niedziela, 1 stycznia 2012

Samoedukacja, czyli jak zdobywane są szczyty

Był drugi dzień świąt. Zachwycona błogością ciszy i absolutnego zakazu jakiejkolwiek pracy siedziałam sącząc aromatyczną herbatę zatopiona w lekturze "Księżyca nad Taorminą" Romy Ligockiej (gwiazdkowy prezent od mamusi :)). Dziewczynki nakarmione śniadaniem i świątecznymi wypiekami zajęły się spokojną zabawą. Takie cudowne chwile trwają zwykle tylko kilka minut, tak było i teraz. "Mamusiu..." zamruczał z boku domowy obżartuszek, "obiecałaś, że dasz nam cisteczka..." Ciasteczka z pietyzmem wycinane z ciasta kruchego z przyprawą korzenną i starannie ozdabiane przez dziewczynki leżały bezpiecznie schowane w puszce na ciastka. W najwyższej szafce, na najwyższej półce. Bezpiecznie schowane przed Helenką, która nie bacząc na ustalenia, umowy, prośby i groźby nie potrafi się powstrzymać, żeby nie skubnąć małego "conieco". A jeśli Hela skubnie efekt znany przyjaciołom Puchatka jest gwarantowany.
"Córeczko, obiecałam, ale przecież zjadłyście już dużo słodyczy i ciasteczka miały zostać na deser po obiedzie." (Macie pojęcie jak trudno jest oderwać się od upragnionego relaksu tylko po to, żeby z uśmiechem i łagodnym tonem negocjować kwestię ciastek?) "Tak..., ale ciasteczka miały być na święta a przecież są święta." Helena potrafi być niezłomna. I, co gorsza, racjonalna. "Jeśli zjesz wszystko teraz, nic nie zostanie ci na potem." Jestem jak cichutki głos rozumu w głowie Puchatka. Może bardziej niezłomna. W końcu po kimś moja córka odziedziczyła ten upór. "Nie córeńko, cisteczka zostają na deser po obiedzie. Tak się umówiłyśmy i tak zostanie. Koniec dyskusji. Biegnij się bawić." I ponownie zatopiłam się w lekturze.
Po chwili z zatopienia wyrwał mnie podejrzany, choć bardzo cichutki stuk i nieśmiały szelest. Zerknęłam przez ramię i z tym zerknięciem trwale skierowanym w stronę stuku i szelestu zamarłam. Zerknięcie niezauważenie przeszło w obserwację. Acha...

Widok zaiste nieprzeciętny. Samotny, skryty łowca ciastek. Mała dziewczynka, w długiej, czerwonej, balowej sukience bardzo ostrożnie wspinała się po krześle na blat. Nie łatwo było stanąć na blacie, jednocześnie przytrzymując szeleszczącą spódnicę, która pętała ruchy podstępnie plącząc się między nogami. A trzeba to było zrobić ciuchuteńko, bo mama tuż obok siedziała. Następnie trzeba było uchylić szafkę (otwieraną do góry), przytrzymać drzwiczki by nie opadły, jednocześnie jedną tylko, małą rączką wyjąć całkiem sporą puszkę, delikatnie, żeby nie stuknęła w szklaną półkę. Teraz, trzymając zdobycz pod pachą, delikatnie opuścić drzwiczki szafki (a przez cały czas w lekkim wygięciu ciała do tyłu, żeby z hukiem nie spaść z blatu! przy czym obawa przed hukiem była pewnie silniejsza od obawy przed samym spadnięciem), cichutko, by nie szeleściła głośno, zebrać długą, strojną spódnicę balowej sukni, oraz oczywiście cieniutką i paskudnie niewygodną haleczkę (w końcu kto to widział balową suknię bez halki?), która nawet po uniesieniu spódnicy wciąż niebezpiecznie pętała ruchy, wreszcie powoli, cicho i ostrożnie zejść z blatu po krzesełku na ziemię. Operacja dokładnie tak skomplikowana jak opisałam, nic a nic nie ubarwiłam. A to jeszcze nie koniec. Wiecie jak trudno się taką dużą puszkę otwiera? Ale tak, żeby nie zwrócić uwagi siedzącej obok mamy jakimś podejrzanym dźwiękiem? Bardzo trudno. Zwłaszcza jeśli człowiek ma taką wielką ochotę na ciasteczko. W końcu sukces. Cisteczko w rączkę, do buzi... hmm... "Łusia! to twój miś? Taki ozdobiony żółtymi gwiazdeczkami? Mogę go zjeść?" Cała tajemnica na nic. Proszę jakie mam uczciwe dziecko. "O cześć mamo!" Słodki uśmiech. "Masz ochotę poczęstować się ciasteczkiem? Wiem, że nie pozwoliłaś. Ale nie zjadłam wszystkich! Tylko jedno."

A teraz, proszę państwa, dylemat. Umowa, zakaz, podstępne działanie w celu złamania zakazu, nieposłuszeństwo, obżarstwo, wreszcie celowe udawanie niewinności w obliczu niezaprzeczalnych dowodów winy. Niesubordynacja. Brak skruchy.
A może inaczej. Twórcze, odważne i ostrożne, zaplanowane i przemyślane działanie w celu osiągnięcia sukcesu na upragnionym polu, pomimo poważnych przeszkód. Uczciwość i empatia względem bliźniego. Szczerość oceny własnego zachowania.

Cały mój problem w byciu kiepską mamą polega na tym, że ja naprawdę widzę to drugie. Czasem zmuszam się, żeby patrzyć inaczej a motywuje mnie myśl: "Nie, no przy takiej samowolce całej ekipy niechybnie zwariuję przed końcem tygodnia!" Ale w naturalny sposób wciąż fascynuje mnie prawdziwość natury dziecięcej. Hela uwielbia ciastka, przecież wiem, nie ma szans, żeby się uchowały dłużej niż Hela uzna, że to możliwe. I dała mi to do zrozumienia. A potem podjęła samodzielne działanie. Cóż, i tak bohatersko czekała całe dwa dni do świąt. A brak skruchy? Przecież nie można żałować, że się zjadło takie pyszne ciastko! Dziecko też człowiek.

"Córeczko nie bałaś, że spadniesz?"
"Nie. Przecież pięciolatki nie spadają. No, może na placu zabaw czasem spadają jak wysoko wejdą. Ale na placu zabaw można spadać."

Na koniec jedno zdjęcie, w klimacie świąt. Z najlepszymi życzeniami w błogosławionym czasie Bożego Narodzenia. Życzę sobie i wam cichości Maryi i mądrości Trzech Mędrców.

4 komentarze:

  1. Nino,
    Jesteś przy wszystkich swych frustracjach najlepsza mamą jaką znam właśnie dlatego, ze widzisz to drugie:) Życzę wszystkim dzieciom takich kochanych mam:) A szopka - cudo! Kto zrobił?
    Buziaki!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję! :) Szopka oczywiście robiona wspólnym wysiłkiem moim i dziewczynek, stopniowo rośnie. To zdjęcie też zresztą nie oddaje całości, bo przybyły nam ostatnio owieczki! Oczywiście w planach są pasterze i królowie. Ale nic na siłę. Ja proponuję i jeśli panienki chcą - wtedy robimy razem.

    OdpowiedzUsuń
  3. Akrobatce to tylko pogratulować, że nie spadła. Nagroda za udaną akcję musiała być - ciasteczko. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Jestem pod wielkim wrażeniem. Pierwszy raz czytam tego bloga i bardzo mi się podoba.

    OdpowiedzUsuń