstał dany podręcznik. Jeden program ma różne bloki tematyczne, powiedzmy jeden blok na tydzień (np: "środki komunikacji") i w ramach tego bloku codziennie inny temat (fabryka samochodów, wizyta na lotnisku itd). Podręcznik będzie więc miał specjalna czytankę o tym, jak to mały Franek i jego siostra Fela odwiedzili fabrykę samochodów (przy okazji poznamy literkę F jak Fela i f jak fabryka - zaznacz wszystkie literki f w tekście), a na matmie dzieci będą liczyć choinki zapachowe, porównywać liczbę czerwonych autek i niebieskich samolotów, ewentualnie tworzyć zbiory otaczając takie same obiekty pętelką itp. [W taki sposób jest skonstruowany podręcznik "Nasze razem w szkole" WSiP ]. Inny rodzaj programu będzie zakładał tylko 4 duże moduły tematyczne i w ramach tych modułów różne tematy. Na przykład "W powietrzu" i tu będą różne tematy lekcji ("Wędrówki ptaków", "Obserwacje pogody", "Wizyta na lotnisku"), a do nich czytanki o ptakach, lotnisku, ptakach na lotnisku, zjawiskach atmosferycznych, wpływie zjawisk atmosferycznych na ptaki, samoloty, lotnisko i ptaki na lotnisku, itd [to pobieżna prezentacja podręczników "Od A do Z" kl. II Joanny Białobrzeskiej, wydawnictwa Didasko, które dość lubię, ale nie mogłam się powstrzymać od lekkiej złośliwości].
Oczywiście dość swobodnie zestawiłam te podręczniki, ale tylko tak mogłam to zrobić, bo właśnie z nich próbowałam korzystać w domu i mam je przetestowane. Należy więc traktować mój opis jako przykład jednej z wielu możliwości.  Tak czy inaczej, poza oczywistym celem poznawczym, czytanki te mają również funkcję nauki oraz treningu umiejętności czytania ze zrozumieniem. Przydaje się w dorosłym życiu, gdy trzeba rozkminić jak upiec ciasto, zaprogramować radio, zainstalować program, dawkować leki, rozpoznać problem, który zgłasza pralka (wyświetlając różne dziwne literki i cyfry), podłączyć cokolwiek gdziekolwiek, korzystając z instrukcji obsługi itd.; wyliczać można bez końca. Można oczywiście bez tej umiejętności żyć, ale najpierw trzeba zdać test trzecioklasisty, który właśnie na tej umiejętności się opiera. Potem test szóstoklasisty, który też, jak twierdzą metodycy - te umiejętności sprawdza, następnie jeszcze test gimnazjalisty i maturę, a wszędzie tam czytanie ze zrozumieniem. Jeśli ktoś zaszaleje, to dalej są studia, a na nich bez czytania i słuchania ze zrozumiem ani rusz.
Test trzecioklasisty: krótki tekst, do niego pytania, zadania bazujące na tekście. Test może zdać nawet dziecko, które posiada znikomą wiedzę o świecie - wystarczy, że potrafi czytać ze zrozumieniem i trochę myśleć. Oczywiście, my - edowcy - mamy luzackie podejście do testów i wiszą nam ich wyniki, gdyż jesteśmy ponad to. Wiemy też, że testy należy olewać, bo nie sprawdzają wiedzy, tylko znajomość klucza. Ale, jako że piszę o podręcznikowych absurdach, a nie o naszym zindywidualizowanym podejściu do edukacji, podkreślę tu, nauka słuchania (u maluchów) oraz czytania (u starszaków) ze zrozumieniem powinna być podręcznikowym priorytetem! Gdzieniegdzie bywa. W darmowym Elementarzu nie ma jej prawie wcale. Tekstów do słuchania dla pierwszaków znajdziemy jak na lekarstwo, a to co jest, to nudne gnioty.
Totalny absurd.

Każda przedszkolanka wie, że nauka słuchania ze zrozumieniem jest podstawą wprowadzenia do czytania, tak poezji, jak i prozy. Zasada jest prosta, na początku muszą się maluchy nauczyć skupiać uwagę na słuchaniu, a potem o wydarzeniach i bohaterach opowiedzieć najlepiej jak potrafią. Moja mama, podczas zajęć z literatury dla moich córek, potrafi czytać im na głos przez godzinę. Dziewczynki w tym czasie rysują ilustracje do czytanej opowieści, przy trudniejszych wyrażeniach lub słowach przerywają czytanie i objaśniają je, gdy czytają poezję bawią się w łowców rymów (kto pierwszy usłyszy rymujące się słowa ten mówi je na głos - miały dziewczynki zabawę podczas czytania "Pchły Szachrajki"), mama też pokazuje im, jak poeta wykorzystuje przenośnie i porównania. Zajęcia te nigdy nie trwają krócej niż 40 minut, a zazwyczaj jest to pełna zegarowa godzina. Dzieci bardzo tego potrzebują. Słuchania w skupieniu, nie krócej niż 15, 20 minut. Swobodnej rozmowy dotyczącej tekstu, tłumaczenia słów, tworzenia alternatywnych zakończeń opowieści, opisywania słowami bohaterów, porównywania ich. Maluchy mają bardzo płodną wyobraźnię i potrafią dokonywać błyskotliwych spostrzeżeń. Bajka, wiersz, opowiadanie są znakomitym punktem wyjścia do takiej zabawy, a jednocześnie kształtują właśnie umiejętność słuchania ze zrozumieniem, bezcenną jako punkt wyjścia do nauki czytania ze zrozumieniem.
Nowy podręcznik jest jednak z kształtowania tej umiejętności zwolniony. Przynajmniej tak się zapowiada. W pierwszej części ciekawych tekstów  po prostu nie ma! Ani prozy, ani poezji. Ba! Tekstów jakichkolwiek, służących wyżej opisanym celom nie ma. Wygląda to tak, jakby autorki wstawiły do podręcznika tylko takie teksty, które dziecko samodzielnie przeczyta. Jest to założenie, które znamy z Elementarza Falskiego. Z tą różnicą, że Falski powstał sto lat temu. Zmienił się nam kontekst, zmieniły potrzeby, zmieniły oczekiwania egzaminacyjne. Nie pełnił też Falski funkcji podręcznika "zintegrowanego", a lektury miały dzieci prowadzone osobnym trybem. Tymczasem Nasz Elementarz jest podręcznikiem uniwersalnym, o dodatkowym dzienniczku lektur nikt nawet nie przebąkiwał. Należy więc wnosić, że potrzeba kształtowania umiejętności czytania i słuchania ze zrozumieniem u pierwszaków nie istnieje. Być może poziom polskich dzieci w testach PISA poprzewracał autorom Elementarza w głowach i uznali, że skoro tak znakomicie wypadamy (10, 15, 9, 16 miejsce, licząc od 2012 roku w tył), to nie trzeba tego uczyć maluchów.  Rodzice mogą sobie sami kształtować te umiejętności po lekcjach i w weekendy. Mogą, a niedługo będą również musieli. A tak, będą musieli. Na razie to maturzyści z roku na rok wystawiają, swoimi egzaminami, coraz gorsze świadectwo reformom. A po tej cudnej, podręcznikowej reformie niewątpliwie przyjdzie czas na maluchy. Korepetycje dla pierwszaka: słuchanie ze zrozumieniem. Moja mama, która prowadzi dla moich córek zajęcia z literatury, będzie miała pracę na emeryturze ;).

