sobota, 11 lipca 2015

Litery, sylaby, wyrazy - prezentacja gry

Drogi czytelniku.
W poprzednim poście rozpisałam się trochę o metodach nauki czytania, teraz chciałabym zaprezentować jedną z kilku gier, których używamy do ćwiczenia tej umiejętności. Tę konkretną grę wybrałam sama (sporo gier dostaję a darowanemu koniowi w zęby się nie patrzy, a przynajmniej głośno na te zęby nie narzeka) i jestem z niej stosunkowo zadowolona.
Jest to pozycja wydawnictwa Adamingo, "Litery, sylaby, wyrazy" i jest to układanka edukacyjna a nie klasyczna gra. To znaczy, że służy raczej jako pomoc w zajęciach lub zabawka dla jednej osoby. Choć, jak okaże się pod koniec, wcale niekoniecznie.  



Zgodnie z obietnicą zawartą w nazwie układanka oferuje materiał do zabawy literami, sylabami i wyrazami. W zestawie znajdują się bowiem osobno tafle z literami (wielkimi i małymi, chwała twórcom gry!) a osobno tafle z sylabami, z których można budować wyrazy. Wszystkie tafle opatrzone są obrazkami, które pomagają kojarzyć zapis litery z głoską - w przypadku alfabetu - bądź fragmentem obrazka, którego część nazwy stanowi dana sylaba. Jeśli zaś chodzi o materiał wyrazowy/sylabowy to jest on podzielony na wyrazy dwusylabowe i trzysylabowe. Poniżej prezentuję przykładowe zdjęcia.

Alfabet opatrzony obrazkami :


Alfabet do układania wyrazów:


Tak wygląda ułożony z alfabetu wyraz:


Oczywiście, w zabawie jaką jest układanie wyrazu z rozsypanki kryje się pewne ryzyko, że dziecko zafiksuje się na literowaniu i będzie mu trudnej przejść w płynne czytanie. Z tego powodu raczej nie korzystałam z tej formy zabawy, ale spodobało mi się, że na każdym tafelku znajdują się litery wielka i mała, dzięki czemu odpowiadanie na niekończące się pytania "a jak wygląda taka mała litera?" łatwo było uciąć. Do prezentacji, nauki rozpoznawania i kojarzenia - głoska w nagłosie z obrazkiem - materiał może się okazać przydatny. Raczej do zajęć niż indywidualnej zabawy.  

Teraz przejdę już do meritum, czyli zabaw z sylabami. Poniżej wyrazy dwusylabowe. Jak widać - prosta układanka, obrazek z podpisem podzielony na części. Układanie obrazka jest pomocą przy układaniu kolejno sylab. Znajdziemy tu wyrazy z sylab otwartych i zamkniętych, prostsze i trudniejsze, nawet zmiękczenia (dynia, piesek), dość trudne. 


Kolejny materiał to wyrazy trzysylabowe, ta sama zasada. Bawimy się w układanie wyrazów z sylab, układając obrazki. Ponieważ tych wyrazów jest naprawdę sporo więc dobrze jest na początek przygotować rozsypankę z kilku wybranych wyrazów, aby nie zniechęcać malucha układaniem wszystkiego naraz. I tu również znajdziemy wyrazy proste z sylab otwartych (morela), sylab otwartych z jedną zamkniętą (parasol, torebka) i trudniejsze ze zmiękczeniami i zbitkami spółgłoskowymi (wiewiórka, krokodyl).


Jeden z pomysłów na zabawę, która zmusi bardziej do czytania niż układania obrazków jest samodzielne ułożenie obrazka przez dorosłego a następnie zasłonięcie go kartonikiem. Zadaniem dziecka jest odczytać, a odkrywając obrazek przekona się czy dobrze odczytało.


Oczywiście, jak każda gra edukacyjna, ta również nie jest wolna od błędów. Nie jest to błąd ortograficzny gdyż podział wyrazów, przy przenoszeniu podczas pisania, na sylaby w zbitce spółgłoskowej ma określoną jedynie taką zasadę, że rozdzielamy jeśli powtarza się ta sama głoska, np.: kon-no, jednakże zgodnie z metodyką nauki czytania dla dziecka wyraz "tygrys" powinien być raczej przedstawiany jako wyraz zbudowany z dwóch sylab zamkniętych: tyg-rys niż z sylaby otwartej i zamkniętej ze zbitką dwóch spółgłosek: ty-grys, jak to zrobiono poniżej. Tak więc choć nie jest to błąd merytoryczny to nie ułatwia czytania i nie trzyma się metodyki nauki czytania.  Podobnie tru-ska-wki powinny być raczej dzielone na trus-kaw-ki, ka-pu-sta na ka-pus-ta, ka-czu-szka na ka-czusz-ka, cy-try-na na cyt-ry-na itd. Można to moje czepialstwo olać. A ja sama też czepiam się bo jestem przewrażliwiona z powodu nieustannej gotowości do tropienia błędów, która wynika poniekąd z takiego upierdliwego charakteru (w tym momencie wszyscy zaczynają współczuć moim córom i mężowi) a poniekąd z kilku lat puryzmu metodycznego, który obowiązuje nas przy naszej ukochanej córci dyslektyczce. Być może gdyby nie ona wcale nie zauważyłabym tych "błędów".  Pocieszające, że w całej grze takich wpadek jest tylko kilka.


Na koniec obiecana zabawa, w którą można dowolnie grać, bawiąc się i wygłupiając. Jest to układanie nowych, dziwnych, nieistniejących wyrazów z części różnych obrazków. Zabawa żywcem z Lewisa Carrola. Towarzyszą nam przy niej salwy śmiechu i czasem kończymy dopiero gdy nas fest rozbolą brzuchy. Rzadko też ograniczamy się do tworzenia trzysylabowców. Zwykle jest to początek, do którego każde dziecko kolejno dokłada coś nowego usiłując płynnie przeczytać całość. Zabawę wymyśliłam na spółkę z moimi dorosłymi już siostrami. Córki z początku tylko dziwnie patrzyły na nasze wygłupy ale potem złapały bakcyla. 
Jest to znakomita zabawa bo ćwiczy czytanie a do tego rozwija wyobraźnię. Nie tylko oryginalne brzmienie nowego słowa ale również próba wyobrażenia sobie tak dziwnego stwora, który byłby połączeniem koguta, motyla i małpy... jak też wyglądałaby taka "kotypa"? Albo jak smakowałby "arbużan"?


Oczywiście do tej zabawy nie trzeba wcale kupować całej gry. Można takie karty zrobić samemu, lub też układać dziwne wyrazy ze zwykłych sylab.
Miłej zabawy.
A w przyszłości wrzucę tu jeszcze prezentacje innych gier wspomagających naukę czytania. Mam jeszcze kilka, jednak chwilowo siedzę na wsi i nawet nie mam przy sobie zdjęć pozostałych gier.

Udanych wakacji wszystkim czytelnikom i trzymajcie się ciepło! Mam nadzieję, że cieplej niż ja. U mnie zaledwie 11 stopni C. W domu 20. Chlip. Nawet zimą mam cieplej w mieszkaniu... Zamiast lipca mam jakieś dziwne połączenie lipca, października i marca. Lidzierrzec.

niedziela, 17 maja 2015

Odczarować czytanie

Pojawiało się (na fb, grupie Edukacja domowa) swego czasu, sporo pytań o najlepszą metodę nauki czytania dla dzieci. Odpowiedzi na takie pytanie nie ma oczywiście. Metodę należy indywidualnie dobierać dla dziecka. Jeśli wiec zastanawiasz się jak zacząć uczyć swoje dziecko czytać najpierw musisz poznać różne metody, poznać dobrze własne dziecko i można zaczynać przygodę. Istnieje ryzyko, że pomimo najlepszych chęci dziecko i tak zrobi coś innego niż my rodzice planujemy. Tak jest nader często. I nie ma sensu się tym irytować. Zawsze warto pochylić się nad pytaniem "Dlaczego nie zaufać intuicji mojego dziecka?" Czasem dzieci uczą się czytać zupełnie same, dość im nie przeszkadzać, poświęcić czas na żmudne odpowiadanie na pytania "a co to za litera?", "a jak to się czyta?"

Ale można też chwycić byka za rogi metodycznie.

