poniedziałek, 17 marca 2014

Kamyki, patyki i sznurki

Istnieją takie zabawki, które stworzył dla dzieci sam Bóg. Powiedział Słowo i powstały. Na Początku Czasów.
A potem mijały lata, wieki, a wszystkie dzieci świata bawiły się tymi zabawkami podnosząc je z ziemi, bo tam właśnie, specjalnie dla dzieci umieścił je ich Stwórca. Zapewne z tego powodu, żeby były "pod ręką", że tak powiem.
A jeszcze później ludzie wymyślili Zanieczyszczenie Powietrza Oraz Ziemi i zabronili dzieciom podnosić zabawki z ziemi tłumacząc, że brudne i paskudne, i dali owym dzieciom śliczne i kolorowe zabawki edukacyjne oraz nieedukacyjne zrobione z polimerów syntetycznych wytworzonych sztucznie przez człowieka i niewystępujących w naturze. I powiedzieli ludzie: "Te zabawki są dobre".

Może dlatego, że dorosłym opatrzyły się zabawki stworzone przez Stwórcę i uznali je za nudne i za mało edukacyjne. Niestymulujące. Nicnierobiące. Banalne. A może uznali, że są brudne i niebezpieczne.
Oczywiście pojawiło się również grono ekologicznych rodziców sięgających po materiały naturalne i wytwarzających z nich ekskluzywne zabawki drewniane, niemalowane, lub malowane naturalnymi farbami i lakierowane specjalnymi lakierami, które posiadają mrowie atestów są niezwykle eko. Drogie zabawki. Naprawdę full wyczesane. Deseczka taka, w niej dziurki do przewlekania sznurówki. Wpadłam w bezdech - taka piękna i miła w dotyku. Deseczka wielkości dłoni kosztująca - bagatela 30zł. Bez sznurka! Ale za to ze specjalnie preparowanego dębu, odpowiednio suszonego, leżakowanego, szlifowanego i co tam jeszcze, oraz lakierowanego eko. Więc bardzo zdrowa deseczka.
Wiem, wiem, zaczyna się sączyć jad z mojego tekstu, obym się tylko w język nie ugryzła bo umrę z pewnością taka jadowita się robię, żmija jedna.
Całkiem szczerze deseczka wzbudziła mój zachwyt. Cena deseczki już nie, ale ponieważ deseczka jest bardzo trwała i bardzo ładna więc może dnia pewnego skuszę się i ową podziurkowaną deseczkę eko kupię. Jak i inne super eko drewniane zabawki, którymi się zachwycam.

Tymczasem moje córki z niezwykłym upodobaniem zbierają kamienie. Tak to już z dziećmi jest, że jak mają pod ręką kamień to go biorą i chowają do kieszeni, a potem drugi i trzeci... Albo patyk. Patyk na spacerze rządzi. Po co komu wózek z lalką skoro gdzieś na pewno znajdzie się jakiś badyl? A jak się jeszcze do tego znajdzie jakiś sznurek... eh, ile fajnych rzeczy można zrobić mając kilka patyków i naprawdę długi sznurek. Pułapkę na potwory (albo na mamę - co czasem na jedno wychodzi), wynalazek, maszynę czasu. A jeśli ma się jeszcze kieszenie porządnie wypchane kamieniami to nuda nie grozi.

Z patykami to ja mam tak - bez bicia przyznaję - że w tym obsikanym przez psy mieście nie pozwalam wnosić ich do domu. Zezwolenie na zabawę kijami córki mają na wsi. Oczywiście do momentu, gdy zaczynają się tymi badylami wzajemnie okładać, co jest niestety nieuniknione, bo po co komu patyk jeśli nie można się nim bawić w walkę na miecze, pojedynek rycerzy, albo Jedi, albo Mulan. Ale i w domu są takie patyki, które rządzą. Są różdżkami, pałeczką dyrygenta, strzałą z łuku itp.
A są i takie drewniane "niepatyki", które można z dziećmi twórczo ożywić i zabawkę zrobić osobiście. U nas spotkać można lalki z drewnianych kuchennych łyżek.


Podnoszenie kamieni z ziemi to również zabawa przez córki ukochana. A i ja nie pogardzę ładnym kamykiem. Oczywiście, wszystkie kamieni zbierane w mieście są przeze mnie starannie myte, a również gotowane (mąż wraca z pracy i zagląda do garnka a tam kamienie: kochanie, naprawdę myślisz, że jak je porządnie ugotujesz to zmiękną? ;)). A później to już z kamieniami można robić wszystko. Dziewczynki bawią się po swojemu a ja dorzucam swoje pomysły. Duża część naszych kamieni została pomalowana.

To są kamienie do zabaw z kolorami, pomalowane przeze mnie.


A tu już zbiór uzupełniony o kamyki wymalowane przez dziewczynki. 

Zabaw z kamieniami można oczywiście wymyślać bez liku, ja pokażę tu tylko trzy. 
Pierwsza to układanie ciągu elementów (rytmu). Można to robić w kilku wariantach: ułożyć początek i poprosić dziecko o kontynuację, ułożenie takiego samego, uzupełnienie luk - zadanie trudniejsze -  (ćwiczenie percepcji wzrokowej, analizy i syntezy), lub wydawać polecenia wymieniając kolejno kolory, które należy układać: "połóż niebieski - jak niebo, za nim połóż czerwony - jak pomidor, za nim połóż żółty jak słońce, lub cytryna, zielony - jak trawa...", przydatne w utrwalaniu nazw kolorów u malucha. 
Stopień trudności zadań dostosowany jest oczywiście do wieku dziecka i celu. 


Inna zabawa to układanie z kamyków obrazka.
Natalka ułożyła drzewko, na nim jabłka, słońce nie niebie.