Oczywiście można spojrzeć na tę sytuację z punktu widzenia optymisty (szklanka jest w połowie pełna!). Do tej pory podręczniki były naszpikowane tekstami, które nauczyciel czytał, bo musiał, żeby zrealizować program. A teksty, bywało, nie najwyższych lotów były, nawet u pani Białobrzeskiej, której podręcznik pod tym względem ceniłam najwyżej z poznanych. Teraz, skoro czytanek brak, nauczyciel może swobodnie sięgać po wybrany tekst, baśń, opowiadanie, wiersz, legendę i czytać z dzieciakami do upojenia to, co mu pasuje do programu. Ja, ze swojej strony, jako tematyczne opowiadania serdecznie polecam "Cztery pory baśni" Dulemby. Znakomite, niedługie, zabawne, dobrym językiem pisane, na każdy temat, urozmaicona narracja, jednym słowem: czytanki - miodzio! Jedyny kłopot, jaki może napotkać nauczyciel, to powiązanie tych powiastek z tematami z nowego elementarza. [Nie mogę pozbyć się niesmaku spowodowanego komiksami o tych dziwnych smokach - kosmitach. Może to krewniacy autorki? Dawniej smok w podręczniku pierwszaka to był wawelski... eh, może i dla mnie czas już przenieść się do muzeum?]

Na koniec zacytuję kilka tekstów, najpierw wierszyk z Naszego Elementarza - jesień (tfu! jakiego naszego?! ICH Elementarza, od tej pory już zawsze, tylko: "Ich Elemenatrz")

Dom to nie tylko budynek
Dom to mama,
tata i ja.
To moja babcia
i mały brat.
To Tropik – piesek.
I koty dwa.
To gwar wesoły.
I serca dar

A moje córki "przerobiły" z babcią Pchłę Szachrajkę. Co kto lubi.

W tymże elementarzu, części zimowej, znajdziemy już jeden normalny wiersz - Czechowicza i  jedno dłuższe opowiadanie z morałem (pt: "Jedno życzenie" Justyny Bednarek). Szału nie ma.
A teraz absurdalne opowiadanko, takie z działu "nauka czytania". Tekst dwuczęściowy, jak wszystkie z tego działu, początek dla dzieci słabiej czytających a druga część dla tych lepiej czytających. Rzecz traktuje o dzieciach i Babie - Jadze, miłośniczce zwierząt, (naturalnie, dzieci poznają literkę b jak bajka) i jest bajką o tym jak to dzieci trafiły do Baby - Jagi, opowiedziały jej smutną i piękną bajkę (my jej nie poznamy, dowiemy się tylko, że była o złej Babie - Jadze zamienionej w kamyk), a potem razem ze świeżo poznaną, dobrą Babą - Jagą, poleciały na miotle do miasta.
W tym opowiadanku trafiamy na głupoty dwie. Pierwsza: dzieci - nawet te słabiej czytające - mają przeczytać wyrazy takie jak: starowinka, cukierkowy, Barnaba czy akwarium, choć jeszcze nie poznały całego alfabetu. Ale co dla dzieci! Czterosylabowy wyraz a w nim sylaby zamknięte, otwarte, zbitki spółgłosek... luzik! Tylko ciężki dyslektyk sobie nie poradzi, ale wiadomo, takiemu tylko indywidualne zajęcia pomagają, to nie ma sensu do niego dostosowywać tekstu w podręczniku.
I druga, czyli morał z bajeczki, uwaga, cytuję ostatnie zdanie: "Bo osoba, która ma kota, kruka, rybki i kanarka, na pewno nie jest zła." To o tej dobrej Babie - Jadze.
Rzecz oczywista to jest i po tym właśnie poznaje się "niezłych" ludzi. Jakby jeszcze miała psa, papugę, świnkę morską, chomika i szynszyle to już by była całkiem dobra. Niestety, kupiła mieszkanie korzystając z programu "MDM" i wystarczyło jej tylko na kawalerkę, więcej zwierząt się nie mieści. Tak oto mały metraż i niesprzyjająca mieszkaniowa polityka obecnego rządu zrujnowały jej szanse na Życie Wieczne. Albo fajne "kolejne wcielenie" - wszak to postać fikcyjna.

Pierwszy semestr za nami, a tu ani jednej Polskiej Baśni, Legendy. Jest za to "Historia liczb". Co tam Lech, Czech i Rus skoro można dzieciom opowiedzieć o tym, jak to starożytni Rzymianie sprytnie wymyślili zapisywanie liczb poprzez różnego rodzaju układy nacięć. Ja nie przeczę, że to ciekawe jest, ale liczb rzymskich zwyczajowo dzieci uczyły się w drugiej klasie, gdy już poznały dobrze zapis arabski... ale cóż, to znów tylko takie moje nudne opinie z Ciemnogrodu.

Na użytek lekcji o stolicy Polski pojawiła się wzmianka o legendzie, zredukowana do takiego zdania: "Legenda głosi, że nazwa Warszawa powstała od imion Wars i Sawa. W rzeczywistości pochodzi od dawnego imienia Warsz i oznaczała na początku "osadę Warsza"". Jasne, już wiadomo, że legendy nie ma sensu czytać, bo błędna, a właściwych porad i mądrości życiowych udzielą nam autorki podręcznika w opowiadaniach o życzeniu dla Dżina i dobrej Babie - Jadze. I nawet kombinować przy tym nie trzeba, bo tak prosto napisane.