Pierwsza metoda o której chcę wspomnieć to metoda zapoczątkowana przez Domana. Jest to metoda czytania globalnego - dzieci uczą się rozpoznawać wyraz jako całość, jak obraz. Metoda polega na regularnym (codziennym) prezentowaniu maluchowi (można zacząć już w kołysce) tablic z wyrazami - rzeczownikami - przy równoczesnym wypowiadaniu słów na głos. Kilka tablic, jedna po drugiej, w krótkiej ekspozycji. Dziecko kojarzy obraz z dźwiękiem i zapamiętuje obraz. Zaczyna się od rzeczowników, zwiększa ich ilość, później dodaje proste czasowniki tworząc proste zdania. Najważniejsza jest regularność, rzetelność, konsekwencja i trzymanie się wskazań metodycznych. Ta metoda ma, podobno, wiele zalet. Poza (skuteczną - u niektórych dzieci) bardzo wczesną nauka czytania ma również wpływać stymulująco na rozwój mózgu, rozwijać pamięć. Naukę czytania globalnego rozpoczyna się bardzo wcześnie, po szczegóły trzeba się udać do publikacji autora tej metody czyli samego Glenna Domana. Osobiście nigdy jej nie wypróbowywałam i na razie nie zamierzam. Mam sporo wątpliwości dotyczących sensu tej metody w polskich warunkach (związanych na przykład z różnicami w gramatyce - tam gdzie w języku angielskim dziecko uczy się słowa "cat" w języku polskim musi zapamiętać 7 różnych przypadków słowa "kot", czyli znacznie więcej słów, z których każdy jako całość wygląda inaczej z powodu zmieniających się końcówek, takoż jest i z odmianą czasowników, co oznacza, że nauczy się czytać, ale tylko bardzo prymitywne zdania, albo będzie musiało wyuczyć się około 7 razy więcej słów niż Doman zaplanował) ale i tak przeważające u mnie jest pewnie zwyczajne lenistwo. Do maleństwa w kołysce mawiam "a gugu, dziudziu, nie obgryzaj pazkoci!", no i kto "jeśt ślićniutkim bobasinkem mamusi" i takie szlagiery. I cieszę, się, że przynajmniej niemowlę uczy się tego co trzeba zupełnie samo ;). (Dobra, nie zupełnie samo, z niewielką, ale to naprawdę niewielką pomocą mamy.)
Ale nie zniechęcam. O metodzie warto poczytać, zanim się ją odrzuci z powodu kilku niepochlebnych zdań, które wystukałam czy zwykłego lenistwa. Zwłaszcza, że ma ona stymulować rozwój mózgu dziecka - jak twierdzi jej autor, z pewnością robi to skuteczniej niż moje infantylne ślinienie się nad kołyską. (Nic nie poradzę, z każdym kolejnym bobasem mam tak coraz bardziej.) Klasyczna metoda Domana znalazła w Polsce wielu entuzjastów i warto przeglądać sieć pod kątem "nauki czytania globalnego", która pojawia się w wielu odsłonach, na stronach, blogach. Rozwijana i modyfikowana na potrzeby nauki czytania w języku polskim jest popularyzowana przez pedagogów i matki - praktyczki. Oczywiście, ponieważ nauka czytania po Polsku wymaga tak czy inaczej przejścia na czytanie linearne - czyli stopniowe odczytywanie liter, łączenie ich w sylaby i całe wyrazy - specjalistki, których wypowiedzi czytałam prezentuję tę metodę jako przyspieszenie nauki czytania oraz stymulację rozwijającego się mózgu. "I ty wychowaj geniusza!" "I ty masz cudowne dziecko" itp.
Można kupić zestawy materiałów, specjalnie dla tej metody tworzone książeczki do nauki czytania globalnego, zapoznać się z metodyką, czytać blogi, strony internetowe, dokształcać się. Myślę też, że ciekawe byłoby zestawienie klasycznego Domana ze współcześnie rozwijającymi się polskimi wariacjami na temat. Z pewnością cechami wspólnymi jest metoda regularnej pracy z bardzo małymi dziećmi oraz cel, jakim jest rozpoznawanie wyrazów jako całości. Jedna z różnic, którą mogę przywołać to forma nauki. Doman prezentuje dzieciom tablice z wyrazami i łączy je z wypowiadanym słowem. Polskie wersje tworzą karty i książeczki gdzie wyraz lub zdanie połączone jest nie tylko  z odczytaniem go ale i z obrazkiem. Tak wynika z moich prywatnych analiz, ale wątpię czy dziś ktoś z praktykujących mam przywiązuje wagę do takich szczegółów. Ważne by wybrać jakąś metodę, zrobić lub kupić pomoce i bawić się codziennie z dzieckiem. A już matka jest od tego, żeby i metodę i pomoce dobrać do oczekiwać i stylu uczenia się własnego dziecka. Wszak matka pierwsza zauważy czy jej maluch jest, potocznie mówiąc: wzrokowcem czy słuchowcem...
Czytanie globalne było stosowane z powodzeniem w polskich przedszkolach, przez polskie przedszkolanki, zanim nastąpił radykalny zakaz nauki czytania dla wszystkich, którzy nie dostąpili zaszczytu nauki w pierwszej klasie. W obowiązkowym wieku 6 lat. (Czasem mam wrażenie, że ta odsunięta nauka czytania jest marchewką dyndająca na kiju, która się majta dzieciom przed twarzą, choć i tak, w szkole, najczęściej je spotyka oberwanie tym kijem po głowie.)
Onegdaj, w dawnych, minionych czasach, (na przykład gdy robiłam praktyki przedszkolne), przed Reformą, maluchy w przedszkolu oswajały się ze słowem pisanym, drukowanym już od grupy trzy latków począwszy. Na krzesełkach były naklejone ich imiona, nad półką z lalkami była kartka z napisem LALKI, nad półkami z samochodami była kartka AUTA, nad półką z grami była kartka GRY. Dzieciaki się opatrywały, podpytywały, zapamiętywały, porównywały napisy, zapamiętując całościowo. Panie przedszkolanki dbały o to, by w przestrzeni pojawiało się sporo słów do zapamiętania. I tak przez całe przedszkole. Z czasem, stopniowo dzieciaki znały już sporo wyrazów. Oczywiste było, że prędzej czy później będą musiały nauczyć się czytać  linearnie, czyli łączyć ze sobą głoski w sylaby i całe wyrazy, ale ta nauka często przebiegała już błyskawicznie, samoistnie. Sama zabawa w porównywanie imion między dziećmi (u kogo jakie litery występują "u mnie jest dwa razy A"!!) i zapamiętywanie jak łączą się one w znajomo brzmiącym imieniu była błyskawiczną nauką czytania. Imiona potrafią być naprawdę trudne i wymagające. 
Oczywiście nie jestem specjalistką od czytania globalnego, właściwie tylko się o nie otarłam. Wiem jednak, że  można też dość łatwo wprowadzać elementy czytania globalnego w domu przyklejając kartki z podpisami gdzie popadnie (niektórzy w ten sposób uczą dzieci angielskiego!), wykonać proste memo obrazkowo - wyrazowe do nauki czytania globalnego itp gry, loteryjki, książeczki Nie koniecznie wcale wydając kasę na specjalne materiały. Warto o metodzie poczytać, dokształcić się. Nam nie wyszło. Moje córki wszystkie kartki zdjęły z półek, ścian i szaf a potem je zjadły. Co kto lubi. 

Kolejna, obecnie najbardziej popularna metoda szkolna to nauka czytania, która wychodząc od analizy głoskowej (t-e-l-e-f-o-n: pod obrazkiem zaznacz w kwadracikach ile razy słyszysz "e", w których miejscach słyszysz "e", co słyszysz na początku a co na końcu), poprzez - przynajmniej teoretycznie - analizę sylabową i/lub syntezę  głosek w sylaby (ile sylab słyszysz w wyrazie). Aż do czytania wyrazów. Niestety. Nie dbają autorzy podręczników o to by dominowały sylaby przez co dzieci fiksują się na głoskach  i zapominają jak wyklaskiwać sylaby a czytać usiłują głoskując nawet najdłuższe wyrazy... na przykład k-a-l-o-r-y-f-e-r. A nawet jeśli łatwo domyślić się przy krótkim wyrazie czym on jest POMIMO przegłoskowania go, to już długi, trudny wyraz przeliterowany nie kojarzy się dziecku z niczym. I leżym oraz kwiczym. Wiadomo, dzieci myślą, bystre są, poradzą sobie i z tym kłopotem. Wcześniej czy później same załapią o co chodzi z czytaniem, ale po co im to utrudniać? Dodatkowym kłopotem w tej mało skutecznej metodzie jest uparte ignorowanie zasady stopniowania trudności we wprowadzaniu sylab. Jeszcześmy nie wprowadzili wszystkich spółgłosek a już dziecko zmaga się zbitkami spółgłoskowymi w zamkniętych sylabach. Bo akurat tak autorowi pasuje do "tematu dnia". A my tu musimy wszak skojarzyć wszystko ze wszystkim. 
Szczęściem ed pozwala nam olewać tę pseudointegrację i uczyć normalnie. Czytać sylabami na sylabach otwartych a świat poznawać poprzez zabawę, doświadczenie, obserwacje, czy co tam nam akurat pasuje.

Metoda godna polecenia, to oczywiście Montessori, ale ponieważ jej nie znam wystarczająco dobrze, więc nie opiszę (musiałabym cytować cudze blogi a w szczególności cudze zdjęcia gdyż metoda opiera się na specyficznym motessoriańskim materiale, a tego nie chcę robić). Faktem jest, że jedna z moich córek idzie poniekąd zgodnie z założeniami tej metody gdyż uczy się czytać i pisać zupełnie równolegle. Z tym, że nie dysponujemy zestawem pomocy (różowych, niebieskich itp) gdyż nie widziałam potrzeby organizowania sobie zestawów tych pomocy nie mając zamiaru uczyć tą metodą. Z Montessori lubię jej pomysł z szorstkimi literami (kształt litery z papieru ściernego naklejony na kartonik pomaga dziecku zapamiętać jej kształt nie tylko wzrokiem lecz i dotykiem, bardzo cenna pomoc, przydaje się szczególnie w pracy z dziećmi z trudnościami, np u potencjalnych dyslektyków), a jednocześnie nie podoba mi się koncepcja ruchomego alfabetu z liter pisanych na kartonikach, z których układa się całe wyrazy. Moim zdaniem litery pisane powinny się łączyć a takie na kartonikach czy klockach (to z kolei, bardzo popularne klocki glotto, Metoda Rocławskiego, glotto-dydaktyka, link tutaj: http://glottodydaktyka.pl/) łączyć się nie mogą. Leżą obok siebie jak czcionka do liter drukowanych. Nie potrafię tego zaakceptować, więc u siebie w domu odrzuciłam. Posiadam oczywiście kartoniki ze wzorami liter pisanych ale nigdy nie służą nam one do układania wyrazów czy zdań. Znów jednak, niezależnie od własnej opinii, zachęcam by samemu przyjrzeć się tym metodom (Montessorii i Rocławskiemu) i samemu podjąć decyzję. Obie metody mają swoich zwolenników wśród doświadczonych praktyków edukacji przedszkolnej i wczesnoszkolnej a to jest mocny argument ZA. Jednakowoż nie są to ściśle metody nauki czytania. Raczej nauki pisania połączonej z czytaniem.

I niniejszym doszłam do meritum, czyli nauki czytania sylabami. Zanim przejdę do opisu jak to wygląda u nas wspomnę o metodzie sekwencyjno - symultanicznej, zwanej też krakowską. Metoda Jagody Cieszyńskiej. Oczywiście warto zapoznać się z metodą Jagody Cieszyńskiej na przykład tutaj:  http://www.sylaba.info/ . Można kupić zestaw materiałów "Kocham czytać" (jak dla mnie są one drogie, ale nie jestem obiektywna) i pracować z dzieckiem już w wieku przedszkolnym według zaleceń tej metody.
Jestem zwolenniczką czytania sylabowego, ale bez bicia przyznam się, że nigdy nie kupiłam ani jednego zeszytu Cieszyńskiej. Dla mnie wszystkie "metody" mają jedną wspólną wadę. Jeśli chcesz osiągnąć sukces musisz iść ścieżką zaplanowaną przez twórcę metody. Metodyk od tego jest żeby wiedzieć a ty korzystasz z jego pracy, wiedzy, więc robisz to tak jak on zaplanował. Wprowadzasz głoski, sylaby w odgórnie określonej kolejności, utrwalasz tak długo, aż opanowane zostaną w stopniu zaleconym przez metodyka zanim wprowadzisz następne, korzystasz z przygotowanych materiałów itd. [I jest to słuszne, poniekąd, sama doświadczyłam konieczności takiej pracy gdy zmagałam się z nauką czytania mojej najstarszej córki, która zapowiada się na mega dyslektyczkę. Konkretna metoda, określone etapy i długie treningi w ramach tych etapów bardzo nam pomogły. Nadal jednak nie była to metoda uniwersalna zaplanowana dla anonimowej grupy dzieci tylko metoda dopasowana do potrzeb mojej córci przez terapeutkę w poradni. Choć punktem wyjścia była metoda Cieszyńskiej to zmodyfikowana przez terapeutkę.] 
Tymczasem z mojego doświadczenia z pozostałymi córkami wynika, że niewolnicze trzymanie się jednej metody jest nie tylko  niewygodne ale w ogóle nie jest możliwe. Nie sposób wyrokować o skuteczności metody, która została odrzucona przez pacjenta. Wszak nie zmuszę do nauki według niechcianej metody, jest to całkowicie sprzeczne z ideą ed. I nie mam do tego cierpliwości. Nie oznacza to oczywiście, że nie stosuję przymusu do nauki. Stosuję, bo mam wymagania egzaminacyjne i nie mogę czekać, aż moje ukochane dziecko w wieku 11 lat uświadomi sobie, że umiejętność czytania jest mu potrzebna, więc pora jej nabyć. Przymus nauki czytania istnieje więc. Tyle tylko, że metodę nauki wypracowujemy razem. 