Ta zabawa z kolei nasuwa od razu pomysł ćwiczenia orientacji przestrzennej, określania kierunków. "Słońce nad drzewem. Pod drzewem kałuża. Na drzewie liście i jabłka." Układanie wg polecenia, lub prośba, by dziecko określiło gdzie co ułożyło ("Co jest pod drzewem?). Tę zabawę można robić przy użyciu dowolnej zabawki oczywiście, ale kamyki mają swój niepowtarzalny urok. 
Z Natalką bawimy się również w przeliczanie, bo choć kolory wciąż jej się mylą (Nati ma teraz 3,5 roku) to przeliczanie uwielbia i przekracza już dość swobodnie pierwszą dziesiątkę. W dwóch językach. (Nie ma to jak edukacja domowa starszych dzieci przy młodszych. Człowiek się urabia po łokcie, ale wyniki zaskakują.) "Z ilu kamyków ułożyłaś słońce? Ile jabłuszek rośnie na drzewie? Z ilu kamieni ułożyłaś pień drzewa?" i tym podobne.

Kamyki można też malować w różne wzory. Ładnie wygląda owalny kamyk przemalowany na biedronkę. :) Albo zwyczajnie w paski. A malowanie takie to niezłe ćwiczenie małej motoryki. Moja Natka bardzo mnie zaskoczyła poświęcając ponad godzinę na staranne malowanie kamyków tak by każdy kamyk był pomalowany dokładnie ze wszystkich stron. I wzruszyła, nie da się ukryć. Obstawiałam, że wytrwa z pędzlem 10 minut a tymczasem malowała tak długo, aż pomalowała wszystkie kamienie, precyzyjnie, ze wszystkich stron, dobierając ładne kolory. Oczywiści malowanie kamieni jest frajdą dla wszystkich moich dzieci. Zwłaszcza, że mają zawsze pełną wolność w wyborze kolorów, narzędzi, sposobu malowania. 
[Pamiętam te okropne zajęcia szkolne: malowanie i rysowanie na zadany temat w określony sposób. W głowie pustka. Pomysłów brak. Niechęć totalna, rysowanie z przymusu. Nawet oceny miałam z tego marne, nigdy powyżej 4 nie wyszła. 4 z plastyki!! Jak nisko można upaść w podstawówce! Przez wzgląd na tamte czasy moje córki mają pełen luz. Fioletowa trawa? Proszę bardzo. Zielone niebo? Bardzo twórcze podejście. Kamyk ciemnobrązowy w czarne kropki i ciemnofioletowe paski? Jak najbardziej. Jeśli taki właśnie Ci się podoba.]

Ostatnia zupełnie naturalna zabawka, która nieodmiennie kojarzy mi się z dzieciństwem moim własnym a teraz jest stale obecna w zabawach moich córek to sznurek. 
Sznurek jak sznurek: bywa długi, krótki, czasem jest to skakanka, czasem sznurówka. Zastosowań ma bardzo wiele: bywa lejcami dla konia, smyczą dla pluszowego psa, elementem maszyny, wynalazku, pułapki (!), smyczą dla balonika, lassem, pętami niewolnika, szubienicą złoczyńcy (ach te dzieci i ich wyobraźnia), smyczą dla lalki, naszyjnikiem, diademem, i Bóg wie czym jeszcze. 
Postanowiłam zaprezentować tu egzemplarz sznurka w wersji De Lux. Jest to prezent podchoinkowy, który dostała moja trzyletnia córeczka od swojej cioci, specjalnie dla córki przez ciocię wykonany. Połączone ze sobą kolorowe pętle plecionki tworzą jedną dużą pętlę - korale, lub inaczej ułożone cały bogaty zestaw połączonych ze sobą sznurkowych bransoletek. Tak wymierzonych by pasowały tylko na małą rączkę.
W okresie świąt prezentów i atrakcji było sporo różnych i sznurek, który powędrował natychmiast pod poduszę (wyjątkowe miejsce do przechowywania ukochanych skarbów) został dość szybko zapomniany. Mimo to każda próba przywłaszczenia sobie owego sznurka spełzała na niczym bowiem mała dostawała ataku furii "Natychmiast oddawaj mój sznurek" i z powrotem wsadzała go pod poduszkę. Sznurek leżał pod poduszką miesiąc. Pewnego dnia został odkryty. "O, to mój ukochany sznurek! Nareszcie go znalazłam! Mamo, czy to ty mi kupiłaś?" "Nie, zrobiła go ciocia." "Kochana ciocia! On jest taki piękny! Będę go nosiła"
I sznurek został założony na rękę, na szyję oraz wykorzystany jeszcze na kilka innych sposobów. Był i jest "ukochanym, przepięknym sznurkiem, bransoletką - naszyjnikiem". Wspaniałym prezentem od ukochanej cioci.





A ja, nie będę ukrywać, trochę zazdroszczę. Też bym chciała mieć taki fajny kolorowy sznurek. Chlip.







sobota, 15 marca 2014

Płaz

Mało tekstu, kilka zdjęć. Będzie darmowa reklama pozycji wydawnictwa Muza S.A. Nie mogę się powstrzymać.

Szłam sobie beztrosko (poniekąd beztrosko, bo choć bez dzieci, ale spiesząc do dzieci), za to w towarzystwie samego Władysława Jagiełły, który swą królewską a papierową mocą miał przyczynić się do odziania moich stóp wiosenną porą w nowe, szykowne obuwie, gdy nagle, zupełnie niespodziewanie (akurat niespodziewanie, he he he) wzrok mój przyciągnęła witryna księgarni. Na wystawie książka. "Poznaj płazy" Aimee Bakken, wyd. Muza S.A.