Ponieważ wakacyjnie tkwię na wsi więc dostęp mam tu tylko przez internet do darmowego Ich Elementarza, (którego lekturę polecam każdemu ciekawskiemu rodzicowi; do pobrania tutaj: http://naszelementarz.men.gov.pl/) Stąd też brak cytatów tekstów z innych podręczników. Jednak nie omieszkam dorzucić przykładów tychże po powrocie na łono miasta.

I oczywiście, nawet jeśli nieprędko, ciąg dalszy moich własnych refleksji o podręcznikach nastąpi. A w domu czekają na mnie dwa boxy po moich bratankach. Będzie co opisywać!


piątek, 27 czerwca 2014

Podręcznikowe absurdy. Część pierwsza

Witaj drogi czytelniku. Przygotowałam dla Ciebie tekst.  Tytuł obiecujący, czyż nie? Bardzo dosłowny. Podręczniki roją się od błędów, absurdalnych, głupich, czasem wręcz szkodliwych zadań. A ja tropię je i gromadzę. Postanowiłam przedstawić tu kilka z nich. Nie wszystkie bynajmniej, ale przykłady tego, czego należy się wystrzegać. I tego z czego można się pośmiać.
A przy okazji być może ułatwię komuś decyzję "Czy w ed korzystać ze szkolnych podręczników? Czy korzystać z oferowanego darmowego podręcznika?"

Błędy i absurdy wynikają z kilku przyczyn. Jedna z nich to próba integracji, czy raczej pseudo-integracji, treści programowych, którą określę typem błędu: "i śmiszno i straszno".
Na szczęście podręczniki przestały firmować się określeniem "edukacja zintegrowana" czy "kształcenie zintegrowane" ale, niestety, nadal mają tak sformułowane treści, nadal tak konstruuje się programy by dawać złudne wrażenie łączenia treści z różnych dziedzin. Pozorne łączenie treści z różnych dziedzin jest tak naprawdę mieszaniem ich ze sobą wg klucza tematycznego i opiera się głównie na skojarzeniach. Bardzo prostych skojarzeniach, żeby nie powiedzieć prymitywnych. Gdy się spojrzy na to zjawisko z boku jest ono nawet zabawne, czego dowiodą zaraz przykłady takich zadań. Jednak gdy się spojrzy od środka, w szczególności poświęcając czas na refleksję nad pytaniem "co z tych zadań, co z tak skonstruowanego programu pozostaje w głowach uczniów?" przestaje być śmiszno a zaczyna być jeno straszno.

Na studiach pani dr. Małgorzata Żytko zaprezentowała nam raz taki podręcznikowy moduł, czy blok dotyczący zimy, przerabiany zimą, mający na celu integrować treści związane z tą porą roku. Ha! możliwości są ogromne: eksperymenty z zamarzaniem, rozmarzaniem, zmiany stanów skupienia, temperaturą, parą, obserwacje zimowe przyrody - znakomicie widać ślady na śniegu a bezlistne drzewa ułatwiają obserwacje ptaków, więc z zaciekawieniem śledziliśmy owe podręcznikowe zadania. A tam oczywiście: wierszyk o bałwanku (treści literackie), nauka głoski i litery "B" (jak bałwanek) lub "Ś" (jak śnieg) , nauka pisania wyrazów: bałwan, śnieg, śnieżka itp oraz zdań: "Zimą lepimy bałwany i rzucamy się śnieżkami"; z matematyki monografia liczby którejś tam kolejnej a następnie dodawanie bałwanków, odejmowanie bałwanków, porównywanie wielkości bałwanków (ewentualnie śnieżynek - wszystko zależy od motywu przewodniego i litery wprowadzanej). W ramach edukacji muzycznej nauka piosenki o bałwanku a zajęcia plastyczne to malowanie lub wyklejanie z krepiny kogo, czego? bałwanka oczywiście. Zero integracji treści. Za to cała masa bałwanków. A potem zdziwienie, że z klasy intelektualne bałwanki, ogłupione skutecznie i upupione programem wychodzą.

A teraz coś w tym klimacie z aktualnego podręcznika do pierwszej klasy:

Jak widać zadanie nie rozwiązane przyczyną, między innymi, niski poziom zadania, rozwiązywania którego jedynym skutkiem jest nauczenie schematu myślenia: jak dwie liczby w zadaniu to szukać słowa klucza - tutaj "razem" -  a potem je dodać lub odjąć. Żadnego problemu nie postawiono, żadnego myślenia nie sprowokowano, zadanie niby z treścią a bez treści tylko ze schematem. Moje dzieci mają zakaz rozwiązywania durnych zadań. Zastanawiasz się drogi czytelniku jaki to moduł, blok, temat mógł sprowokować wrzucenie takiego zadania? Proszę bardzo:


Warto pomagać innym. Wysyłając razem 10 sms'ó. Mama, jako kobieta, jest zdecydowanie bardziej pomocna. Wysłała 7, tata tylko 3! Żeby chociaż padło pytanie "kto więcej i o ile więcej" już by dziecko musiało pokombinować choć troszkę. A tak... Nie dość, że kształtowanie myślenia schematycznego to jeszcze stereotypizacja na całego, bo dlaczego to kobieta jest ta wrażliwsza? 
Cytując Obeliksa: "Ale głupi ci Rzymianie". 
[A poza tym warto się też zastanowić nad treściami wychowawczymi jakie taki podręcznik niesie. Dlaczego zadanie nie dotyczy wolontariatu? Niepełnosprawności? Szkolenia psów - przewodników? Wyrzucania śmieci oraz mycia okien starszej i samotnej sąsiadce? Co to za model socjalizacji,w którym pomoc drugiemu to przyniesienie lekcji chorej koleżance i wysłanie sms'a? Durna jakaś! Uff.]

I jeszcze jedno zadanie w tym klimacie:


Takie tam sobie, nieskomplikowane zadanko, porównywanie liczebności - uzupełnianie, tworzenie wyobrażenia liczby. Ale na jakim materiale ambitnym! Na choinkach zapachowych. To już tfu!rcze jest niesamowicie. A jakie nietuzinkowe. I do tego aktualne. Nie ukrywam, że miałam kłopot z tym zadaniem - moje córki nie maja pojęcia co to choinka zapachowa, a ja odpowiadam na pytanie informacją: "to takie paskudztwo, które niemożebnie śmierdzi i dlatego po moim trupie zgodzę się na powieszenie tego g... w samochodzie!"  Zadanie z choinkami nie zostało rozwiązane.
A, pewnie ciekawyś czytelniku jaki to był "temat dnia"? Środki transportu, oczywiście. Wcześniejsze zadania polegające na liczeniu samochodów, dodawaniu samolotów i odejmowaniu stateczków wyczerpały pomysłowość autora do cna. Zostały tylko choineczki zapachowe.
Jak ktoś Ci będzie wmawiał, że dzieci w edukacji początkowej mają "kształcenie zintegrowane" to możesz śmiało zaprzeczać. Co najwyżej skojarzone. Skojarzone ze śmierdzącym chemią paskudztwem. I tak samo użyteczne jak i to paskudztwo.