Pomijając sytuacje trudne, takie jak ryzyko dysleksji, ewidentne trudności w nauce - a są to sytuacje, które wymagają pomocy specjalisty, nawet jeśli tylko po to by przełamać niechęć młodego człowieka i wesprzeć zmartwionego rodzica, nauka czytania nie musi wymagać "czarów-marów" i mega nakładów finansowych. Wiele dzieci uczy się czytać zupełnie samodzielnie, jeśli się im w tym nie przeszkadza. "Mamo, a co to za literka? A jak się to razem czyta?" Zainteresowane czytaniem dzieciaki w mig chwytają, że inaczej się czyta pojedynczy znak a inaczej w połączeniu z innymi w wyrazie. Czasem wystarczy często czytać razem wodząc palcem po czytanym tekście i odpowiadać na pytania malucha, które szuka odpowiedzi na pytanie "Jak to się robi?". Do tego wystarczy komplet literek magnetycznych przyczepiony do lodówki w kuchni,gdzie można blisko mamy układać wyrazy podpatrzone w książeczce lub na etykiecie produktów trzymanych w lodówce ( można się nauczyć "MASŁO" można "UL. DUKATOWA" można "ALA MA KOTA"  albo "FIAT" czy "MERCEDES", podług woli i zainteresowań). W ten sposób czytać w wieku 5 lat nauczył się mój brat, mój mąż, moja bratanica. Oczywiście można zadać sobie pytanie, czy gdyby tak bystre dzieci były prowadzone jakąś super metodą nie nauczyłyby się czytać w wieku 4 lat? Może i tak, a może nie. Zresztą nie ukrywam, że ja osobiście nie wiem zupełnie po co? Lepszy start w życiu, większa samodzielność, stymulacja intelektualna itd. nie przemawiają do mnie nijak. Trzylatek ma największą frajdę ze wspólnego czytania z mamą, słuchania czytającej mamy. Tak uważam patrząc na moje dzieciaki. Ale zastrzegam - wypowiadam się tylko w oparciu o własne doświadczenia. Za to wspieram wszystkie mamy, które robiąc ed czują przymus wczesnej nauki czytania, bo trzeba, bo mogę, bo muszę, bo zaniedbam dziecko, ale mimo to wcale nie chcą i czują się winne, że tego nie robią. Otóż nie ma takiej konieczności. Można odpuścić, poczekać i nie oznacza to wcale, że dziecko nie nauczy się szybko czytać samo jak będzie starsze. Nasz grunt to wspierać dziecko i podążać za potrzebami, które sygnalizuje ale wszystko elastycznie. Nawet jeśli trzylatek wykazuje zainteresowanie literami i czytaniem to wcale nie ma pewności, że już zaraz się nauczy. Bo może właśnie zaraz znajdzie coś ciekawszego. My mamy luz. Uczyć czytać musimy w pierwszej klasie, czyli 7, a niedługo już 6 latki. Ale możemy nawet dwulatki. A to właśnie my, mamy, mamy najlepsze rozeznanie w potrzebach i możliwościach naszych dzieci. Oraz naszych własnych.

Jakiej książki użyć do nauki czytania? Można nie używać żadnej. Elementarz Falskiego ma sensowne - pod względem stopniowania trudności - teksty. Ale wcale nie jest przygotowany metodycznie pod kątem czytania sylabami. Litery prezentowane są samodzielnie a przykładowe wyrazy dzielone na głoski. Nam to nie przeszkadza, bo ja sylab używam niezależnie od podręczników i naukę czytania rozpoczynam od materiału indywidualnego. "Komnaty Literowe" były genialne i sylabowe, ale ostatnio nie można ich dostać. A wielka szkoda bo to niedrogi i bardzo dobrze przygotowany materiał. "Chcę czytać" K. Kamińskiej należące do materiałów JUKI dla rocznego przygotowania przedszkolnego to sensowny materiał też oparty na sylabie. I tani, można go kupić samodzielnie. Jako materiał do ćwiczeń w czytaniu przydaje się "Książka do ćwiczeń w czytaniu. Metoda 18 struktur wyrazowych". Sama metoda - jako całość - nie warta tego by się w nią angażować, (jest raczej metodą treningu czytania dla dzieci z trudnościami) ale materiał do czytania jest o tyle wygodny, że posegregowany schodowo pod kątem trudności sylabowej budowy wyrazów. Na początek znajdziemy 3 strony zdań składających się tylko z wyrazów dwusylabowych z sylab otwartych. Struktur jest 18 więc bardzo precyzyjne stopniowanie trudności. Godne uwagi dla rodzica, któremu kończą się pomysły na wyrazy i zdania. 
Tyle na temat przetestowanych, używanych u nas materiałów do nauki czytania (testowałam też klasyczne podręczniki, ale to jest właściwie dół, dno i kilometr mułu poniżej. Trzeba się nieźle ubabrać zanim się coś osiągnie. Wyrafinowana metoda utrudniania nauki, być może na zasadzie "co nas nie zabije to nas wzmocni". I czytanki takie głupie...

A teraz, od czego zacząć naukę poza wszystkimi metodami? Od samogłosek miłe panie. Kroku nie zrobimy w sylabach jeśli się dziecię nie nauczy samogłosek. Uczymy się kojarzyć obrazek samogłoski z dźwiękiem. Można przed lustrem, bo na przykład usta mówiąc "o" układają się w kółeczko, czy owal. Literka "e" się uśmiecha podobnie jak buzia, kiedy mówi samogłoskę "e", "a" jest duże i szeroko otwarte, trochę jak namiot, "u" wyciągnięte w ryjek a wygląda jak dołek. W ten sposób można się bawić szukając skojarzeń, które pomogą zapamiętać a później szybko przypomnieć bez wypowiadania głoski tylko przy pomocy samego ułożenia ust. Można też rysować obrazki na samogłoskę pomagające skojarzyć jej obraz literowy z brzmieniem. Jak byśmy tego nie robili prawdą jest, że znajomość samogłosek to podstawa. (Tutaj można tradycyjnie podczas wykonywania ruchomego alfabetu wykorzystać podział kolorystyczny: czerwone są samogłoski a spółgłoski czarne lub niebieskie. Samogłoski daje się śpiewać a próba zaśpiewania spółgłoski zakończy się śpiewaniem "yyyyyy"). Następnie bawimy się w sylaby otwarte. Tu możemy postąpić dwojako. Wprowadzić spółgłoskę i połączyć ją z samogłoskami w sylaby, nauczyć dziecko odczytywać sylabę jako płynne przejście od spółgłoski do samogłoski. Bawimy się w przeciąganie i na końcu dodajemy właściwy dźwięk: "ssssssssaa", "ssssssssu", stopniowo skracamy brzmienie spółgłoski dążąc do szybkiego wypowiedzenia - lub zaśpiewania właśnie - sylaby "sa". To jest metoda dla dzieciaków, które odkryły frajdę literowania czy głoskowania i nie chcą jej porzucić. I tak prędzej czy później muszą zaakceptować sylaby a można im w tym pomóc. Warto nalegać na płynne łączenie poznanych głosek w sylaby. Warto stoczyć o to kilka małych bitew, poświęcić czas na tłumaczenie, prezentacje różnicy między brzmieniem: "p-a-r-a-s-o-l" o "pa-ra-sol". Moje córki, niezależne dusze, bardzo upierały się aby literować, gdy tylko nauczyły się liter. Stopniowo udało się je przekonać do sylab a to znakomicie wpłynęło na przyspieszenie tempa własnej nauki czytania. 
Druga opcja jest taka, że wprowadza się sylabę jako całość zanim dziecię odkryje to nieszczęsne literowanie/głoskowanie (to nie jest to samo, ale dzieci potrafią je stosować wymiennie lub mieszać). Uczymy się sylab jako całości: "ma me mi mo mu my" i dopasowujemy już gotowe sylaby do obrazków bawiąc się w szukanie początku nazwy obrazka - to jedna z zabaw, "ha he hi hu ho" łączymy z obrazkami śmiejących się dzieci i Mikołaja, itd. Szukamy sposobów na zapamiętywanie sylab jako całości. 
Mamy też taką zabawę na początek nauki rozpoznawania sylab, łączymy kartonik ze znajomą już samogłoską z uczoną sylabą tak by samogłoska pasowała do tej w sylabie. I odczytujemy samogłoskę i całą sylabę.
Nasza ulubiona zabawa to klasyczne odczytywanie głośno sylab z karteczek ułożonych na stole.
Zaczynamy od tego, że układam dwa komplety sylab i dziecię ma dopasować takie same, potem ja czytam a dziecię powtarza, potem dziecię czyta tak jak ja ale samo, potem dziecię pokazuje a ja czytam na wyrywki a potem ja pokazuję a dziecię czyta na wyrywki.
Mam do tych zabaw specjalnie przygotowany komplet sylab (wysyłam prywatnie mailem każdemu chętnemu pdf do druku, do tych sylab mam również ruchomy alfabet tak przygotowany, by na kolejnych etapach można było dodawać dowolne samogłoski to sylab otwartych i tworzyć w ten sposób sylaby zamknięte i wyrazy. Sylaby i alfabet są tego samego rozmiaru i tą samą czcionką. Drukowałam na bloku technicznym, moje kartoniki przeżyły już cztery lata i właśnie zaczyna się na nich uczyć czwarta córka, a nie były zafoliowane.) Poniżej wrzucam parę zdjęć.







Oczywiście moje sylaby są w zestawie z drukowanych liter małych oraz w połączeniu pierwsza wielka - druga mała, ponieważ w druku tak właśnie będą wyglądały. Zdanie zaczyna się wielką literą ale w środku wyrazu wielkie litery nie występują. Z moich sylab można więc układać całe zdania. Osobno, do ruchomego alfabetu dołączone są wszystkie znaki interpunkcyjne. Jedno ze zdjęć powyżej prezentuje również naszą zabawę w zapamiętywanie wielkich i małych liter. Ja układam wzór, pierwszy ciąg sylab, a córcia dopasowuje takie same sylaby: ponad moim ciągiem zaczynające się wielką literą a pod nim te, które zaczynają się małą.

Kiedy już opanujemy pierwszy komplet sylab tworzymy z nich proste wyrazy (ma-ma) a następnie uczymy się kolejnego kompletu. Gdy kompletów jest kilka układamy z nich na stole tabliczkę (tak by pod sobą leżały sylaby z takimi samymi samogłoskami i bawimy się w odczytywanie pionowo i poziomo... Wtedy czytamy tak: ma, mo me mi mu my, ta to te ti tu ty, sa so se si su sy albo ma ta sa, mo to so, me te se itd.  To już zabawy sylabowe na dalszym etapie, ale tak czy inaczej wciąż są to jedynie sylaby otwarte. 