Podeszłam bliżej, przyjrzałam się uważnie. Żaba! Całkiem najprawdziwsza plastikowa żaba! Pokawałkowana, wybebeszona i nawet się gapi. Muszę ją mieć! Hmm...
Zapatrzyłam się na swoje stare buty. Żadnej dziury. Podeszwy całe. Klej trzyma. Zeszmacone nieco po trzech latach i wyglądają jakby je pies wszamał i wypluł, ale za to jakie wygodne, do stopy ułożone. Żadne nowe buty takie wygodne nie będą! I teraz najpierw łażenie po sklepach, przymierzanie, szukanie a potem kolejne trzy lata układania butów do stopy, żeby dobrze leżały? To zbyt duże wezwanie. A tu taka piękna żaba. 
Olać buty.
Bierzemy Płaza. 
Rozmieniłam Władzia na drobne, wrócił do mnie Kazimierzem Wielkim, za to z żabą do towarzystwa.

Małżonek pokiwał głową ale komentarz zachował dla siebie. Płaza pochwalił, choć może tylko z litości, żeby mi przykro nie było, tak się zachwycałam. 

Sfotografowałam, byle jak i byle czym i wrzuciłam tu zdjęcia kilku stron (nie wszystkich, bo książeczka na każdej stronie omawia inny układ), można się pozachwycać ze mną. Zapraszam. Może jeszcze komuś się Płaz spodoba?











niedziela, 9 marca 2014

A gdy dzieci chorują...

...to leżą w łóżku i śpią. Względnie trochę marudzą a trochę śpią. Grunt, że krążą gdzieś tam w okolicy łóżka, swojego pokoju, zabawek a mamusia ma urlop i też może się spokojnie rozchorować. Chyba, że dzieci zdecydują jednak, że czas chorowania jest świetną okazją do twórczych zabaw nawet jeśli mama też jest chora. Hłe, hłe, hłe.
Na szczęście wersja choroby, która mnie dopadła była ulgowa i jedyne co ucierpiało w skutek twórczego szału moich panienek to zaplanowane porządki. Nic złego się owym porządkom nie stało (poza tym, że się nie odbyły) więc właściwie nikt nie ucierpiał.

Ale za to ile osób zyskało!

Zyskały moje dziewczyny, a największa wygrana to nowo zdobyte doświadczenie. Dziewczyny rozpoczęły naukę szycia.
Punktem wyjścia były obiecane dawno temu kukiełki do domowego teatrzyku. Porządne kukiełki w filcowych sukienkach, z włosami z włóczki, nie jakieś tam papierowe płaskie malowanki. Nie chciało mi się za te kukiełki brać, przyznam się bez bicia. Wizja szycia czterech sukieneczek, plecenia warkoczyków z włóczki dla czterech księżniczek i to najprawdopodobniej dla wszystkich jednocześnie (żeby uniknąć rozżalenia, znudzenia, przepychanek) zupełnie mnie paraliżowała. Owszem, owszem, mogłam przygotować elementy składowe w nocy i potem w dzień praca poszła by już górki. Jednakowoż jaki wtedy byłby w ogóle sens robienia takich kukiełek? W końcu chodzi o to, by z każdej sytuacji, z każdego zadania wycisnąć maksimum korzyści edukacyjnych. Przynajmniej tak to tłumaczę. Niewykluczone, że naprawdę chodzi o to by nocami móc bez przeszkód pochłaniać kolejne strony pasjonujących książek. Żadna lalka, kukiełka czy pomoc edukacyjna nie wygra rywalizacji z nocną lekturą. Troszkę mi wstyd, ale cóż. Taka prawda.

"Mamo, zróbmy wreszcie te kukiełki" zajęczała moja Pierwsza trzymając w ręku drewnianą łyżkę z wymalowaną buzią - podstawę zaplanowanej kukiełki.
"Dobra, możemy zrobić" westchnęłam odrywając się od 700 stronicowej powieści Pata Conroya, którą podczytywałam przy śniadaniu. "Ale będziecie same musiały dla tych kukiełek uszyć sukienki".
"Mamo, ale my nie umiemy szyć! Jak mamy to zrobić!" mina córci wydłużyła się troszkę jakby podejrzewała, że to taki chytry wybieg z mojej strony. Że znów się wykręcam. Nawet do głowy jej nie przyszło, jak fantastyczna zabawa czeka je w ciągu następnych dwóch dni. Jakie wyzwania, ile radości i frajdy.
"Pewno, że nie umiecie. Nauczę was. To wcale nie jest trudne."
"Ale igła kłuje..."
"Robiłyśmy przecież korale z jarzębiny i wtedy kłucie igły ci nie przeszkadzało?"
"Jarzębina była miękka..."
"Filc jest jeszcze bardziej miękki."
"Hmm... no dobra, mogę spróbować."

Z pudełek z moimi materiałami do robótek wyciągnęłam kilka arkuszy filcu zapobiegliwie kupionych na allegro i pozwoliłam córeczce wybrać kolor. Potem złożyłyśmy arkusz na pół, zgięciem do góry, i odrysowałyśmy na nim kształt sukienki. Wycięłam sukienkę z arkusza, nawlekłam nitkę na igłę i pokazałam córeczce jak zszywać ze sobą krawędzie materiału tak by powstały rękawy i spódniczka. Wykonałam dosłownie dwa wkłucia igły opatrzywszy je komentarzem i wręczyłam robótkę córci. A córcia choć zaczynała pełna obaw już po chwili z zachwytem stwierdziła, że naprawdę potrafi szyć.

Zawsze gdy mam okazję obserwować dziecko, które odkrywa, że nauczyło się czegoś nowego, że posiada umiejętność, której się nie spodziewało i cieszy się z tego odkrycia, zawsze w takiej sytuacji wewnętrznie cała zastygam w bezruchu i zachwycie. Chłonę widok uszczęśliwionego dziecka i ten moment sprawia, że i ja jestem szczęśliwa. Aż się chce powiedzieć, za doktorem Faustem: "Trwaj chwilo, jesteś piękna!"