Tak tak, jestem bezlitosna.
Rodzice, zaglądajcie do podręczników, tropcie głupotę, błędy, schematy, wykreślajcie je z podręczników waszych dzieci.
I nie dziwcie się, jeśli dzieci nie chcą takich ogłupiających zadań rozwiązywać.

Kolejny błąd i podręcznikowy absurd to publikowana w podręcznikach dla dzieci pseudo-poezja i nijaka proza. Nie mam oczywiście na myśli wierszy Danuty Wawiłow, Jana Brzechwy, Tuwima, Ludwika J. Kerna obecnych na przykład w podręcznikach wydawnictwa Didasko. Mam na myśli te okropieństwa, które tworzą i publikują popularne wydawnictwa a teraz będzie tego pełno w darmowym podręczniku. Niestety.
Darmowy Elementarz przewiduje w ciągu trzech miesięcy (do listopada - pierwsza część podręcznika dostępna w sieci już teraz) dokładnie jeden wierszyk. Taki prosty, należący do czytanek dziecięcych (czyli tych, które próbują czytać dzieci).
Zacytuję tutaj, a co. Autorką jest zapewne autorka podręcznika.
"Rak Makary.
Oto sroka i lis stary.
A tam kto? A tam Makary.
Rak Makary? O, tak, tak.
Ale rak! Ale rak!
Dres, kokarda, okulary.
Oto komik – rak Makary.
Rymujemy tak jak rak.
O, tak, tak! O, tak, tak!"

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że infantylność tego wierszyka jest celowa. W końcu to ma być banalna i prosta czytanka dla pierwszaka. Ale dlaczego, dlaczego, dlaczego w ciągu trzech miesięcy nauki w pierwszej klasie podręcznik przewiduje tylko tą jedną formę wierszowaną? I w dodatku ten właśnie wiersz jest przykładem dla poznania "rymów" i ma być inspiracją do innych rymowanych zabaw dzieci... Z mojego punktu widzenia to jest nieudolna próba połączenia literki "R" z nauką rymowania. Żeby jeszcze dzieci nauczyły się czegoś raku... ale szkoda gadać.

Chciałoby się zapłakać wraz z Janem Brzechwą:

"Ratujmy dzieci!

Bywało sporo klęsk w naszym kraju:
Więc klęska gradu, nieurodzaju,
Ognia, posuchy, powodzi, głodu -
Wie się coś o tym z dziejów narodu.
Lecz nie pamięta nikt od stuleci
Klęski tak nędznych wierszy dla dzieci!
Biedne dziateczki! Nie ma ucieczki
Od rymowanej bezładnej sieczki;
Coraz to więcej - w setkach tysięcy
Mnoży się plaga wierszy dziecięcych
I jęk błagalny przez Polskę leci:
- Ratujmy dzieci! Ratujmy dzieci!
Powstał z pieniędzy ludu i państwa
Raj, proszę państwa, dla grafomaństwa.
Nie chcą autorki i redaktorki
Pamiętać tego, co mówił Gorki,
Nie chcą pamiętać mądrych wytycznych
Humanistycznych, socjalistycznych,
Tylko na jedno ciągle kopyto
Płodzą a płodzą wiersze-niby to,
Jak gdyby brakło koszów do śmieci.
- Ratujmy dzieci! Ratujmy dzieci!
Płyną książeczki, płaczą dziateczki,
Nie chcą spożywać niestrawnej sieczki;
Czyliż się rozstać mają z nadzieją?
Leją się strofki, leją a leją,
Zawsze sklecone w sposób utarty:
Wiersz zrymowany drugi i czwarty.
No, a ten pierwszy? No a ten trzeci?
- Ratujmy dzieci! Ratujmy dzieci!
Bierzemy utwór - cóż w nim widzimy?
Są tam pół-rymy i niedorymy,
Rymy-poczwarki, rymy-wyskrobki,
Rymy-potworki i kozie bobki,
Ple-ple-rymiątka, psi-psi-rymeczki:
"Poduszczyneczki", "gołębisieczki",
Przy tym "ej" w środku, "oj" na początku,
Coś z ludowego jak gdyby wątku.
"Kogut" i "kura" - za rym obleci,
Bo "u" jest wspólne. Bo to dla dzieci.
Hania i Mania, Frania i Wania -
To słowa łatwe do rymowania.
Rymów tych znaleźć można bez liku
W każdym "Płomyczku", w każdym "Świerszczyku"
Ostatnio modna stała się Nastka -
Nastka - to także rymu namiastka...
Nastka do Hani, Hania do Pieti...
- Ratujmy dzieci! Ratujmy dzieci!
Tak może pisać tylko macocha,
Osoba, która dzieci nie kocha.
A dzieci myślą: "Czytać to? Po co?"
I zniechęcone - bawią się procą;
Oto już tylko krok, proszę państwa,
Od grafomaństwa do chuligaństwa.
Niech więc Oświatę wiersz mój oświeci.
- Ratujmy dzieci! Ratujmy dzieci!"

To samo dotyczy zresztą prozy... eh. Nigdy nie było rewelacyjnie, w wielu podręcznikach teksty były infantylne, prymitywne lub nudne, jednak część podręczników publikowała całkiem sensowne teksty. Było w czym wybierać.  Nowy, darmowy podręcznik jest pod tym względem na żenująco niskim poziomie. Pod każdym względem, zarówno doboru treści i materiału jak i pod względem poziomu języka literackiego. W pierwszej części poza okolicznościowymi czytankami tematycznymi znajduje się tylko autorska wersja bajki o Trzech Świnkach - po pierwsze tak napisana, że nudna a po drugie znów pytam dlaczego? dlaczego Trzy Świnki? A od kiedy to Trzy  Małe Świnki, angielska bajka ludowa, stanowi podstawę ogólnego wykształcenia literackiego polskich dzieci sześcioletnich?!? Żebyż jeszcze ta bajka była porządnie napisana, tłumaczona z oryginału. Ale nie. Jedna strona, kilka minut czytania a poziom porównywalny z licealnym streszczeniem lektury potocznie zwanym "bryk". A co, nauczmy dzieci od małego czytania takich bryków, co się będą męczyć, koncentrować na długich opisach, wsłuchiwać w czytaną 15 minut bajkę i jeszcze próbować ją rozumieć. Dajmy 6 latkowi bryk angielskiej ludowej baśni jako podstawę przygotowania do czytania ze zrozumieniem!
Tak, krzyczę, głośno i z lekka histerycznie! 
I otwiera mi się w kieszeni nóż.
[Tylko czekać jak w następnym wydaniu tegoż darmowego podręcznika świnki będą zadeklarowanymi homo, bi i transseksualistami a wilk wrednym konserwatystą, zgodnie z politycznie poprawnymi wytycznymi.]