W jakiej kolejności dodajemy nowe sylaby (mam na myśli kolejność samogłosek)? Oczywiście każda metoda ma swoją własną kolejność. U nas rządzi zasada użyteczności. Naszym celem jest by dziecko mogło jak najszybciej czytać wyrazy i zdania. Zaczniemy więc od sylab na "m": ma jak mama, kolejne będzie "t": ta jak tata. Teraz układamy już takie wyrazy: "mama", "tata", "mata", "tama", i zabawne a nic nie znaczące: "timu" "mote" itp. Następne zwykle są zestawy sylab z "l", "d" "s" "b" "k" bo już chce się nam układać "lody", "lato", "buty", "lisy", "loki", "kasa" itp. Zwykle wspólnie szukamy wyrazów do ułożenia, często ja układam listy wyrazów i wg. nich wprowadzam nowe sylaby. Czasem bawimy się karteczkami z obrazkami pożyczonymi z gier i loteryjek, oczywiście na początek wyszukuję obrazki tylko do wyrazów dwusylabowych z sylab otwartych. Uważam, że ten etap to już pole do twórczości rodziców i dzieci. Bywa tak, że po załapaniu pierwszych 5 kompletów sylab cała reszta idzie błyskawicznie a dziecię samo upomina się o sylaby zamknięte: "kot", "lis", "sok" i chce układać wyrazy dwusylabowe z sylabą zamkniętą. Uczenie się czytania wolne od określonej metody ma tę zaletę właśnie, że pozwala nam na przeskoczenie pewnego etapu, wcześniejsze wprowadzenie głosek "ę" i "ą" czy dwuznaków. Zwykle te ostatnie dochodzą późno, dziecko potrafi już czytać całe zdania a nawet pierwsze książeczki z serii Czytam sam wydawnictwa EGMONT. Książeczki te nie przestrzegają zasady czytania prostymi sylabami ale za to nie ma w nich trudnych głosek i dwuznaków. Jest to jednak już ten etap nauki czytania,który idzie dużo szybciej - przynajmniej u starszych dzieci - sześcioletnich, na przykład. Jednocześnie pokonujemy trudność zbitek spółgłoskowych, dwuznaków oraz obecność "ą" i "ę". Warto więc zadbać o wypożyczenie prostej książeczki do samodzielnego czytania z biblioteki: jedno zdanie do obrazka i duży druk a oddzielnie pracować na trudniejszych zdaniach i wyrazach. To jest też moment gdy urozmaicenie materiału, zabaw, form ma wielkie znaczenie. Proste książeczki można też pisać samemu a ilustracje tworzyć wspólnie. Proste zdania do losowania i czytania nawet z rozsypanek wyrazowych to kolejna zabawa. Ha! Był taki moment gdy zapisywałam całe arkusze zupełnie przypadkowych kartek wyrazami zdaniami wymyślanymi podczas gotowania, zmywania, wstawiania prania, na spacerze (zawsze miałam przy sobie notesik). Raz były to wyrazy trzysylabowe z sylab otwartych, innym razem wyrazy z sylab otwartych i jednej zamkniętej z głoską "sz", innym znów same jednosylabowe zamknięte z "ą" i "ę". Gdy ćwiczyłyśmy czytanie nowej trudności to skupiałyśmy się na nim kilka dni. Inne zabawy to rozsypanki sylabowe: "jaki wyraz możesz ułożyć z leżących tu sylab?" i niekoniecznie musiał być to prawdziwy wyraz. Chodziło głównie o to, żeby był dobrze odczytany. 
Kolejnym etapem są gry, które dzielą już wyraz na głoski i litery  i tu pojawiają się rozsypanki literowe oraz klasyczne scrabble lub takie w wersji junior. Jeśli dziecko raz załapało porządnie czytanie sylabowe to takie gry i zabawy są przygotowaniem do pisania bo pisząc dziecko i tak zaczyna samo,intuicyjnie dzielić wypowiadane sylaby na kolejno zapisywane litery...

Większość pomocy, czyli wyrazów do czytania oraz zdań, wykonywałam samodzielnie. I nadal wykonuję. Piszę odręcznie literami drukowanymi  na brystolu lub drukuję. Można w ten sposób zorganizować jeszcze grę "w ogonki" czyli łączyć wyrazy w ciąg, w którym każdy kolejny zaczyna się głoską, którą zakończył się poprzedni. Albo grę w łączenie rymów.
Bardzo dobrą formą tych gier jest memo: szukanie par takich samych sylab (albo różniących się jedynie zapisem wielkie i małe litery), szukanie par takich samych wyrazów lub par rymujących się wyrazów. 
Inna prosta gra to łączenie w pary obrazka z podpisem a dla młodszych, zaczynających naukę dzieci obrazek i sylaba, która zaczyna jego nazwę (obrazek butów i sylaba "bu"). Jeszcze inna prosta zabawa to losowanie sylaby i wyszukiwanie jak najwięcej wyrazów zaczynających się na tę sylabę. 
Sylaby można pisać na kamykach, naklejać na kapsle lub nakrętki, drukować na kartonikach... ilość możliwości uatrakcyjnienia tych zabaw jest niemal nieograniczona a wszystko zależy od naszej własnej twórczości. 
Czasem przychodzi taki moment, że dziecko zwyczajnie zaczyna płynnie, choć wolno, czytać już wszystko. Tabliczki z nazwami ulic, etykiety z opakowań z jedzeniem, posty na fb... Wtedy nasza rola ogranicza się do zapisania dziecka do biblioteki (jeśli jeszcześmy tego nie zrobili) i do regularnego zabierania tam młodego człowieka zawsze gdy my sami idziemy zmienić książkę. Bo oczywiście zmieniamy książki w bibliotece nie rzadziej niż raz - dwa razy w miesiącu, prawda?  

PS. Dopisek ten robię w dniu 18 maja 2016r, dla wszystkich, którzy czytają ten artykuł  i obawiają się, że ponieważ jest on stary to nie aktualny. Otóż szanowny czytelniku, jak najbardziej, jeśli potrzebujesz, dziś również wyślę Ci sylaby. Tak samo jak rok temu :). Zawsze bezpieczniej napisać prywatnie na mój mail, ale równie rzetelnie staram się odpowiadać na prośby zawarte w komentarzach. 
Powodzenia w zmaganiach.

P.S.2. U mnie ta córeczka, która uwieczniona jest na zdjęciach teraz już samodzielnie śmiga przez książki, zapisana do dwóch bibliotek, a czasem czyta na głos młodszym siostrom. A my brniemy przez sylaby z czwartą, 5,5 letnią córeczką. Na razie lajtowo, nie ma pośpiechu. Od września już na poważnie.

P.S.3. Sytuacja na rok 2019 - czwarta córeczka nauczyła się czytać w wieku 6 lat, a w wieku 7 ze zdumieniem odkryliśmy u niej wyraźne sygnały kłopotów dyslektycznych, ale głównie w czytaniu nut! ha :)  każde dziecko jest inne. Mamy już za sobą naukę czytania piątej córki, która po sylaby nie sięgnęła ani razu, po prostu... nauczyła się czytać. Najpierw nauczyła się rozróżniać wszystkie litery, gdy miała 4,5 roku, a w wieku 5 lat sama, intuicyjnie zaczęła je łączyć ze sobą w sylaby. Czytała sylabami wszystko co jej wpadło w ręce, a zaczynała na Falskim. Teraz, ma 6 lat, czyta płynie i codziennie sama sobie, do poduszki, kolejną książkę. I oczywiście pisze :). Właśnie 6 córka zaczyna dopytywać się o litery i  rozpoznawać samogłoski. Ciekawe ile jej zajmie nauka czytania...

poniedziałek, 2 marca 2015

Ernest Bryll



Zawiesiłam jednodniwo pracę nad postem o czytaniu, żeby podzielić się z moimi czytelnikami garścią refleksji patriotycznych.
Może i nie do końca to miejsce, ale kontekst samoedukacji, dojrzewania, nabywania doświadczeń zachowany, a bardzo mocno przeżyłam dziś pewien koncert i chcę o tym przeżyciu napisać.