Druga córcia pojawiła się przy nas kilka minut później i zażądała filcu na sukienkę dla własnej lalki, a potem zupełnie samodzielnie odrysowała wzór, wycięła, nawlekła nici i wzięła się za szycie. Sukienka wyszła jej mniej kształtna a ponieważ Helcia spieszyła się (jak przy każdej pracy, która wymaga cierpliwości i staranności) również mniej precyzyjnie zszyta. Co spowodowało, że następnego dnia musiała szyć ją raz jeszcze gdy szwy puściły. Ale była to nieoceniona lekcja samodzielności. I chociaż widząc jak wiele można by zrobić lepiej same ręce mi się wyciągały by poprawić, doszyć lub po prostu skrytykować byle jakie szwy bohatersko powstrzymałam się od działania a również od większości komentarzy, poza tymi wymruczanymi pod nosem, że posypanie się niestarannych szwów jest nieuniknione a wtedy będzie musiała szyć jeszcze raz.
[Trudno jest mi się powstrzymać zupełnie, zrezygnować z wyniesionej z domu tendencji do niezadowolenia ze wszystkiego co nie jest zrobione najlepiej. Moi rodzice nie zdawali sobie zapewne sprawy jak silnie mnie naznaczają swoją postawą i jak trudno będzie mi uwolnić się od niej w dorosłości. Możliwe też, że uważali ją za słuszną a ja teraz mam kłopot, żeby zrzucić ją z siebie bo doszłam do wniosku, że to źle skrojony, niewygodny i niepotrzebny płaszcz. Tymczasem co dzień obserwuję jak bardzo moje córki potrzebują słów mojego zachwytu w miejsce cisnących się ust a gaszących każdy przejaw samodzielności i twórczości: "przecież można to zrobić lepiej".]



Tym razem przełknęłam wszystkie "można to zrobić lepiej" i spokojnie obserwowałam córki jak  pracują każda po swojemu.
Wkrótce dołączyła do nas i trzecia córeczka, pięcioletnia, której pomogłam wyciąć wzór sukienki i poświęciłam chwilę, by pokazać jak prowadzić igłę z nicią. Co było zresztą zupełną stratą czasu, bo moja niesforna Trzecia i tak zszyła sukienkę własnym ściegiem, co zupełnie mnie rozczuliło, bo choć ścieg był krzywy i mniej ładny oraz mniej trwały niż ten, którego uczyłam ja to zdecydowanie był opracowany przez nią samą. A niezależność i upór mojej Trzeciej coraz rzadziej mnie irytują i coraz częściej - zachwycają. Na samą myśl o tym jak wspaniała, niezależna, samodzielna kobieta z niej wyrośnie gęba mi się śmieje od ucha do ucha.

Sukienkę dla kukiełki Natalkowej wycięłam osobiście z wybranego przez nią filcu, ale zszyła moja najstarsza, która w igle się zakochała.

Poniżej etapy powstawania lalek - kukiełek utrwalone na zdjęciach:






Lalki - kukiełki powstawały dwa dni. Sukienki trzeba było zszyć (niektóre dwa razy), włosy przykleić, sukienki ozdobić. Są teraz równie popularne jako zabawki co lalki Barbie, co tylko dowodzi jak zmieniają się gusta dziecięce. Bo na przykład ja, gdybym miała wybierać, dzieckiem będąc, czym się bawić: taką własnoręcznie wykonaną lalką - kukiełką czy nową lalką barbie, która ma całą szafę ubrań i do tego doczepiane skrzydła, trzy korony, cztery pary butów, okulary, naszyjniki i ogólnie różne takie, to z całą pewnością kukiełka wylądowałaby w kącie. Tymczasem u nas barbie spokojnie leżą w szufladzie a kukiełki śpią w łóżkach córek lub przebywają w innych eksponowanych i zaszczytnych miejscach - na wierzchu i pod ręką. Ha! Dzieci wciąż mnie zaskakują.

Trwałe upodobanie do własnoręcznie wykonanych kukiełek ma, w mojej opinii, dwojakie źródło. Pierwsze: lalki te zostały wykonane własnoręcznie i są nieustannym przypomnieniem tego, że "potrafię sama". Są więc źródłem dumy, radości i satysfakcji, oraz motywacji wewnętrznej. Duży pozytywnych emocji w jednym przedmiocie. Taki przedmiot musi być pożądany. Drugie: lalki - kukiełki mają otrzymać własny teatrzyk, również własnoręcznie wykonany (może nareszcie pozbędę się tych ogromnych kartonów, które mi zawalają pokój, a których żal wynieść na śmietnik). Istnieniu owych lalek przyświeca wyraźny cel. Mają misję. Misja nadaje sens istnieniu. Ożywia je o wiele skuteczniej niż balowa suknia ożywi lalkę barbie.
Kto wie? Może i ja, na dłuższą metę, wolałabym jednak taką kukiełkę. Kłopot w tym, że w mojej szkole nikt nie miał czasu na całodzienne szycie, klejenie, malowanie kartonowego teatru, pisanie własnej sztuki itd.