cd. nastąpi...












niedziela, 22 czerwca 2014

Papierowo

Ze słowem "scrapbooking" zetknęłam się stosunkowo niedawno, choć jest to od wielu lat stosowana technika ręcznego wykonywania i dekorowania albumów rodzinnych.
Samo zjawisko nie jest mi obce. Ba! Mam taki zeszyt, kilkunastoletni już, który dostałam od przyjaciółki i kuzynki ozdobiony tą metodą. Jeszcze w czasach gdy w liceum pisałam pamiętnik prowadząc go w niebieskim zeszycie. W sumie mogło być na okładce cokolwiek byle ładno-niebieskie. [Łatwo zrozumieć to osobom, które pamiętają lata '80, gdy okładki zeszytów były tak paskudne, że właściwie wszystko było od nich ładniejsze. U nas popularne było oklejanie okładek zdjęciami wyciętymi z kalendarzy ściennych.] I specjalnie dla mnie przyjaciółka okleiła niebieską okładkę zdjęciami, wkomponowała między nie kłos żyta, całość "zafoliowała" szeroką taśmą klejącą. Po dziś dzień ten zeszyt mnie wzrusza.

Nie czułam w sobie namiętności do takich zabaw i jako hobby wybrałam szydełko, tymczasem technika ta wróciła do mnie i zapukała do moich drzwi wraz z niezwykłą dziewczyną poznaną w środowisku edukatorów domowych.
Pokazała mi swoje papiery do scrapbookingu, albumy, notesy, kartki, które wykonuje a ja zachwyciłam się subtelnym pięknem jej twórczości.
Pierwsze arkusze dostałam w prezencie. Z zachwytem i lękiem zastanawiałam się "jak to ugryźć?" Zapisać się na warsztaty scrapbookingu teraz muszę. A Agnieszka powiedziała: "Daj je dziewczynkom, wraz z nożyczkami i klejem, one będą wiedziały co z tym robić". I tak się zaczęła nasza przygoda w świecie pięknego papieru.

Album rodzinny ze zdjęciami oraz pamiątkami dopiero powstanie i na razie nasze zabawy to zwyczajne  - niezwyczajne kolaże, ale zabawa jest przednia.
Zaprezentuję tu kilka prac bo mnie zachwycają i może będą też dla innych inspiracją do zabawy. Ograniczeń wiekowych brak (owszem, nawet roczna Hania się bawi, papier jej smakuje, na brzuch się nie skarżyła).

Zupełnie pierwsze pracy powstały dla babć i nie zostały uwiecznione, ale jedna z pierwszych dużych kompozycji to nasza jesienna ilustracja inspirowana książeczką dla dzieci, którą babunia jako lekturę wybrała dla moich córek na lekcje literatury.
Jan Grabowski "Reksio i Pucek"

Dziewczynki po zajęciach z babunią pastelami narysowały Reksia i Pucka - dwa pieski, a potem wycięłyśmy je z kartonu i wykorzystałyśmy papiery z Makowego Pola (pracownia i sklep)  aby zrobić to: Jesienny spacer Reksia i Pucka.
Wisi sobie beztrosko w salonie i zaskakuje.


Kolejna okazja do poważniejszej zabawy trafiła się gdy z okazji Dnia Matki kupiłam na Makowym Polu kartkę dla mojej mamy. Co tam kartkę - dzieło sztuki!
A żeby kartka samotnie do mnie pocztą nie wędrowała kupiłam również zachwycający komplet papierów "Tu i teraz", kwiecistych, ciepłych, pastelowych. Mniam.
Wywołały one zachwyt moich córek. 
Zaraz dziewczyny wyciągnęły papiery z pudełka, klej, nożyczki, zadekowały się w pokoju (Mamo! Nie wchodź!) i wzięły się za wykonywanie laurek na dzień mamy. Dla mnie. To było wzruszające. I zabawne, nie ma co ukrywać, bo po 15 minutach, w których Hania ściągnęła im ze stolika wszystko gdy namawiałam je do przeniesienia się na duży stół w salonie, wyraziły zgodę, ale pod warunkiem, że nie będę patrzeć. A ponieważ moja niespełna czterolatka też chciała kleić - musiałam jej pomóc. Nie patrząc na prace pozostałych córek. Efekt był taki, że pracowałam z dziewczynkami przy tym samym stole starannie omijając wzrokiem ich prace. Mówię wam - ubaw po pachy. Czego to lekko stuknięta matka nie zrobi dla swoich córek.
Zdjęcie też zrobiłam nie patrząc. Dlatego takie krzywe. [eh, nie ma to jak dobra wymówka]



Efekty pracy zostały starannie zapakowane, obwiązane wstążeczkami i musiałam czekać jeszcze tydzień (!!! nieludzkie ) zanim wolno mi było nareszcie obejrzeć laurkowe cuda. Wszystkie wiszą teraz nad moim łóżkiem w sypialni. Prawie wszystkie. Laurka Natalki wisi nad jej łóżkiem. Niezwykle trudno jest się jej rozstać ze swoim dziełem.

Od Łucji

Od Helci

Od Nadziejki

Dzieło Nati na tle papierów Agnieszki z Makowego Pola

Papierowa przygoda dopiero się zaczęła. Kolejny rozdział to karki z podziękowaniem dla instruktorki ukochanego baletu. Zanim laurki zostały oddane zdążyłam jeszcze złapać je obiektywem idiot-kamery. 