Na urodzinowy koncert Ernesta Brylla niespodziewanie zaprosiła mnie mama, która pragnęła nań pójść, a że zawsze milej w towarzystwie więc poszukując takowego zadzwoniła do mnie. Nie trzeba mnie było namawiać, ja bardzo chętnie, małżonek został z dziećmi a ja poleciałam na wypas.
Dla wszystkich niezorientowanych informacja, Ernest Bryll to poeta. Kim by nie był i co by nie robił przede wszystkim był, jest i będzie poetą. Jest też zakochanym w swojej ojczyźnie Polakiem. Pisze z niezwykłą przenikliwością a jednocześnie prostym językiem trafiając wprost do serca, do duszy. I ma niezwykłe poczucie humoru oraz prostotę obejścia.
Koncert składał się z piosenek pisanych do jego wierszy przeplatanych wierszami czytanymi przez autora.
Jest to, najprawdopodobniej, najbardziej poruszający koncert na jakim miałam przyjemność być w swoim życiu. [Teraz będę troszkę odsłaniać swoją duszę, nie lubię tego robić, ale dziś jest wyjątkowo.]. Otóż właśnie w kontekście patriotyzmu będę pisać bo przeżywam.
Wraz z mężem pochodzimy z pokolenia '80 i '81. Mąż historię lubił zawsze i zorientowany jest w najnowszej. Ja wychowywałam się w domu gdzie przechowywana była przenośnia drukarnia do "bibuły" - choć tego nie pamiętam, "bibuła" zaś pojawiała się również, gdy ja jeszcze nie umiałam czytać. Za to słuchać umiałam i słuchałam Jacka Kaczmarskiego, "Kolędy nocki" itp. Czym skorupka w młodości nasiąknie... Rodzice chętnie z nami rozmawiali a dotkliwość minionego ustroju odczuliśmy wszyscy na własnej skórze, więc nie sposób mi zapomnieć lub nie rozumieć. Ostatnio zaś, czując się niedobrze we własnej ojczyźnie, zgnębiona sytuacją polityczną, ekonomiczną, demograficzną i społeczną naszego kraju myślałam nie raz, że łatwiej było moim rodzicom. Przynajmniej mieli pragnienie i potrzebę wolności. A dziś, okłamywani przez mainstreamowe media i kłamliwych polityków Polacy jak owcy w owczym pędzie gnają na zatracenie własnego kraju. Na tym konkretnym polu zżera mnie gorycz i żal. I udręka. Wychowywałam się w pragnieniu wolności, w uczciwości i prawdzie. Czytywałam Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Sienkiewicza. Podziwiałam bohaterów wojennych. Wierzyłam w wielkość Polaków walczących o wolność w Polsce i poza jej granicami. Cieszyłam się idąc do wyborów pierwszy raz, nigdy nie opuściłam żadnego głosowania. 
Z roku na rok staję się coraz bardziej cyniczna, gdy obserwuję naszą polską scenę polityczną. Śmiać się czy płakać? Często rozmawiam o sytuacji naszej Ojczyzny z mężem. Jesteśmy już za starzy, by zmieniać nasze poglądy. Nie wyjedziemy z kraju, bo tu jest nasze miejsce - chyba, że wybuchnie wojna. Ale pomiędzy wierszami zdarza nam się refleksja o przyszłości naszych dzieci. Bywamy zgodni - chcemy uczyć je języków obcych. Nasze dzieci muszą mieć możliwość wyjazdu. Czy to dobre podejście? 
Jaki jest nasz patriotyzm? Czy wychowujemy dzieci w duchu patriotyzmu? 
Wszystkie święta narodowe, patriotyczne są przez nas zauważane, obchodzone. Rozmawiamy o Powstaniu, powstańcach, żołnierzach wyklętych... Warszawiaków pomordowanych wspominamy chodząc po Ochocie, gdzie co krok, to tablica upamiętniająca miejsca mordów. Z okna widzimy popiersie Narutowicza, a nasze córki wiedzą kim był, lubią słuchać historii wojennych i powojennych. Dziewczynki wzrastają również obserwując nasze zaangażowanie podczas wyborów, słuchają naszych rozmów, zadają pytania a my odpowiadamy. A jednak... moi rodzice, jak pamiętam, mieli w sobie tyle nadziei! A my mamy tyle goryczy. 
Nasza codzienność nie jest smutna. Lubimy siebie, z dzieciakami w domu bywa głośno, bywa gniewnie, bywa radośni, nie ma ani czasu ani możliwości by topić się w goryczy i żalu. Nasze życie ma głęboki sens, który nadaje mu Bóg i nasze powołanie. Na co dzień nie odczuwamy tych patriotycznych rozterek zbyt mocno. Oglądamy Wiadomości z lekkim szyderstwem i rezygnacją wysłuchując rewelacyjnych rozważań na temat koloru sukienki podczas gdy nikt nie informuje nas co dzieje się w tylu krajach całego świata. Dookoła nas lemingi w hipsterskich okularach pałaszują z smakiem kiełki sushi popijając je żołędziową eko-frappe latte pogardliwie spoglądając na nas z wyżyn swego uporządkowanego, godnego singielskiego życia. 
Co ja tu robię? Gdzie podziały się moje ideały? Gdzie radość z odzyskanej wolności, którą przekazali nam nasi rodzice?
Przecież nie w przekonaniu, że moim dzieciom będzie lepiej daleko stąd? 
Przez barierę cynizmu przebił się Ernest Bryll.
Jeden z pierwszych wierszy prezentowanych wierszy był to  song z "Kolędy nocki" - "Pójdźcie za naszą gwiazdą". 
Ernest Bryll wspomniał, że nie lubi własnych wierszy. Wciąż ma nadzieję, że przestaną był aktualne, że ludzie przestaną się z nimi utożsamiać, przestana je czytać i lubić. Ta nadzieja wciąż się nie spełnia. (Pomimo ważnego i trudnego przesłania koncert był radosny a Bryll ma niezwykłe poczucie humoru i prostotę obejścia, łzy wzruszenia łączyły się u mnie ze szczerym rozbawieniem.)
Poznałam ten song jako część świeżej historii życia moich rodziców, mojej Ojczyzny. Dziś przypomniał mi się jak jako pieśń o nadziei, aktualny, świeży, przebijający barierę goryczy i żalu.

Kolejna, poruszająca mnie piosenka, której tekst przywołam to Pieśń Kronika, wiersz Brylla, którego można posłuchać w wykonaniu Marka Grechuty na youtube. 

"Pieśń kronika"

Ta ziemia taka czysta, jakby umieciona skrzydłem aniołów.
Cicha i równinna, tyle już wycierpiała, a zawsze dziecinna.
Ufa, że dobroć jest tylko dobrocią,
a prawo tak jest prawem, jak pola się złocą,
kiedy żyto dojrzewa, jak zimą śnieg pada.
Tu wierzą wciąż, że sąsiad szanuje sąsiada,
że chleb jest święty, jeszcze świętsza praca.
Ta ziemia wielkiej myśli, kiedy ją zdeptano
jak ogień tysiąc iskier - tysiąc wielkich ludzi rozrzuciła po świecie.
Kto pustynię budził, kto gasił żar równika
kto topił lodowiec, jeśli nie iskry jej - wielcy synowie współumarli z tęsknoty.
Teraz powróceni w jedno wspólne ognisko
zbudują na ziemi więcej, niźli ktokolwiek - widzę to ja ślepy.
Ta ziemia taka czysta, jakby umieciona skrzydłem aniołów.
Cicha i równinna, tyle już wycierpiała, a zawsze dziecinna.
Ufa, że dobroć jest tylko dobrocią,
a prawo tak jest prawem, jak pola się złocą,
kiedy żyto dojrzewa, jak zimą śnieg pada.
W dalekich ziemiach za to umierali moi ojcowie.
Za gniazdo bociana, za chleb, za tę równinę, co niepokalana.
Za to powietrze ze wszystkich mądrości najzdrowsze,
za ludzi zgodnych, mądrych i cierpliwych,
za najwierniejszych z wiernych, uczciwych z uczciwych.
Za mą Ojczyznę-Polszczyznę, Mazowsze.
W dalekich ziemiach za to umierali.

Wszystkie wiersze opatrzone były komentarzem Autora. Często zabawnym, równie często wzruszającym, pełnym zadumy. Anegdotą o powstaniu wiersza, ludziach, których Bryll spotkał, fragmentem z historii jego życia, starszej i współczesnej. Wszystko co mówił chłonęłam duszą i sercem a rozum mi podpowiadał: "Spójrz oto człowiek, który przeżył więcej niż ty, widzi jak jest i nie traci nadziei. Jest Polakiem." 
Może być trudno to zrozumieć czytelnikowi, ale dla mnie było to żywe spotkanie z patriotą. I natchnienie do wychowania na patriotów własnych dzieci. Trochę naiwnych, wrażliwych, idealistycznych. Walecznych. Niezłomnych. Trwających w Ojczyźnie.

"Aniele mych pradziadów"

Aniele mych pradziadów chłopskich daj tę siłę 
Z jaką się w bezimiennej powstaje godzinie
Gdy pół nocy pół świtu. Gdy świat ucichł w zimie
I ojczyzna jest - jakby Boga już nie było

Modlitwo moja. Teraz nie umieraj
I dla nas niebo wysoko otwieraj
Bośmy już zapomnieli cośmy tam widzieli
Rzuć nam na ziemię promień - abyśmy się wspięli
Choć trochę wyżej i patrząc z półnieba
Ujrzeli swe życie tak jak pewno trzeba

Aniele mych pradziadów. Wspomóż naszą słabość
Zapal gwiazdy jak świecę. To czas gdy się rodzą
Najczystsze nasze myśli, a zmory przychodzą
By je jak owce dusić i zabijać radość

Modlitwo moja. Nie odchodź, nie gaśnij
Powiedz że zaraz wszystko się wyjaśni
Byśmy nie zapomnieli, że przyjaciół mamy
Oni wołają do nas, my do nich wołamy
I przez głuchotę, tępotę ciemności
Kiełkują pierwsze promienie radości.

Przywołany powyżej wiersz jest wołaniem i mojej duszy. Bryll przemówił do mojego serca. Obudził mój patriotyzm. Czy też te właśnie uczucia, które spodziewałam się czuć myśląc o swoim patriotyzmie. 


 Piosenek i wierszy było dużo. Bryll wspominał czasy gdy zakładał w Irlandii polską ambasadę, opowiadał anegdotę o wizycie w restauracji Sushi, wspominał swoją babcię i mówił o kogucie mieszkającym na Mokotowie. 

Na zakończenie Krystyna Prońko zaśpiewała "Psalm stojących w kolejce". (Nie będę przywoływać tekstu. Zakładam, że tego po prostu nie można nie znać. Jeśli jednak to odsyłam do youtube.)
Pierwsza moja myśl była taka, że song jest - o zgrozo - aktualny! Gdyby nie dzieci i Bóg nasze życie byłoby właśnie takim staniem w kolejce. A jednak. Jaka jest szansa, że jeśli będziemy stać wytrwale kamienie "polecą jak lawina przez noc"? Sporo kamieni wyjechało na wyspy w poszukiwaniu innego życia. Część dała się zaprząc w jarzmo pozornego szczęścia konsumpcyjnego stylu życia i pewnie nawet nie widzi, że to droga donikąd. Nie ma już tej jednej, wielkiej kolejki tlącej się buntem. Czy wzrośnie?
Czy moi rodzice nie byli jednak w lepszej sytuacji? Bardziej... klarownej? Niewola była niejako oczywista. Dziś, przekonywani, że jest super a będzie jeszcze bardziej Polacy dają się okłamywać, byleby tylko kupić sobie trochę "świętego spokoju".  

Wróciłam poruszona, wzruszona. Zamyślona. I ugruntowana w poczuciu słuszności co do edukacji domowej. W tej sytuacji szkoła? PAŃSTWOWA? Wykluczone. Emigracja? Nie, dziękuję. To moje miejsce. 

czwartek, 26 lutego 2015

W co się bawić...? Gry cz.I "Misie" "Mała wielka myszka" "Stuku - puku"

W pocie, łzach i bólu powstaje post o czytaniu, więc tymczasem zaprezentuję pierwszy post o naszych ulubionych grach. Jakość zdjęć zapewne pozostawia wiele do życzenia ale to nie konkurs fotograficzny tylko między rodzicielskie doradztwo więc muszą wystarczyć.

Szanowni państwo, otóż gotowe gry są przewspaniałym wynalazkiem, bo bawią, uczą a na dodatek świetnie nadają się na prezent, dzięki czemu nie rośnie nam liczba lalek barbie. Przynajmniej nie tak lawinowo. Dla mnie osobiście są sporym ułatwieniem, bo nie muszę wymyślać pomocy dydaktycznych, często wystarczy wybrać właściwą grę.

Pierwsza zabawka to drewniana układanka, mająca już z 5 lat. Obsłużyła cztery panny, teraz zaczyna się nią bawić niespełna dwuletnia Piąta. Na zdjęciu "Misie" prezentuje Czwarta, która na tej zabawce uczyła się dopasowania elementów, nazywania emocji, kolorów, opisywania ubrań.
Bardzo cenię sobie tą układankę, bo posiada sporo wymiennych elementów dzięki czemu dziecko chętnie bawią się nią dłuższy czas w skupieniu i ciszy. Bezcenne! Tak, tak, dla mnie bezcenne - nie jedna mama uśmiechnie się pod nosem, nie zaprzeczam.  Szczególnie jednak cenna dla dziecka. Bo dzieci mają potrzebę samodzielnej skupionej pracy i lubią zabawki, które takiej pracy sprzyjają.