Gdy już kukiełki ukończone, córki przyczłapały do mnie (następnego, trzeciego już dnia trwania choroby) z pytaniem czy mogłyby coś jeszcze uszyć? Filc został, nici i igły są, może by można coś jeszcze? Wyraźnie nie nasyciły się panny moje dwudniową pracą. [Wyraźnie spodziewały się też, że prośbom odmówię. Podejrzewam, że to ostatnie miało związek z wielką stertą prasowania i moją wyraźną irytacją z nią związaną.] "Dobra, czemu nie." odpowiedziałam spokojnie myjąc naczynia. Dziewczynki skonsternowane spoglądały chwilę na siebie. "Mamo? czy ty nas w ogóle słuchasz?!" zirytowała się Druga. "Słucham, słucham" oświadczyłam beztrosko. "I wiesz o co spytałam?" podejrzliwie dopytywała córka. "Tak. Spytałaś, czy możemy coś uszyć." "I wiesz co odpowiedziałaś?" "Odpowiedziałam, że dobra, czemu nie. Możemy. Z tych skrawków co nam zostały możemy zrobić kwiatki - broszki. Chcecie?" "Juhu! Chcemy! Tak!" uradowała się Pierwsza. "Ale mamo, nie mamy, tych, no wiesz, takich żeby potem przypiąć, agrafek jakiś..." dalej irytowała się Druga jakby nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście - spolegliwą i miłą mamę. "Mamy agrafki i mamy nawet coś lepszego, bo specjalne przypinki do broszek." spokojnie zmywałam dalej nie dając się sprowokować. Druga wyraźnie wstała z łóżka nie dość, że chorą to jeszcze lewą nogą. "Ale nie mamy do nich na pewno kleju..." marudziła dalej. Aniołowie użyczyli mi swojej cierpliwości. "I całe szczęście, bo wcale nie będzie nam potrzebny. Przypinki, które mam są przyszywane." "To kiedy wreszcie zaczniemy?!" upomniała się młoda. "Jak skończę zmywać..." tym razem pozwoliłam sobie na groźne łypnięcie oczami jak również znaczące spojrzenie na córkę "...talerze po waszym śniadaniu! Chyba, że chcesz mnie zastąpić?" "No dobra, przepraszam. Bardzo przepraszam." Ach, nie ma to jak kawałek przysłowiowego kija na marudne, nieco chore dziewczę.

Zaraz po zmywaniu wzięłyśmy się więc za wycinanie płatków kwiatków z filcu (według własnych projektów i szablonów) a następnie szycie, dobieranie koralików, doszywanie przypinek na broszki. Wytężona praca córeczek trwała około dwóch - trzech godzin.


 Efekty przeszły ich oczekiwania. Poniekąd również i moje. Przepiękne. Przeżyłam chwile prawdziwego wzruszenia.


 "Ta broszka jest taka piękna! Dam ją komuś w prezencie!" emocjonowała się Druga. "Już wiem! Babci!"

Dlaczego wszystko trafia do babci? Może i ja kiedyś będę babcią. I dostanę wreszcie tę koślawą broszkę z filcu i korale z makaronu.

PS. Dla wszystkich ciekawskich, którzy podpytują "co w tym czasie robić z maluchem, który właściwie, niestety, głównie przeszkadza?" Odpowiedź znajduje się na zdjęciu powyżej. Moja trzylatka, za mała by szyć, potrzebując brać udział we wszystkim co robimy, wykonywała dla siebie bransoletkę. Wielu prób wybierania korali, nawlekania, rozsypywania i zbierania trzeba było zanim córka uzyskała oczekiwany efekt. Niewykluczone też, że w końcu się znudziła i wersja, która została była przypadkowa. ;)




środa, 19 lutego 2014

Klocki matematyczne. Domino - odsłona pierwsza

Jeden ze sposobów kształtowania pojęcia liczby to zabawa klockami.

[W ogóle zabawa i metody opierające się na manipulacji konkretnymi przedmiotami wygrywają, gdy przychodzi do nauki matmy u małych dzieci -wie to każdy kto poczytał Edytę Gruszczyk - Kolczyńską, Mirosława Dąbrowskiego a również moja mama, która nie czytała żadnego z nich za to wychowała szóstkę dzieci.]

Klocków jest wiele rodzajów i można je wykorzystywać na różne sposoby. Oto jeden z naszych.

Zabawa jest banalnie prosta a polega na tym by do każdej z rosnąco ustawionych liczb ułożyć odpowiednią liczbę klocków. Wariantów zabawy mnogość przeogromna a kto co lubi to wybiera. W naszym domu to ćwiczenie wykonujemy przy użyciu co najmniej czterech rodzajów zapisów liczbowych (na kartonikach zapisanych markerem, wyciętych z filcu, plastikowych, drewnianych klocków) a w tym przypadku moja trzecia córcia wykorzystała układankę - liczbowy pociąg - dostaną od babuni.  Córcia dziarsko liczy do... nie wiem ilu. Na pewno do 20, może i 30. [A jeśli tak to i do 100 by mogła. Ale nie sprawdzałam. Córcia też się nie chwaliła. Zabawy z liczbami nie są zbyt popularne u nas w domu. Zdecydowanie rządzi Czajkowski i baletki.] Dość, że liczy i rozpoznaje cyfry. Najpierw układa więc ciąg liczb a potem zabieramy się za ustawianie wież. Do każdej liczby odpowiednio duża wieża.



Każda kolejna o jeden klocek, o jeden schodek, wyższa. Klocków również używamy różnych, czasem wcale nie są to klocki lecz pchełki, lub kartoniki z obrazkami, lub ziarna białej fasoli. Jednak te konkretne klocki najlepiej spełniają swoje zadanie pierwszej wizualizacji liczby, stopniowego przejścia od konkretu do abstraktu (dzięki temu, że są to klocki, nie mające żadnego zastosowania w życiu, więc nie są to już obiekty z życia lecz takie sobie kolorowe kawałki drewna), a co równie ważne stojące obok siebie wieże wyraźnie dają się porównywać (o jeden klocek więcej, o jeden klocek mniej).




Jeszcze jedna zaleta tychże klocków jest taka, że kupuje się je w opakowaniu nie mniejszym niż 400 sztuk. Można też więcej oczywiście. Dużo klocków - dużo wież. Dużo dużych wież. Można porównywać wieżę z 5 klocków z wieżą z 25 :) Jest to też zabawa ćwicząca małą motorykę, koncentrację, wytrwałość, biegłość w liczeniu i oczywiście zaczynać można już z 3 latkiem. Same zalety mają te klocki nasze.



Cóż to za klocki niezwykłe przewspaniałe?
Domino.
Że co? Że nie wyglądają? A struś wygląda jak ptak? A jest. I to jest domino właśnie.