Na sam koniec mała anegdotka związana z ostatnim zdjęciem - laurką Natalki. Otóż Nati na balet pójdzie dopiero jesienią, jest to marzenie jej niespełna czteroletniego życia. Na zajęcia dziewczynek podkrada się gdy tylko się jej uda zwiać mi z oczu (podczas czekania), baletek ma już dwie pary i codziennie ćwiczy przy muzyce z radia (dziś kazała mężowi wyłączyć mecz Niemcy - Ghana, bo ona teraz będzie tańczyć a mecz jej zagłusza muzykę... zobaczyć minę mojej drugiej połówki - bezcenne!).
Dość, że pani od baletu jest kimś w rodzaju bóstwa i specjalnie dla niej Nati stworzyła laurkę samodzielnie rysując (ja pomogłam tylko narysować ręce - Nati jest na etapie głowonogów), kolorując, wyklejając i inne cuda robiąc. Gdy już baletnica była gotowa młoda zabrała ją ze sobą na występy sióstr. Po występach pobiegła wręczyć pani swoją kartkę. Pokazała ją pani, opowiedziała o niej. A potem wróciła z tą kartką do mnie.  Nie potrafiła się z nią rozstać. 
Wykonała jeszcze kilka takich kursów (Nati to żywe srebro) i za którymś razem położyła laurkę w sali baletowej u pani na stoliku. Myślałam, że było to działanie celowe do momentu gdy w domu Natalka zaczęła szukać swojej baletnicy. Ależ był żal.... dopiero obietnica, że zrobimy jeszcze jedną piękną baletnicę (w posypanej brokatem sukience) do powieszenia na jej ścianie ukoił smutek mojej czwartej córki.

Jeśli ktoś wam kiedyś powie, że małe dzieci nie cenią swoich prac - to jest to totalna bzdura.  Warto poświęcić kilka godzin na wykonanie czegoś dużego i pozornie trudnego z maluchem. Ktokolwiek będzie towarzyszył czterolatce w procesie twórczym przekona się o tym. Dla maluchów nie ma rzeczy za trudnych. Ktokolwiek poobserwuje później przywiązane dziecka do własnego dzieła - zapamięta. Dumy z własnej pracy powinniśmy się uczyć od dzieci. 
[To zapewne dorośli gaszą w dzieciach ich radość i poczucie dumy krytykując i deprecjonując ich pracę, ograniczając czas, popędzając, zabierając niebezpieczne narzędzia, "nieodpowiednie" dla wieku materiały. To jak zalewanie ogniska wodą po to by później zasypać je mokrym piachem.]
Acha, mała rada dla chętnych by podjąć wyzwanie szalonej i nieograniczonej pracy z małą dziewczynką. Nie zapomnijcie o brokacie i kleju! I o zasadzie, którą moje córki wciąż przypominają: "Mamo! Ja sama!"

Cały post dedykuję Agnieszce Sieńkowskiej z  Makowego Pola  w podzięce za piękno, które wnosi w nasze życie.
A wszystkich zainspirowanych namawiam do wizyty w jej pracowni.

 Tu znajdziesz Makowe Pole - sklep.
A tu znajdziesz Makowe Pole - blog Agnieszki.












środa, 21 maja 2014

Mały seks w wielkim mieście

Edukacja seksualna to takie "mądre" pojęcie stworzone przez ludzi, którzy zajmują się edukacją. Nie oznacza to, że znają się na uczeniu innych. Ba! Może być i tak, że nie znają się nawet na uczeniu samych siebie! A jednak postanowili, że należy się zająć, na poważnie, edukowaniem w dziedzinie płci. Co rekomenduje człowieka do bycia takim specjalistą? Z mojego punktu widzenia, zdroworozsądkowo, sporo wiedzy ma do przekazania lekarz ginekolog - położnik, położna, babcia, mama, tata, starsza siostra - mężatka, wielodzietna matka z Neokatechumenatu... do wyboru, do koloru. Co kto lubi. Wszystko to ludzie, którzy mają doświadczenie związane z płcią, z seksualnością a wreszcie - co najważniejsze - mają doświadczenie z dziećmi. Bo jak rozmawiać o płci gdy się nie doświadczyło cudu poczęcia, narodzin, macierzyństwa, ojcostwa...? Świadomość własnej płci to sprawa stara jak świat, niedawno dopiero przykleja się jej nową etykietę "edukacji seksualnej". 

Mądrzy ludzie zajmujący się edukacją rozumieją słowa: "Człowiek nie może niczego nauczyć drugiego człowieka, może mu tylko dopomóc w wyszukiwaniu prawdy we własnym sercu, jeżeli ją posiada." Św. Augustyn to mądry facet, bez dwóch zdań. 

Pierwsze poważne pytanie, które zadały moje dzieci związane z tą nową-starą dziedziną brzmiało: "Skąd się biorą dzieci?" [Ominęły mnie pytania: "Dlaczego ja mam cipkę skoro on ma siusiaka?" - bo nie mam synów, brak porównania, a tatuś to tatuś, wiadomo, jest dorosły i jest tatusiem,  i w ogóle się z nim nie porównujemy.] Drugie ważne pytanie dotyczy oczywiście miesiączki, ale rozmowa o tym nie była aż tak fascynująca jak ta o pochodzeniu dzieci, więc nie będę jej tu cytować.

Po raz pierwszy to pytanie pojawiło się już kilka lat temu. W domu, w którym co dwa lata pojawia się nowe dziecko temat ten jest wciąż aktualny, dzieci dorastając zadają to samo pytanie szukając nowej odpowiedzi. Przyjęłam założenie by odpowiadać stopniowo. Zaczynam od początku i przerywam w momencie gdy pytania ustają, w momencie, gdy córki są odpowiedzią usatysfakcjonowane. 
[Przyznam się również bez bicia, że nie posiadam w domu "Wielkiej księgi siusiaków", ani "Wielkiej księgi cipek". Tak, to świadoma, przemyślana decyzja. Nie, nie czytałam tych książek. Dlaczego odrzucam je skoro nawet nie zajrzałam pod okładkę? Okładka mnie odrzuca. Obrazki cipek wyobrażonych jako ludzie? Serio? Czy to nie jest trochę niepoważne? Ja rozumiem nadawanie cech ludzkich przedmiotom ("Tańcowała igła z nitką"), zwierzętom ("O czym szumią wierzby"), ale genitaliom? Jaki głębszy sens miało by to mieć? Dla mnie - bez sensu. Potrafię oczywiście docenić absurd. W "Alicji w Krainie Czarów". Ale te Księgi sięgnęły poza granice absurdu. Tak więc jedyne pomoce naukowe jakie mamy to atlasy z budową człowieka.]