Układanka "Misie", drewniana, oklejona papierem. Wiek: od 1,5 roku do czasu aż się znudzi...

Druga gra, wyprodukowana przez naszą ulubioną Grannę, należy do serii gier Klub Przedszkolaka. Ich zaleta to docelowy wiek 4-6 lat oraz niska cena. Duża frajda puki działa, mała strata jeśli zostanie zjedzona. Zawsze można odkupić.
"Mała wielka myszka" to zabawa w przeciwieństwa.



Każda myszka ma swoją parę, która jest jej przeciwieństwem. Można wykorzystać grę jak układankę i bawić się w pojedynkę, można zabawić się w loteryjkę, można i w memo - pary. Przede wszystkim myszki trenują w nazywaniu emocji, stanów, czynności i zestawianiu ich na zasadzie przeciwieństw. I oczywiście są zabawne i śliczne. U nas popularna gra: w czasie gdy starsze panny robią "nudne" zajęcia młodsze siadają na podłodze i układają kolekcjonując pary myszek.

Trzecia gra, z której nabycia się cieszę to "Stuku - puku" i jest to gra typu przybijanka, firmy Granna. Grę przyniósł dla czterolatki zdesperowany św. Mikołaj i trafił w dziesiątkę. Gra nie nadaje się dla ostrożnych rodziców, gdyż zawiera w zestawie całkiem autentyczne pinezki. 


Poza pinezkami znajdziemy kilka obrazków ze wzorami, zestaw kolorowych elementów z grubej tektury do układania wzorów, korkową podkładkę i młotek. Zabawka jest wymagająca ale bardzo, bardzo, bardzo edukacyjna. Dlatego też Mikołaj olał obecność malucha w domu i zarządził szczególną oszczędność przy używaniu pinezek, ale sprezentował ją bez mrugnięcia powieką. W sposób kompleksowy (lubię to słowo - jest takie... kompetentne) ćwiczy aspekty percepcji wzrokowej (orientację, wyróżnianie figury z tła, odwzorowywanie). I jednocześnie jest świetnym ćwiczeniem małej motoryki oraz koordynacji wzrokowo-ruchowej. Doprawdy, tyle różnych zalet edukacyjnych, zabawka - miodzio. I oczywiście, dodatkowa zaleta: my się nudzimy pisząc dyktando i rozwiązując zadania z matmy a młode siedzi pochłonięte bez końca i stuka. To lubię!

Szczególnie cenna może być ta zabawka przy ćwiczeniach na orientację i zapamiętywaniu określeń dotyczących tejże. "Nad", "pod", "obok", "pomiędzy", "po prawej", "po lewej", możemy bawić się z dzieckiem układając obrazki wg. wzoru lub własne i ćwiczyć adekwatne używanie tych określeń. Polecam. 
Czasem mnie korci, żeby samej postukać...
Podkłada jest z miękkiego korka więc pinezki można wbijać nawet palcem oraz swobodnie wyjmować. Elementy są zrobione z grubej tektury obustronnie pomalowane. Wystarczająco grube by nie niszczyły się przy normalnym użytkowaniu. Nie nadają się oczywiście do przeżuwania przez maluchy, więc zabawki należy pilnować, jeśli wszystkożerne maluchy buszują po domu (jak u mnie). Jednak, gdyby zdarzyło się nieszczęśliwie, że któryś z elementów zostanie uszkodzony to warto na taka okazję zachować szablon, w którym elementy są od nowości. Pozornie jest to śmieć ale dla każdego bystrego rodzica jest do dodatkowa pomoc: na wypadek gdyby trzeba było samodzielnie dorobić zniszczony element; w sytuacji, gdy dzieciaki ćwiczą małą motorykę i bawią się odrysowywaniem od szablonu; oraz jako kolejne zadanie edukacyjne: umieść wszystkie elementy z powrotem w szablonie. Takie zadania wykonywała moja córcia w poradni pp podczas zajęć terapeutycznych ogólnorozwojowych. Mogę oczywiście,  dla zabawy, powypisywać te wszystkie mądre cele, jakim sprzyja ta zabawa. ćwiczenie analizatora wzrokowego, aspektów percepcji wzrokowej, koordynacji oko-ręka, trening analizy i syntezy wzrokowej, umiejętność manipulacyjna, orientacja przestrzenna i na płaszczyźnie, itd. To się popisałam na koniec. Tak po ludzku, chodzi o to, by element do pasować do dziury, bardzo wymagająca zabawa.

Kolejne gry i zabawki innym razem, a teraz żegnam się z nadzieją, że następne nasze spotkanie będzie przy prezentacji tego postu o czytaniu ;).
Pozdrawiam







poniedziałek, 9 lutego 2015

O czym pisać?

Witajcie. Dawno nic nie pisałam. Oczywiście tylko winni się tłumaczą, a tu nie ma miejsca na winę, bo to moja piaskownica i moje zabawki, ale wytłumaczę się i tak, ot dla samej frajdy stukania w klawiaturę po długiej przerwie.

Otóż doszłam do wniosku, jakiś czas temu, że pisanie tego bloga jest pozbawione sensu. Z całym szacunkiem dla wiernych czytelników i obserwatorów. Ale takie tam klikanie tylko po to, żeby poprawić sobie samopoczucie, że ktoś lubi to co napisałam? Jest w sieci tak dużo wspaniałych blogów mam edukujących domowo, które publikują świetne zdjęcia, genialne pomysły, zgrabne opisy. Gdzie mnie tam do nich, z ta moją domową zadyszką, ledwie nadążając za rozgdakanym stadkiem...
Gdy zaczynałam pisać, zakładałam, że taka dokumentacja może być inspirująca i pomocna dla innych rodziców, ale ostatnio doszłam do wniosku, że nie wypełniam tej misji.
Jednocześnie pojawił się problem z czasem. Czasu jest mało, zawsze za mało. Jeszcze jak Piata była malutka i wieczory przesypiała mogłam sobie czas wygospodarować, ale te dni się skończyły. Piata ma rok i osiem miesięcy i jest właściwie wszędzie. Choć najczęściej na moich kolanach. I klika. Teraz też. Ciężko się pisze.
Resztki czasu, z trudem wygrzebanego - kosztem prasowania na przykład - poświęcałam zaś na moje hobby, każdy musi jakieś mieć a zwłaszcza mama ed, tkwiąca w nieustannej pracy. Szydełkowałam ja dziarsko, aż wyszydełkowałam 13 czapek. I szal dla mamy. W planach mam jeszcze około 6 - 10 czapek. Czapkowa szajba, można by rzec.
I w ogóle dużo różnych rzeczy ciekawych się dzieje, takich, które skutecznie trzymają mnie z daleka od kompa. A wieczorem przewracam się o własne nogi i zasypiam.

Jednakowoż zajrzałam do listy roboczych postów (w trosce o wiernych czytelników) i opadły mi ręce. O czym pisać? Zebrała się spora lista rozpoczętych tekstów, lub tylko pomysłów na tekst. "Dzień z życia - odsłona druga". "Co z ta szkołą - rozterki mamy uzdolnionych artystycznie córek". "Odczarować czytanie" - czyli post króciutko (ha ha akurat) opisujące różne metody nauki czytania, tylko po co, na co, skoro dzieci radzą sobie z tym same jeśli się im nie przeszkadza? "Kilka słów o literkach" - czyli post o nauce pisania, straszna robota, podobna do tej, którą musiałam wykonać pisząc o grafomotoryce, tylko jeszcze gorsza. "Odpowiedzi na pytania o ed" - czyli wszystkie, lub większość odpowiedzi na standardowe pytania dziennikarzy i studentów... "Nasze ulubione gry" - czyli prezentacja gier edukacyjnych, pomocy i zabawek, które przydatne są w ed. "Test gotowości szkolnej" - straszna robota, ale być może przydatna rodzicom dzieciaków w zerówce ed.
A może coś jeszcze innego?

O czym napisać? Co wybrać? Co jest NAPRAWDĘ potrzebne?
Może wy mi podpowiecie?


A ja niedługo napiszę coś i tak.

poniedziałek, 13 października 2014

Nietypowe urodziny

Nie będę ściemniać. Źródłem wszystkich moich najdziwniejszych pomysłów jest chroniczny brak kasy. Nie mam z powodu tego braku żadnych kompleksów, w końcu komu jej nie brak? A to, że kolesiowi, który pod moim oknem parkuje Ferrari brak na nowe Ferrari jest być może równie dla niego bolesne jak dla mnie brak na urządzenie urodzin dziecka w ... gdzieś. Sali zabaw, Muzeum Techniki, McDonaldzie, Przedszkolu, gdziebądź. Po co gdzieś skoro można w domu? Można, ale mi się znudziło. Rodzice sączą kawę i jedzą ciasto, dzieci się bawią (biegają, szaleją, kłócą się, robią bałagan i hałas). Ograny schemat. Tymczasem mnie jesienią depresja dopadła i niechęć by robić cokolwiek, a już najbardziej by sącząc kulturalnie kawę prowadzić rutynowe rozmowy o niczym. [Nie chcę przez to powiedzieć, że nie lubię mojej rodziny i fascynujących rozmów przy wspólnym stole - zaznaczam, na wypadek gdyby ktoś z "moich" to czytał; po prostu, taka jesienna deprecha i ogólna niechęć.]

W co się bawić, w co się bawić...?

A może by tak wykorzystać okazję i nareszcie zużyć gromadzone od roku śmieci? Bo przyznam się, że od roku zbieram różne pudełka, rolki po papierze toaletowym i inne odpady w nadziei, że uda się zgromadzić dzieciaki z rodziny na twórczych zajęciach plastycznych. Nie jest to łatwe, zwłaszcza, że większość dzieci chodzi do szkół. Ale może by tak wykorzystać urodzinowe przyjęcie, które muszę urządzić moim córkom? Jest okazja, będą dzieci. Zrobimy zamek! Albo makietę! Albo coś.

Zaprosiłam gości, nietypowo informując, żeby się goście nie ubierali wyjściowo, tylko raczej byle jak. Dorosłych uprzejmie poinformowałam, że będzie głośno i niewygodnie i małe szanse na wygodne siedzenie przy stole albowiem stół będzie zagospodarowany inaczej. Następnie upewniłam się, że mam dość klejów, farb i innych materiałów i już jedyne co pozostało to zatroszczyć się tort.

Dzieci przyszło dużo. Dorosłych przyszło mało. Ci dorośli, którzy przyszli z werwą wzięli się do pracy pomagając w akcie twórczym. Było dużo śmiechu, trochę sporów, bałagan, szaleństwo, hałas. A na koniec powstała makieta.