To jest takie domino, z którego układa się takie skomplikowane układy, które po przewróceniu jednego klocka kładą się całe przewracając kolejno wzajemnie i wygląda to fantastycznie. I takie klocki domino można nabyć na allegro za niecałe 60zł. I ja je byłam nabyłam i teraz nacieszyć się nie mogę jaki to był dobry pomysł. Te niepozorne klocki mają wiele ciekawych zastosowań i są u nas w nieustannym użyciu. Córki za nimi przepadają. 
Sprawdzają się świetnie przy wizualizacji systemu dziesiętnego, przy nauce dodawania, odejmowania, dzielenie i mnożenia, porównywania wielkości liczb. Oczywiście ich klasyczne zastosowanie - ustawianie długiego węża, który się przewraca po popchnięciu pierwszego klocka  - jest również fantastyczną zabawą i wcale nie za trudną dla dzieci w wieku 6 - 8 lat.
Ha, przy okazji zareklamowałam dobrą zabawkę. Ale warta reklamowania, więc sumienie mam czyste :).

Serdeczne pozdrowienia dla wszystkich czytelników.






sobota, 25 stycznia 2014

Matematycznie. Wyścig na centymetrze.

Nijak czasu nie mam, żeby jakiś długi, cięty, błyskotliwy elaborat pisać.
Ale nie jest tak, że nic nie robię. Dużo robię.
Sprzątam.
W garach mieszam.
Piorę i prasuję.
Zmywam.
Odpowiadam dziennie na setki pytań (a są coraz trudniejsze!).
Karmię.
Normalnie, jak to niepracująca matka, która pasożytniczo siedzi w domu, na utrzymaniu męża i ciężko pracujących bezdzietnych singli bezczelnie wykorzystująca ich PKB.
He, he, he.

Ale najważniejsze co robię to się uczę.
Tfu! miało być uczę! Uczę. Taka mądra jestem.
Ależ mnie nastrój naszedł, wredny jakiś.

Mając nieustanną świadomość własnej niewiedzy - iście sokratejskiej - twierdzić, że się jest dość mądrym by uczyć innych to arogancja niemal równa tej, którą przejawia miłościwie panująca nam władza.

Skąd tyle złośliwości? Ano, o matematyce pisać będę. Albo raczej postaram się nie. Wrzucę tylko kilka zdjęć i podpiszę je.  Komuś się może przyda.


Zdjęcie przedstawia końcówkę gry "Wyścig na centymetrze". Nie jest to oczywiście normalny centymetr (z odległościami równymi jednemu centymetrowi), ale z powodu podobieństwa w wyglądzie tak go nazywamy. Gra banalnie prosta. Jeden rzut kostką, przestawienie pionka (którym może być cokolwiek). Start na polu "zero", meta na polu 100, kto pierwszy ten wygrywa. Albo kto ostatni ten wygrywa. Jak tam uczestnicy gry wolą. Można się też pobawić w wyścig do mety i z powrotem do startu. Do mety wygrywa pierwszy, wracając - do pola start, wygrywa ostatni. Też jest śmiesznie. Najprostsza wersja gry, dla maluchów (3, 4 letnich) zakłada rzucanie kostką z oczkami, liczenie oczek i przesuwanie się o tyle oczek ile kostka wyrzuci. I tu kształtuje się takie banały jak przeliczanie do 6, umiejętność przesuwania pionka po kolejnych polach, znajomość kolejności liczb (pierwsza oś liczbowa), czekanie na swój ruch, szanowanie zasad gry, akceptowanie porażki itd. 

W naszej wersji gry udział biorą już 8 letnia najstarsza, 7 letnia druga i 5 letnia trzecia. Oraz mama, która zwykle przegrywa. Nie, nie. Nikomu nigdy nie daje for. Farta nie mam zwyczajnie i tyle.  Tym razem mama wygrała (srebrna temperówka na mecie, tak, tak, to mój pionek, hurra!) i temu zawdzięczacie państwo zdjęcia i wpis. Córki zaś w formie żartu jako pionków użyły kostek z kropkami. Bowiem my tu gramy już w bardziej zaawansowaną wersję gry. Trenujemy dodawanie. Dodawanie do 20 na pamięć rządzi. Jest nieodzowne, konieczne i właściwie jeśli się je umie to już czy do 100 czy do 1000 niewielka jest różnica co się dodaje.



 My tu sobie gadu, gadu a tymczasem zdjęcia czekają. Tym razem grałyśmy takimi kostkami. Kostki liczbowe, jedna od 0 do 9, druga od 1 do 6. Rzucamy dwie kostki i dodajemy, suma wyrzuconych liczb to liczba pól do przesunięcia pionka. Coby było nieco trudniej niektórzy z nas wykonują dodatkowe dodawanie: suma liczb wyrzuconych na kostkach, dodać liczbę na której się stoi i tam właśnie należy postawić swój pionek. A następnie sprawdzić czy jest dobrze przeliczając pola. Łatwizna.




 Nadziejka liczy  na palcach. Swoich i pożyczonych. Hela zasuwa w pamięci.  Nadzeja wolniej, ale rzadziej popełnia błędy. Hela liczy szybciej ale często coś zgubi, czasem zamiast liczyć szacuje lub zgaduje. Ale nie robimy tego na czas, każdy może dodawać wybraną przez siebie metodą, tylko podpowiadać nie wolno :).




 A oto zbiór naszych kostek,który umożliwia nam modyfikowanie gry.
Na początku rzucałyśmy kostki z oczkami. Najpierw jedną,potem dwie i sumowałyśmy liczby oczek. Potem jedną z oczkami a jedną 1-6 liczbową. Później dwa razy 1-6 liczbową i sumę dwóch kolejno wyrzuconych liczb - ale to nudne było i liczby małe - szybko przeszłyśmy na rzucanie dwóch kostek liczbowych 0-9 oraz 1-6 lub dwa razy kostkę 0-9. Oczywiście zdarza się nam rzucać kostkę 1-20 oraz kostkę 0-9 i bawić się w odejmowanie.