Pierwsze odpowiedzi na pytanie były proste. "Małego dzidziusia dostaliśmy w prezencie od Boga". "A czy każda dziewczyna może dostać dzidziusia? Czy ja mogę dostać dzidziusia i mieć go w brzuchu?" "Na razie nie. Jesteś za mała. Twoje ciało nie jest na to gotowe, a poza tym, musiałabyś mieć męża. Muszą być mama i tata. "(Tadam! to jest ten moment gdy ateista zamknie stronę z lekkim obrzydzeniem. Na wypadek gdyby nie wyjaśniam uprzejmie, że to nie jest żadna indoktrynacja lub fałszowanie rzeczywistości. To jest najgłębsza istota tego wydarzenia jakim jest poczęcie dziecka. I największa prawda. Bóg daje życie. Każde dziecko jest darem od Niego. Zapewne mocniej odczuwają to osoby, które o dziecko walczyły i na nie długo czekały. Ale ja też tak to właśnie widzę. Jeszcze przed ślubem lekarz mnie straszył, że mogą być kłopoty... a potem - cud za cudem, bogato i obficie.) Mama nie kłamie, dziecko jej wierzy i ufa. Ta pierwsza odpowiedź była dobra. 
Jakiś czas później pytanie wróciło. "Jak dzidziuś wychodzi z brzucha mamy?" Moje córki najpierw poznawały szczegóły dotyczące porodu. Był bardziej realny ;).  Rozmów było kilka, pytań szczegółowych sporo, wszystkie odpowiedzi szczere i uczciwe. Jedna z córek na koniec (czyli gdy wyczerpała już wszystkie pytania) oświadczyła, że chciałaby przy tym być i widzieć poród. Ufff... Udało się tego uniknąć ku mojej uldze i zawodzie córki. 

Nieuniknione było pytanie: "Skąd się dzidziuś bierze w brzuchu mamy?" O dziwo, pytanie zostało zainspirowane obserwacją koleżanki, której rodzice nie są małżeństwem. Nie wiedziałam tego rozpoczynając opowieść o wielkiej miłości męża i żony, która sprawia, że gdy są razem w łóżku okazując sobie to uczucie, które ich łączy  komórka mamy - jajeczko oraz komórka taty - nasionko spotykają się i łączą a z nich rozwija się malutka dzidzia. Opowieść się podobała i pewnie byłaby wystarczająca, gdyby nie fakt, że przyjaciółki mamusia nie ma męża i mieszka sama... To jak to się stało? Ha! Dzieci same ustawiają sobie znaczenie faktów. W opowieści zaistniały fakty niezaprzeczalne dwa: małżeństwo oraz "razem w łóżku". Dla córek, które tego "razem w łóżku" nie widziały większą wagę miał fakt bycia małżeństwem, wspólnego mieszkania, trwałego bycia razem. Jestem bezpośrednia. Wytłumaczyłam córkom, że aby dziecko się poczęło, by połączyły się nasionko z jajeczkiem właściwie bycie mężem i żoną na zawsze nie jest konieczne... z biologicznego punktu widzenia. Dla nas, w naszej rodzinie, jest, bo tak powiedział Bóg. Ale nie wszyscy słuchają się Boga... (z tego rozwinęła się długa bardzo rozmowa o Bogu, przykazaniach, grzechach itd. Była ciekawsza od technicznych spraw związanych z poczęciem i temat znów poszedł w niepamięć). W ciągu kolejnych dwóch lat dziewczynki wracały do tematu ale nie zadawały nowych pytań. Trudnych, szczegółowych pytań. Powoli budowały sobie własny świat wyobrażeń. Aż do dziś. Dziś przyszła do mnie jedna z córek (Trzecia ściśle mówiąc) i zadała mi bardzo konkretne pytanie. "Jak to się dzieje, że dzidzia się rozwija?" Próbowałam przez chwilę lawirować, łudząc się nadzieją i spytałam, czy chodzi jej o to jak rośnie w brzuchu mamy, czy jak powstaje? "Jak powstaje?" córka zdecydowanie określiła zakres zainteresowań. "W jaki sposób to się dzieje, że łączą się ta komórka mamy i nasionko taty?" "I na pewno chcesz to wiedzieć? Bo to są raczej sprawy dorosłych, czy jesteś na to gotowa?" Takie pytanie zamiast onieśmielić córkę tylko ją zachęciło (ale też nie mało takiego celu, było tylko sygnałem: uwaga to jest bardzo poważne)... zaraz też do chóru włączyła się Druga oświadczając: "Ja też chętnie posłucham" i przysiadła na worku sako obok nas. To był nienajlepszy moment. Akurat porządkowałam szufladę z ubraniami Czwartej. Ani kartki z ołówkiem, ani książki pod ręką, a rzucać wszystko, żeby omawiać z dziewczynami sprawy seksu nie chciało mi się wręcz nieludzko. Trudno, co robić. Tym razem chyba już trzeba iść na całość. "Bo wiesz mamo, ja wiem, że u mamy jest jedna duża komórka a u taty dużo małych, i że one się muszą połączyć... ale jak to się dzieje?" uściśliła Druga. "Właśnie, czy to nasionko tak leci w powietrzu przez cały dom, ziu... aż dolatuje do mamy?" dopytywała Trzecia obrazując gestami drogę plemnika. "Nie. Mama i tata muszą być bardzo blisko siebie" uśmiechnęłam się do młodej "bardzo, bardzo blisko" dodałam. "Kiedy się całują?" córka nieustępliwie dopytywała. "Sam pocałunek nie wystarczy." "To jak to się dzieje?" 
Są takie sytuacje, gdy fakty trzeba wytłumaczyć od podstaw aby zrozumiałe było dlaczego dzieje się tak a nie inaczej? "Wiesz jak wygląda siusiak?" upewniłam się. Szlag, w domu bez syna to nigdy nie wiadomo. "No wiem, wiem." Uff,  na razie nie muszę wstawać i lecieć po atlas, mam jeszcze kilka bluzek do poskładania. "A pod siusiakiem są jajka." Uzupełniła Druga córka. O proszę, jeszcze łatwiej. "Tak, możemy siusiaka nazwać penisem a te jajka to są jądra i w nich właśnie powstają plemniki, czyli te małe nasionka, które przekazuje mamie tatuś." zaczęłam. "O fuj!" Trzecia zmarszczyła nosek. "Naprawdę?" Potwierdziłam czekając na kolejne pytanie nieuchronnie prowadzące mnie do konieczności wstania i sięgnięcia po jakiś atlas. I odpowiadania na kolejne trudne pytania. "Dobra. To ja już idę na kolację" oświadczyła córka. "Ja też" dodała druga. I poszły. Normalnie wstały i poszły. 