Wcale nie byłam pewna, że się uda gdyż z natury jestem sceptyczką. Gdy przyjechali mali goście zawołałam ich do kuchni, gdzie na awaryjnym stole naszykowałam już poczęstunek, gotowa przenieść go do pokoju, a następnie zapytałam pokazując spore pudło pełne śmieci, czy mają ochotę pobawić się we wspólne robienie makiety, czy raczej wolą bawić się sami ze sobą w pokoju? Jednomyślnie zakrzyknęli "Robimy makietę!" i dalej było już z górki. Zdjęliśmy obrus ze stołu w pokoju, rozłożyliśmy duży karton z pudła na stole, na podłogę wysypaliśmy zgromadzone śmieci. Przyniosłam też krepiny, kolorowe papiery, różne materiały gromadzone przez kilka lat, zupełnie nowe, dostane w prezencie pastele, farby i wałki do malowania. Zresztą co będę opisywać, wiecie jak to się robi.

Dzieci zawsze potrafią mnie zaskoczyć. Niby wiem, że są bystre, twórcze, że burza mózgów przychodzi im z łatwością, lubią też trzymać się konkretów i fascynuje je prawdziwy świat. A jednak wciąż spodziewam się, że będą chciały budować zamki z bajki, miasta przyszłości, że wyjdzie im to chaotycznie i byle jak. Tymczasem panny ustawiły się dookoła stołu, każda wybrała sobie miejsce, każda wpadła na własny pomysł (elektrownia, hotel, sklep, blok, latarnia morska, ulica, park, lotnisko) a następnie tworząc swoje elementy i rozmawiając stopniowo uzgadniały też co gdzie ustawić. Sklep musi być koło parku, żeby ludzie mogli podczas spaceru zrobić zakupy jak będą głodni. Hotel stanie koło lotniska. Blok mieszkalny przy ulicy ale niedaleko parku i sklepu. Kino nad stawem, ale obok ulicy, żeby dojazd był łatwy. Kawiarnia niedaleko hotelu, na trawniku z rabatami pełnymi kolorowych kwiatów. I tak kroczek po kroczku, z pomocą mamy i cioci, które uzupełniały pomysły a czasem pomogły w ich realizacji (ciocia zadbała o zabezpieczenie elementów stojących, mama zrobiła huśtawkę stojącą w parku, druga ciocia tramwaj, z którego wyszła ciuchcia - Pendolino oczywiście, wujek palmę) powstało miasto. Tu i teraz. Miasto posiadające własną elektrownię, dwa sklepy, centrum usługowe, kompleks rozrywkowy, dwa stawy, park, lotnisko i hotel. Całkiem sensowną komunikację, sygnalizację świetlną i kilka parkingów, Pendolino i palmę, i miejsce na Dreamlinera. Nawet kaczkę pływającą po stawie. A wszystko bardzo kolorowe i rozwojowe bo makietę można poprawiać i wzbogacać.



Ciekawe, czy ta huśtawka działa?



Park


Palma, jezioro z latarnią morską i otwierane kino z pudełka po Pulmicorcie. 


Elektrownia


Centrum usługowe, tuż obok lotniczego hotelu


Pendolino na tle nazwy miasta

  Poszliśmy na żywioł, dawno już się tak nie bawiłam. Żadnej rutynowej rozmowy, za to pełna śmiechu opowieść o majtkach z Łosiem, które naciśnięte w "czułym miejscu" grają kolędy, i zabawne sugestie co by to było, gdyby mały synek usiadł tacie na kolanach w środku Wigilii. Dziewczyny pokładały się ze śmiechu. Zero bon ton. 100% dobrej zabawy.
Po zrobieniu palmy, którą chciałam koniecznie postawić na środku skrzyżowania (Warszawiacy pewnie załapią o co chodzi, a pozostałym polecam wyguglowanie "palma w Warszawie") wujek zasugerował postawienie tam tęczy, kwestia zaś palenia i odbudowywania jej w kółko rozbawiła dla odmiany rodziców. Opisywane wszystko to nie brzmi tak smakowicie jak było w rzeczywistości. Ale powiem wam, że nawet przez 5 minut nie było nudno czy rutynowo a jesienna deprecha poszła w niepamięć. Po całym tym szaleństwie sto lat zaśpiewane było hucznie i radośnie a tort pałaszowany na stojąco pośród całego tego bałaganu smakował wyśmienicie.

Na stole pyszniła się ulepszana i poprawiana wciąż makieta. Siostra z uznaniem stwierdziła "To jest naprawdę coś!"
A po chwili spytała z zadumą "Ale powiedz mi, gdzie ty to planujesz trzymać?"
.....

Szlag! Wiedziałam, że o czymś nie pomyślałam!

piątek, 26 września 2014

Ciemna strona mocy

Idę na żywioł.
Piszę jak leci.
Bez przydługich wstępów i wymądrzania się (a mogłabym, bo już napisałam pół tego postu w tonie nieznośnie apodyktycznym i przemądrzałym).  Ale po co to komu, na co.
Piszę jak jest.

Edukacja domowa nie ma wad. Jak to idea, świetlana, wspaniała. Ja mam wady. Jak to człowiek. Bywa tak, że moje wady plus wady moich dzieci, a czasem wcale nie wady tylko rozbieżne oczekiwania i potrzeby, sprawiają, że w miejsce cudowności i oświecenia jest mrok, rozpacz, walenie głową w ścianę i poszukiwanie szkół z internatem.
To jest właśnie "ciemna strona mocy".

Nie będę ściemniać, bywa ciężko. Czasem edukacja domowa bardziej przypomina orkę na ugorze zamiast twórcze stymulowanie talentów oraz spontaniczne wspomaganie naturalnego rozwoju dziecka. Ale zawsze, zawsze jest wspólnym odkrywaniem świata. Tylko czasem jest to świat emocji, oczekiwań, rozczarowań.
Bywają takie chwile, gdy przez szał euforii i zaangażowania przebija się twarda rzeczywistość. Następnie owa rzeczywistość gryzie mnie w dupę i śmieje się szyderczo.

Czasami rzeczywistość daje znać o sobie od samego rana, wykorzystując podstępnie naturalny rytm dnia. Rytm regulują elementy stałe czyli posiłki, oraz rzeczy które zrobione być muszą. Stałe jest ich występowanie a czasem nawet godziny, czy raczej przedział czasowy. Jeśli chodzi o naukę umiejętności hołduję zasadzie "trening czyni mistrza", a trening - by był skuteczny -  musi być regularny oraz metodycznie ukierunkowany. Czyli bez przypadkowości. Nauka pisania, czytania, rachunki, język obcy, w tym roku doszło nam jeszcze ćwiczenie na instrumencie. I tu już zaliczam pierwsza wpadkę. Czasem nie jestem w stanie przywlec dzieci na śniadanie na 9 rano. Wiadomo, że jak marudzą przy talerzach, myciu zębów i słaniu łóżek to potem cały dzień mi się rozjedzie. Jeszcze nie zaczęłyśmy a ja już mam dość przewidując kłopoty, które zaraz się pojawią.
I nie ma bynajmniej mowy o żadnym wojskowym drylu, skąd! Od 8 do 10 jest szmat czasu! Czasem nawet ten szmat to za mało.

W międzyczasie ogarniam stół, kuchnię, zmywarkę (Boże, dzięki Ci za wszystkich, którzy przyczynili się do zaistnienia zmywarki w moim domu!) i świeża jak szczypiorek na wiosnę, oraz pełna wspaniałych pomysłów, które zawsze lawiną mnie zasypują podczas prac kuchennych, mknę do pokoju "robić zajęcia". Zazwyczaj. Bo niestety bywa i tak, że zgrzytam zębami ze złości robiąc wszystko z wiszącą u biodra Malutką. Względnie - gdy biodro protestuje - z przylepioną do uda Wrzeszczącą Malutką. Life is brutal.

Na szczęście takie chwile irytacji mijają mi prędko, dwa głębokie wdechy i lecimy dalej. Łyk zimnej herbaty i w drogę!

W pokoju wszystkie cztery córki, jednocześnie skaczą po łóżku.
Cały system skoków zawczasu przygotowany, kilka wersji, dla urozmaicenia.
Dzieci w raju.

Mama na haju?
Przydałoby się czasem, oj...

"Dzieci, zapraszam do stołu, czas na nasze zajęcia!"
"NIEEEE!!!!" krzyczą dwie starsze.
"TAAAAK!!!" krzyczy trzecia, która dubluje zerówkę i teoretycznie nie powinna uczyć się absolutnie niczego.
???
 Ale dlaczego, no... Takie fajne wymyśliłam...

Czasem po prostu chce się poskakać.
A tam, niech skaczą, powiesz czytelniku. Jeden dzień nie zaszkodzi!
Żeby to był jeden dzień! Analizowałam to zjawisko i doszłam do pewnych wniosków. Akurat ja mam taki układ - dość rzadko spotykany - że mam same dziewczyny i to małych odstępach wiekowych. Oznacza to, że właściwie nie istnieje żadna naturalna "przerwa", która by je hamowała w zabawie. Co jedna wymyśli to pozostałe trzy podchwycą i multiplikują. A są naprawdę twórcze, bestie. Nakręcają się wzajemnie, zabawia trwa i trwa.  A nie koniec na tym wcale, bo poza wspólną zabawą każda panna ma własne hobby i domaga się czasu by je pielęgnować. Pierwsza opowiada. Wymyśla historie i sama sobie je opowiada. (Nawiasem mówiąc historie są nie z tej ziemi i wcale nie poczuję się zaskoczona jeśli zostanie w przyszłości polskim Terrym Pratchetem). Druga lubi jeździć na rowerze i czytać. Jakkolwiek czytanie jest obiecujące to jazda na rowerze oznacza dla mnie organizowanie spaceru dla całej ferajny włączając w to sprowadzanie roweru. Z czwartego piętra. Bez windy. I wnoszenie go. Z Malutką na biodrze. ... Robię to, bo co mam zrobić? Ale przecież czasem Malutkiej zdarzy się zachorować. A wtedy płacz, jęki i marudzenie bez końca. To wkurza.

W całym tym narzekaniu krzywdzę Trzecią, słoneczko moje kochane. Trzecia jest mistrzynią w "wyciu". Właściwie o cokolwiek, o wszystko. Że nie umie pisać, Że nie umie czytać, że musi umyć zęby - a nie umie, że trzeba schować majtki, a się nie chce - wiecie, nóż się w kieszenie otwiera! Ale jeśli chodzi o chęć do nauki - sam miód! "Mamo, wymyśl mi zadanie. Mamo, nauczmy się czytać. Mamo, naucz mnie pisać!" "Mamo, a wiesz, że 5+2 to jest 7?" Oczywiście, coby nie było za łatwo, wszystkie umiejętności i całą wiedzę zdobywa po swojemu. Większość metodycznych wytycznych odrzuca i to mogłoby irytować, gdybym jeszcze przywiązywała wagę do tych spraw. Na szczęście jestem zwykle tak zaabsorbowana niechęcią Pierwszej do pisania, niechęcią Drugiej do czytania, niekończącą się gadaniną i zdumiewającą pomysłowością Czwartej we wszelakich aktywnościach (potocznie nazywamy to "włażenie w szkodę") oraz świeżo rozbudzoną aktywnością Malutkiej (ostatnio głównie buszowanie w szafkach, regałach oraz włażenie na stoły i blaty), że zwyczajnie nie mam czasu ani zacięcia, by Trzecią dręczyć politycznie poprawną metodyką. Rzucam luźne sugestie i albo z nich skorzysta, albo zrobi po swojemu. Wyjąc. Myślę, że Szef wiedział co robi dając mi po takiej indywidualistce Trzeciej - takie absorbujące Czwartą i Piątą. Jak na razie wygląda to na odgórnie zaplanowaną akcję. Hurra!
A może tylko się tak pocieszam... (racjonalizacja?)