Na zdjęciu widać też kostkę z dziesiątkami od 0 do 90. Ta akurat na centymetrze się nie sprawdza ale bawiłyśmy się nią podczas nauki liczb powyżej 20. Rzucały wtedy panny dwie kostki: dziesiątkową i 0-9 a następnie zapisywały sumę liczb pod postacią jednej liczby. Tak, tak, dla nas to banalne, ale dla malucha nauczyć się, że 60 + 8 = 68 to też konkretne zadanie i osiągnięcie. A zabawą zawsze łatwiej. Przy tej zabawie zwykle korzystamy z dziesiętnego układu pchełkowego obrazując sobie naszą liczbę przy użyciu pchełek. Zresztą Hela z zabawy wypadła szybko, bo szybko załapała system dziesiętny. Teraz ta zabawa służy raczej terapeutycznie Nadziejce. Z powodzeniem.
Ale to już inna bajka. :)

Pozdrawiam czytelników i namawiam do sporządzenia sobie takiej małej zabaweczki. Sam Mirosław Dąbrowski  ("Pozwólmy dzieciom myśleć") o niej wspominał a to już rekomendacja nie lada :).

Poniżej link do fantastycznego wywiadu z Mirosławem Dąbrowskim. Lektura obowiązkowa.


Zmotywowana przez MAMAtykę załączam link do publikacji M.Dąbrowskiego "Pozwólmy dzieciom myśleć". Jest to lektura obowiązkowa dla wszystkich rodziców. W szczególności szykujących się do ed na etapie klas 0-3. Poniższy link zawiera odesłanie do dokumentu w formacie pdf legalnie wystawionego do pobrania. Miłej lektury! :) 



poniedziałek, 18 listopada 2013

Świat według Heleny

Helena, świeżo ukończone 7 lat.

- Mamo, lubisz być taka bardzo wysoka?
Bardzo wysoka?? 160 cm wzrostu i bardzo wysoka?? Oddech straciłam tylko na chwilę. Spojrzałam wymownie na córkę.
- No dobra. Nie „bardzo wysoka” ale taka wysoka jak jesteś. Bo mnie ciekawi jak wygląda świat z takiej dużej wysokości. Takiej jak twoja wysokość. To jak wygląda? Podoba ci się? Lubisz ten świat jak tak na niego patrzysz?
- Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Od kiedy pamiętam, zawsze tak go widzę. Nie narzekam. Ale nie mam porównania, bo nie pamiętam obrazu świata, który widziałam, gdy byłam niższa. Swój obecny wzrost osiągnęłam gdy miałam 14 lat. Minęło sporo czasu od tamtej chwili.
Uśmiechnęłam się ze zrozumieniem widząc zawiedzioną minę córki.
-Córeczko, wejdź na krzesło i rozejrzyj się. Zobaczysz jak wygląda świat, który ja widzę. Będziesz mogła go porównać z tym, który widzisz ty i od razu powiesz mi, czy ci się podoba, świat, który ja widzę.
Hela się rozjaśniła, zaraz poszła po krzesło, starannie wybrała takie nie za duże, porównała swoją wysokość z krzesłem i bez krzesła, usatysfakcjonowana rozpoczęła eksperyment.
- Zanim wejdziesz na krzesło, uważnie obejrzyj świat tak jak go widzisz – przypomniałam.
Hela stanęła obok krzesła, uważnie i pełną powagi miną rozejrzała się dookoła przyglądając światu zamkniętemu w naszym salonie. Zamknęła oczy mocno zaciskając powieki. Ostrożnie weszła na krzesło, stanęła prosto, szeroko otworzyła oczy. I rozejrzała się dookoła.
-Łał! Mamo! To niesamowite! – zawołała z przejęciem i zachwyconą miną. – Świat wygląda naprawdę super!
Hela przez dłuższą chwilę oglądała mój świat podziwiając go.

Jedna z najbardziej niezwykłych cech dzieci, choć taka oczywista, to ich prostota. Proste pytania dotyczące samoistnie nasuwających się refleksji. Zawsze mnie to zachwycało, zachwyca mnie do dziś. Jedna taka rozmowa i mój świat na chwilę obraca się do góry nogami. Przez chwilę patrzę na świat oczami dziecka. I wiecie co? Jest naprawdę niezwykle.

Dlaczego dorośli tak rzadko zastanawiają się „jak wygląda świat oczami małego dziecka?” Pewnie, że trudno nam to sobie wyobrazić – jest to wręcz niemożliwe – bo mając w pełni rozwinięte myślenie abstrakcyjne nasz mózg interpretuje obrazy w sposób, który dziecku, szczególnie małemu jest niedostępny. Pomimo naszej niedoskonałości myślenia pewne podstawowe rzeczy możemy osiągnąć. Zawsze można usiąść na podłodze i obejrzeć świat dziecka. Ha! Można też spróbować wyobrazić sobie jak dziecko ten świat postrzega. Zapewne łatwiej byłoby wejść na chwilę do olbrzymiego pokoju zbudowanego kilka lat temu przez firmę Pampers specjalnie dla dorosłych, by mogli przekonać się jak trudny i wymagający jest świat dziecka. Niestety, tamten pokój jest dość trudno dostępny. Dorośli, apeluję do was, do nas! Nie poddawajmy się! Usiądźmy na podłodze. Połóżmy się na plecach i postarajmy się wytrzymać w tej pozycji, bez zmian… ile wytrzymasz?
Kiedy zapragniesz usiąść na krześle zamiast pod krzesłem? Stanąć na parapecie żeby obejrzeć co się dzieje na ulicy zamiast podciągając się na rękach oglądać skrawek nieba?

Niewiele trzeba, żeby zrozumieć dziecko. :)

niedziela, 10 listopada 2013

Z życia jeży. O tym jak bawimy się dramą.