Kolejne pytania oczywiście padną, pewnie już niedługo. Ale to co mnie zastanawia to samoistne dawkowanie sobie wiedzy. Dorosły człowiek, gdyby miał sam o tym decydować, by wziął i wyłożył dziecku kawa na ławę całość od razu. Tymczasem dzieci przyswajają pewne informacje po kawałku. To co zupełnie nowe trzeba przemyśleć, wyobrazić sobie, przyswoić, poukładać. Wtedy przychodzi czas na zadanie konkretnego pytania. To jak szukanie kawałka układanki. Trzeba go dobrze dopasować zanim się sięgnie po kolejny, prawda? Dzieciaki mają wyczucie. To nie jest kwestia nieśmiałości czy niezdrowego wstydu. Pytanie jest stawiane otwarcie i konkretnie. A jaka odpowiedź jest właściwa i wystarczająca też samo dziecko potrafi pokazać.
Jak dla mnie - odroczka i ulga, bo lęk, że brakiem delikatności zranię dziecko nie jest bagatelny. Ale też takie stopniowe uświadamianie jest łatwiejsze dla mnie. Każde kolejne pytanie, po jakimś czasie zadane jest coraz mniej krępujące - gdy widzę jak córki oswajają się z tematem.


I jeszcze objaśnię tytuł. Nie chodzi o to by prowokować. Seks to płeć po prostu. Mój lekarz mawiał, że skoro seks oznacza płeć, to uprawiać seks oznacza robić dzieci a w takim razie antykoncepcja i uprawianie seksu się wzajemnie wykluczają. Gdy małe dziewczynki interesują się sprawami płci, powstawania dzieci to wychodzi nam z tego "mały seks". Nie dlatego, że nieważny, tylko dlatego, że wyjaśniany słowami dla małych i w czasie, o którym małe same decydują.

środa, 30 kwietnia 2014

Wizyta u dziadków. Rzecz o opiłkach, metalu i magnesach oraz dlaczego świeczka gaśnie?

Dziadek fajny jest o tym każdy wie.
Ostatnio dziadek ostrzył noże. Nie żeby jakąś tam ostrzałką sklepową - takie zabawki się dla kobiet kupuje - dziadek, prawdziwy facet, ostrzy na szlifierce. Iskry lecą oraz wióry, zgrzyta i świszcze - jest szał. Czasem mam wrażenie, że dziadek się tak przed kobietami popisuje. Tak czy inaczej dobrze mu to wychodzi, noże są ostre, kobiety zadowolone z noży oraz zachwycone męskością głowy rodziny.
A czasem się trafi skutek uboczny.

Ostatnio skutkiem ubocznym były opiłki żelaza. Oczywiście, zawsze są, ale tym razem zostały wykorzystane.
Hunowie i tatarzy  (czytaj: Nina i jej córeczki) dnia pewnego najechali rodzinny dom (czytaj: wpadli na chwilę w odwiedziny do dziadków). Ujrzawszy komplet naostrzonych noży przywódca najeźdźców zazgrzytał zębami z bezsilnej złości i jęknął "a moje takie tępe!", zaś dziewczynki z zainteresowaniem obległy mistrza - ostrzyciela. Posypały się pytania, niczym te iskry ze szlifierki. Dziadek pytania lubi. Lubi odpowiadać. Czasami również sam pyta.
"Drogie dziewczynki, a co to jest?" spytał dziadek pokazując kupkę opiłków. "Czy to jest brud?" Wiadomo, wygląda jak brud, ale skoro dziadek o to pyta to pewnie brudem nie jest... Czym jest w takim razie? I jak się zachowa gdy przysuniemy do tego "czegoś" magnes. Drobniuteńkie kawałki metalu, okruszki, opiłki, w pobliżu magnesu zaczęły zachowywać się arcyinteresująco. Wędrowały za magnesem po stole. Przyklejały się do kartki w miejscu, w którym do tej kartki po jej drugiej stronie, przylegał magnes. Zupełnie niezwykłe było też sprawdzanie jakie materiały "przepuszczają" pole magnetyczne. Talerzyk przepuszczał: opiłki tańczyły na powierzchni talerzyka jak im magnes przytknięty do spodu talerzyka zagrał. A jeszcze łączyły się ze sobą tworząc "jeża" i prezentując jak układają się linie pola magnetycznego. Istne cuda.
Magnesem udało się też namagnesować monetę, która później przyciągała opiłki, choć sama magnesem nie była. Nóż zaś choć przepuszczał pole magnetyczne to namagnesować się nie dał.
Dużo się działo i doświadczało. Zadawało się dużo pytań i otrzymało dużo odpowiedzi. Znakomicie się zapamiętało.

Kilka dni później przykręcałam malutkie śrubeczki malutkim śrubokręcikiem z wymienianymi malutkimi końcówkami. Śrubokręcik przyciąga śrubki, choć końcówki nie są z magnesu. Córka sprawdziła. "Już wiem! Tam w środku na pewno jest magnes, i ten magnes namagnesowuje te końcówki i dlatego one przyciągają śrubki!" triumfalnie oświadczyła córka.

Innym razem u dziadków córka wypatrzyła dziwne urządzenie. Ot, wyglądało jak złota czapeczka krasnoludka dyndająca na długim złotym patyczku. Zastanawiające. "Babciu, do czego to służy?" Babcia jest fajna i o tym też wie każdy. Ponadto babcia jest czasem jak dziadek. Czasem zamiast wszystko wyjaśnić zadaje pytania. Wyciągnęła świecę, odpaliła, odczekała, chwyciła za złoty pręcik, uniosła nim złoty kapturek nad płomień, powoli opuściła... "swąd, iskiereczka, dymu wstążeczka i - zgasła świeczka". Potem trzeba było to zrobić jeszcze ze dwa razy nim emocje opadły. "Dlaczego świeczka gaśnie, choć nikt jej nie zdmuchnął?" spytała babcia. Stałam z boku, ściskałam kciuki - totalnie na wdechu! Napięcie rosło z każdą sekundą! Pamięta - nie pamięta - pamięta - nie pamięta? [Bawiłyśmy się świeczkami i ich gaszeniem z rok wcześniej omawiając sposoby gaszenia pożaru ;)]
"No tak! Ona tam nie ma powietrza i się dusi! Dlatego ogień gaśnie!" zawołała córeczka.
Naturalnie córka nie pamięta naszych zabaw sprzed roku (sprawdziłam). Ale to co ważne - jest tam gdzie powinno być.

Są takie chwile, trafiają się znienacka, gdy człowiek czuje, że żyje, gdy raduje go to; gdy napawa go dumą, że jest tym kim jest i robi to co robi. I ja tak mam czasem. Mała rzecz a cieszy.

:)