Czasem zajęcia idą nam jak złoto. A czasem jak po grudzie. Zdecydowanie najgorsza jest zdecydowana odmowa: "Nie, ja tego NIE ZROBIĘ". Bo co można poradzić w takiej sytuacji? Rozmawia się, pyta o przyczynę, analizuje emocje, potrzeby, chęci. Czasem wszystko tylko po to, by dowiedzieć się, że NIE BO NIE. I już. Nudne jest.
Prawda taka, że dla dziecka, któremu trudność sprawia czytanie codzienne przebijanie się przez ciąg wyrazów, zdań jest przykrym obowiązkiem. "Brawo córeczko, widzisz jakie robisz postępy? Możesz być z siebie dumna! Świetnie ci idzie, spójrz jaki długi tekst przeczytałaś!" "Cicho bądź, nie chwal mnie!! Zmusiłaś mnie do tego!"
 Podobnie z dzieckiem, które nie znosi pisania tekstów. Jeszcze lista zakupów, składniki na sałatkę itd ujdą,  ale przecież nauka pisania obejmować musi różne formy wypowiedzi w zdaniach. Wielkie litery na początku, kropki, przecinki, takie tam. Koszmar.
Przykładowe ćwiczenie - cztery dowolne zdania: "Straszna baba każe mi pisać. Nie będę. Nie znoszę pisać. Co za okropna mama." Brawo córeczko! Niech żyje lapidarny styl! "Miało ci się nie podobać!!"
Niektórym zwyczajnie nie da się dogodzić.

 Poza zdecydowaną odmową nie lubię też jęczącego oporu. Chlipanie, przeczytane jedno zdanie, przerywnik w postacie informacji jaką to jestem okropną mamą bo każę czytać, i że jak tak, to czytać będzie ale po cichu, na pewno nie na głos, i NIE powie mi co tam było napisane! Potem drugie zdanie, gniewna tyrada, i tak powolutku brniemy. To co zwykle zajmuje 15 minut tym razem jest 45 minutową próbą cierpliwości.
Może ktoś pomyśleć, że jestem bez serca a w dodatku masochistka. Już widzę jak wszystkie zwolenniczki RB z oburzeniem kręcą głowami na tę specyficzną odmianę tego co ja nazywam konsekwencją a one "przemocą psychiczną".
Przemoc to jest, ale to ja jej doświadczam. A jednak żyję, nic mi nie jest, jestem szczęśliwa a w dodatku umiem czytać, pisać a nawet skończyłam studia. Też nie znosiłam nauki czytania i pisania.

Podobne objawy oporu trafiają się przy matematyce. Jedna panna nie znosi rachunków, druga zadań z treścią. I czasem bywa tak, że aby je zrobić trzeba się przebijać przez mur. Spokojem, łagodnością, perswazją, powoli posuwamy się do przodu. Przychodzi w końcu takie moment, że jedyne co pozostaje to wyjść bez słowa do kuchni, napić się (zimnej) herbaty i policzyć do 20.
Na szczęście jestem wybuchowa. Na szczęście, bo choć szybko wybucham to nie gromadzę w sobie pokładów irytacji czy zniechęcenia by przetwarzać je na poczucie bezradności czy trwałej niechęci. Spuszczam parę jak szybkowar i wracam by "pyrtać swoje ziemniaki" dalej.

Częściej zajęcia udają nam się fajnie. Czytamy książki, studiujemy mapy, przeglądamy internet. Robimy doświadczenia. Rozwiązujemy zadania. Układamy wierszyki. Gramy w gry. I właśnie wtedy gdy jest najciekawiej i wszyscy uśmiechnięci, a ja wręcz kipię wewnętrznie zadowoleniem, świra dostaje Czwarta, lub Malutka. Wejść na stół i rozwalić całą grę. Pomazać zeszyt. Podrzeć książkę. Wywalić wszystko z piórnika. Władować się mamie na ręce. Wylać na stół kubek soku/herbaty/kawy/czegokolwiek. Utopić w kiblu zabawkę. Wywalić wszystkie buty z szafki. Albo wszystkie ubrania z komody.
 Cokolwiek w sumie. O! Zrzucić z parapetu doniczkę z największą rośliną! To jest mega osiągnięcie. Takich drobiazgów jak rozsypane kasze, mąki, cukry i proszki do prania, czy rozwinięta cała rolka papieru toaletowego nie warto wspominać. Całe ciało i ubranie wymazane flamastrem to w ogóle jest tylko zabawny dowcip i ubaw na sto dwa.
A my tu właśnie zdobywamy dolinę Amazonki!
Przemierzamy całą Polskę na grzbiecie ptaka z soli.
Studiujemy aparat gębowy i zwyczaje godowe ślimaków.
Analizujemy ruchy ciał niebieskich (dlaczego akurat ciał mamo? i przecież one wcale nie są niebieskie!)
Uczymy się prowadzić smyczek po strunach.
Robimy arcyciekawe doświadczenia ilustrujące ruch powietrza by odpowiedzieć na pytanie "Skąd się bierze wiatr?"

Tymczasem pora lądować, zamiatać, prać, myć, urabiać się po pachy zastanawiając jak w ogóle mogłam przypuszczać, że da się połączyć roczniaka/dwulatka/trzylatka z edukacją domową?! Jak na to wpadłam? Przecież to czyste szaleństwo! Syzyfowa praca!

Jednak w tym szaleństwie jest metoda. Bo nie widziałam dotąd by dzieci się tak skutecznie od siebie nawzajem uczyły jak tu u nas, w ed.

Zaskakuje mnie też, gdy pomimo tych wszystkich katastrof, wciąż znajduję w sobie zasoby optymizmu. Tak, jakby trudności wpływały pozytywnie na moją twórczość. "Co cie nie zabije uczyni cie silniejszym". Prawdziwe jest to zdanie głównie z tego powodu, że z czasem człowiek się uodparnia. Przeżywszy kilka porażek, katastrof, rozsypanych mąk, pomazanych ubrań, ze dwa wylane wiadra wody oraz jednego już malucha (w ed od 1 do 4 lat) teraz szybciej łapię równowagę a czasem w ogóle wzruszam ramionami "Phi! w zestawieniu z tym co potrafiła zrobić Czwarta to to jest jeszcze pikuś!".

Oczywiście, miewam chwile kryzysu. Sporo zajęć robię z Malutka na biodrze, żeby nie niszczyła pracy siostrom, a od tego bolą plecy i nawet chusta nie zawsze tu pomaga, nie zawsze daje się zastosować. Notorycznie żyję w niedoczasie jeśli chodzi o prace gospodarcze. Totalnie wykańcza mnie psychicznie kilka razy dziennie sprzątanie podłogi ubabranej przez samodzielnie jedzącą Malutką. Zupełnie przestałam lubić szykowanie posiłków - chyba, że gotujemy coś razem. Prasowanie byłoby super fajne, gdyby nie to, że wszystkie filmy mam z napisami a nie z lektorem (zresztą nie lubię filmów  z lektorem).
Nie mam czasu na swoje robótki, chlip... Niby nie mam, ale coś tam dziergam. Jedną czapkę przez dwa miesiące.
Ponieważ pracując codziennie z pannami widzę na bieżąco ich potrzeby dostrzegam też konieczność modyfikowania metod i narzędzi. Wszystkie prace domowe, kuchenne, mają znakomity wpływ na moja twórczość. Ręce pracują, ale głowa ma wolne. Głowa wymyśla. Nową grę matematyczną, domino na mnożenie, lotto na dodawanie, suwak matematyczny, rymowankę ortograficzną, tekst do czytania dla Pierwszej, wzór czapeczki dla córeczki i torebeczki dla innej córeczki, nowy abażur na lampę do pokoju dzieci, inspirowany zbyt drogim abażurem w IKEI. Pomysły się krystalizują, dopracowuję szczegóły, planuję a potem i tak nie starcza mi czasu by je zrealizować.
To wszystko są tak naprawdę duperele. Nieistotne. Mało ważne. Ale czasem dają się we znaki. Jak ten przysłowiowy wrzód na d... .

A jednak...

Pewien dziennikarz spytał mnie ostatnio (eh, jak to zabrzmiało! jakbym nic nie robiła tylko udzielała wywiadów! :)), i zaskoczył tym pytaniem, a nieczęsto się to zdarza, bo większość pytań jest tak ograna, że odpowiadać można przez sen, otóż spytał mnie "Co panią zaskoczyło w edukacji domowej? Z perspektywy czasu, czego się pani nie spodziewała zaczynając?" I przez chwilę zupełnie nie wiedziałam co powiedzieć. Zaskoczyło? Zdziwiło choćby? Chyba nic... A jednak. Niby wiedziałam, że młodsze dzieci uczą się od starszych, ale nie spodziewałam się, że aż tak! Aż człowiek żałuje, że ta najstarsza nie ma starszej siostry!
Ale druga, zdecydowania bardziej znacząca, jest taka kwestia. Musze wyznać, że podejmując decyzję o edukacji domowej panicznie się bałam, że nie dam rady. Nie ogarnę dzieci, programu, robienia pomocy, prowadzenia domu, jeżdżenia z wszystkimi dziećmi na lekcje muzealne, indywidualizowania trybu nauki. Potem zabroniłam sobie myśleć o tych lękach. Postanowiłam, że spróbuję i ma się udać. Nauczę się konsekwencji i wewnętrznej dyscypliny (a są to te właśnie dziedziny, które w młodości u mnie leżały i kwiczały), będę problemy rozwiązywać na bieżąco, byka brać za rogi i koniec z użalaniem się nad sobą (ha, ha, moje ulubione zajęcie).  I teraz, patrząc wstecz, uświadamiam sobie, że to był dobry plan. I działa. Zaskakuje mnie jak dużo ja sama nauczyłam się o sobie i życiu jadąc na tym byku. Nie podejrzewałam, że to będzie takie... łatwe!
Ta świadomość od razu poprawia mi humor :).
Nie wiem ile lat edukacji domowej przede mną. Nie wiem, która z dziewczyn pójdzie do szkoły i kiedy. Ale tego, co przeżyłyśmy, już nikt nam nie odbierze. Warto było.
Każdy obrót karuzeli mojego życia był wart tego, by go przeżyć. Jutro jest warte, by je przeżyć. Nie poddając się.

Z edukacją domową jest podobnie jak z rodzeniem. To co dobre zostaje i rozpala wewnętrznie a ból się  szybko zapomina.
Z tym, że oczywiście, rodzenie bardziej boli.