Był taki dzień, gdy uczyłyśmy się o jeżach. Zaczęłyśmy od sympatycznego tekstu, zadawałyśmy  dużo pytań, oglądałyśmy przepiękne zdjęcia (między innymi z blogu Roberta Dejtrowskiego). Niestety, w tym roku zaobserwować jeża się nam nie udało, a tego, który mieszkał po sąsiedzku kilka lat temu, jeszcze na Sadybie, dziewczynki już nie pamiętają. Niestety, jeż tylko z obrazka i zdjęcia.
Ale zadanie po tych dwóch dniach czytania i oglądania jeży miało być dość proste. "Wyobraź sobie, że jesteś jeżem, napisz o sobie kilka zdań." Od  razu zaznaczam, że nie ja wymyśliłam to ćwiczenie. To informacja na wypadek, gdyby ktoś uznał, że ćwiczenie jest durne (więc i autor pomysłu durny), bo jeże nie umieją pisać. A poza tym nie myślą jak ludzie więc gdybym była jeżem to pewnie ograniczyłabym się do czegoś takiego: "jeść, jeść, owad, jeść, ślimak, jeść, uwaga niebezpieczeństwo - stać, bezruch, zwinąć się, przeczekać, cisza, bezpiecznie, iść,  jeść, jeść, owad, iść, woda, przepłynąć, iść, jeść, jeść, owad, jesień, zima liście liście,liście, spać." czy coś w tym stylu. W związku z tym wymagać od dziecka wyobrażania sobie, że jest jeżem i jeszcze na dodatek pisania o tym to irracjonalny pomysł. I nic dziwnego w sumie, że moja córka oświadczyła, że nie umie. Ale ponieważ na każde polecenie zaczynające się od słowa "napisz", na przykład: napisz kilka zdań o sobie lub inne: napisz kilka zdań o swoich wakacjach, mówi dokładnie to samo więc zamiast zaakceptować nieumiejętność komponowania krótkich wypowiedzi pisemnych na temat życia jeży postanowiłam moją 7 letnią córkę zmusić do napisania tekstu. A zacząć od tegoż właśnie jeża, bo temat dobry jak każdy inny, niewykluczone, że właśnie z racji fantastycznego pomysłu personifikacji małego ssaka ciekawy i nietuzinkowy. Postanowiłam więc pomóc jeża zrozumieć. Doprawdy, teraz jak sama siebie czytam to mam wrażenie, że na mózg mi padło ze szczętem. Zrozumieć jeża. Empatyczna się taka zrobiłam.

Dziwne to czy nie ale siadło mi na ambicję. Wszak takie "wczucie się w jeża" powinno być swego rodzaju wyzwaniem. Zaś stworzenie krótkiej notki to doskonałe ćwiczenie literackie. I w tym kontekście postanowiłam chwycić byka za rogi, czy raczej jeża za kolce i zainspirować. (Podejrzewam również,że na jeżu nie poprzestanę, od dziś będziemy się tak wczuwać w co popadnie, na przykład w krzesło, oto potęga wyobraźni!) Dość, że aby celu dopiąć sięgnęłam per aspera ad astra poniekąd i postanowiłam pobawić się z córkami w jeże. Taka mała dramowa wprawka. Dlaczego per aspera zapytasz czytelniku? Bo ja zwyczajnie za stara na to jestem i nieswojo, żeby nie rzec - głupio - się czuję w takich sytuacjach. Ale czego się robi dla sprawy?

Dziewczynki wzięłam z zaskoczenia. Przysiadłam na czworaka na podłodze, dookoła rozsypane kasztany i liście (zadbałam o atmosferę) i oświadczyłam marszcząc nos i robiąc "ryjek"- Drogie moje dzieci jeżyki. Teraz ja, mamusia jeżyca, muszę wam objaśnić kilka nader ważnych spraw. Nadeszła jesień. A jesień to pora dla nas jeży szczególna. Szykujemy się do zimy. Zima zaś to taki czas, gdy.... -  zawiesiłam głos - Pada śnieg! Jest zimno! A my, jeże, zasypiamy! - zawołały dziewczynki. - Słusznie, drogie dzieci jeżyki!

Zabawa w jeże trwała jakiś czas, a ponieważ najmłodszy jeżyk zbuntował się ociupinkę więc mama jeżyca wzięła go do piersi, żeby nakarmić - przy okazji wywołując lekkie zdumienie informacją, że owszem, skoro jeże są ssakami to karmią małe własnym mlekiem. Wkrótce małe jeżyki przynosiły mamie jedzenie a mama komentowała co jadalne a co nie, przeszły również szkolenie obronne czyli naukę zwijania się w kulkę i unikania niebezpiecznych zwierząt oraz bardzo rzetelnie usypały z suchych liści kopczyk aby się w nim schować na okres zimowych chłodów.
Szczerze mówiąc z ulgą odetchnęłam gdy wreszcie powróciłam do własnego ciała. Być jeżem to zadanie dość skomplikowane i niewygodne dla człowieka. Ale moim córkom się podobało. I nie przeszkodziło wcale, że najstarsza ma już 8 lat. Bawiła się w jeża z ogromnym zaangażowaniem. A następnego dnia podczas spaceru moje córki nazbierały całe naręcza liści jesiennych. Dla jeży. Aby było im wygodniej i cieplej.
Trudno orzec na ile taka zabawa jest skuteczna, rzecz wyjdzie w praniu, że tak powiem. Dość, że tuż po zabawie córeczka z entuzjazmem siadła do pisania wspomnień z okresu bycia jeżem. Tekst zaczął się zdaniem: "Bardzo fajnie jest być jeżem". I wcale nie przeraziło jej, że aż 5 wyrazów w jednym zdaniu! Siadła i napisał. Ja zaś odetchnęłam z ulgą.
Jeże zaliczone. ;)