niedziela, 30 października 2011

Kuchenne lekcje religii

Panienki moje zapisane do szkoły katolickiej dostają pocztą co miesiąc lekcje religii. Katechezy przygotowane w formie pytań i odpowiedzi, dostosowane do wieku dziewczyn, ale jak wszystko inne i to postanowiłam trochę zindywidualizować. Nie od razu. Na początku ogarnęło mnie przerażenie. Jestem katoliczką, wierzę w Boga, zgadzam się z potrzebą katechizowania dzieci i przekazu wiary. Wiem, że wiarę przekazać mogę tylko swoim życiem, bo słowa, gdy przyjdzie czas dorastania zostaną przez buntownika zakwestionowane. I to staram się robić (a jak to już prywatna moja sprawa ;)). Ale organizować lekcje religii? Od czego tu zacząć?

Pierwsze pojęcia: Bóg wszechmogący, stworzyciel, Ojciec (początek wyznania wiary - Skład Apostolski) wpędziły mnie w rozterkę. Katecheza polecała zacząć od nawiązania do np.: gotowania zupy, zapalania światła, prostych czynności, które same się nie mogą wykonać. I tak samo świat nie mógł sam powstać a słońce samo zaświecić. Jakoś nie czułam klimatu. Ale rozeznać teren trzeba, więc podczas sobotniego obiadu "puściłam czujkę". Pytam dziewczyny: "Czy wiecie skąd wziął się świat?" Hela między jednym a drugim kęsem ziemniaka odpowiedziała spokojnie: "Pan Bóg go stworzył". "A słońce?" pytam dalej. "Też Pan Bóg!"
Miała rację skubana. I zaskoczyła mnie. Spłynęła na mnie ulga. "A drzewa, krzaki, kwiaty?" pytam dalej, bo całą jesień uczymy się obserwując przyrodę i zasadniczo to panny wiedzą, że rośliny wyrastają z nasion. Nawet zbieramy te nasiona, mamy już całkiem sporą kolekcję ;). "Wszystko Pan Bóg stworzył" odpowiedziały niefrasobliwie Hela i Nadziejka. Całkiem oczywiste, prawda?
"No, dobra. Ale dlaczego?" rzuciłam bombę. Z tym już sobie łatwo nie poradzą. "Bo nas bardzo kocha. Jest kochany." Spokojnie wyjaśniła mi córka.
W ten sposób dziewczyny same ze sobą przeprowadziły pierwszą lekcję religii. Mnie kamień spadł z serca i już się nie boję organizować kolejnych. Najważniejsze już moje panienki załapały.

Lekcje religii mają prostą formę. Poprzedzone są przygotowaniami: zapoznaję się z pojęciem, które ma być wprowadzone, szukam dobrze obrazującej historii z Pisma Świętego i na koniec dbam o połączenie elementów tak by wiążąc je dziewczynki widziały całą historię Zbawienia. Brzmi strasznie? Zwłaszcza jeśli czyta to właśnie laik. Nie, nie robię moim córkom wody z mózgu. Czytam im o Mojżeszu w Egipcie, Dawidzie, poznały historię stworzenia świata (oczywiście chronologicznie), rozmawiamy o tych historiach, co się wydarzyło i dlaczego; w jaki sposób wydarzenia te łączą się z Jezusem Chrystusem (panienki zaprzyjaźniły się z Nim podczas zeszłego Bożego Narodzenia i Świąt Wielkanocnych) - to są nasze niedzielne zajęcia. Bo skoro w niedzielę się nie pracuje, a zajęcia być muszą (!) to czemu nie tak? Niedzielna szkółka :).

Tydzień temu dziewczynki oglądały historię Mojżesza na DVD a potem czytałyśmy na dobranoc 10 przykazań. Ponieważ wieczorne czytanie to dłuuugi proces, trwa zwykle około godziny, więc był to świetny czas na wytłumaczenie i zrozumienie... Cały zeszły tydzień minął pod znakiem łamania i przestrzegania (i teraz uwaga!) interesów, zasad, słów, "no tego co powiedział !" czyli po prostu przykazań Pana Boga. Ale wyjaśniłyśmy też, że nie są to "nakazy", tylko "drogowskazy". Takie dobre zasady, które pomagają szczęśliwie żyć. Bo przecież człowiek jest wolny, może zrobić co zechce. Tylko trzeba jeszcze wiedzieć co się opłaca! Minie jeszcze trochę czasu zanim to dziewczyny zrozumieją.
Tymczasem jestem na cenzurowanym. Pilnują mnie. Żadne łamanie przykazań nie wchodzi w grę. Małe dzieci są bardzo prostolinijne.

Wczoraj i dziś odwiedziłyśmy cmentarz. Wczoraj były małe porządki, dziś znicz i kwiaty. Dużo pytań, milion poruszonych kwestii. Mam nadzieję, że dziewczynki zapamiętają, że umieranie nie jest smutnym końcem. Przed nami jeszcze całe zajęcia dotyczące Wszystkich Świętych...

To też jest nasza edukacja, choć raczej nie domowa a "cmentarna" chyba, w takim przypadku?
To był dobry dzień.

sobota, 29 października 2011

Zmasowany atak wrogów

Moja siostra kochana, prowadząca bloga na salonie24 zalinkowała mój blog, z napisanym przeze mnie tekstem tłumaczącym decyzję o edukacji domowej. Moje argumenty zostały w komentarzach obalone kilkoma zdaniami, moja decyzja wyśmiana. Oraz mocno skrytykowana. Że edukacją domową skrzywdzę dzieci, że przyczyny tkwią w ideologii, że szkoła jest dobra. Że wychowuję odmieńców. Edukacja domowa - kto jest za?

He, he, rozumiem skąd się wzięła taka duża liczba w liczniku wejść... Tylko dlaczego żaden komentarz nie pojawił się pod moim tekstem, na moim blogu? Pewnie przeciwnikom ED szkoda czasu na zapoznanie się z metodą. I z blogiem. To irytuje, bo komentują coś czego nie znają. I śmieszy, bo straszliwie gardłują przeciwko czemuś, czego nie rozumieją. I wyluzowuje, bo dzięki temu nie muszę podejmować dyskusji. ;)

Nie będę się bronić  przed zdecydowanymi wrogami bo szkoda mi czasu. Ale dla tych, którzy mają czas i odwagę na wątpliwości, oraz dla wszystkich zainteresowanych sprokuruję tekścik, nie będzie krótki więc trzeba na niego poczekać, który poda troszkę racjonalnych, nieideologicznych argumentów.

Agresywnych i tych co "na nie" pozdrawiam.

P.S. A tak w ogóle, w kwestii bycia odmieńcem. Moje panny już są. Są z wielodzietnej. Z katolickiej wielodzietnej, a co tam, przyznam się. Zero szans na normalne traktowanie w społeczeństwie. Oj, żebyście widzieli jak się za nami ludzie na ulicy oglądają...

"Lokomotywka, lokomotywiątko, parowozowe dzidzi"

Korzystając z poniedziałkowych darmowych biletów wybraliśmy się całą rodziną do Muzeum Kolejnictwa w Warszawie. Wycieczka zajęła nam całe przedpołudnie, więc klasyczne, poranne zajęcia upiekły się moim pannom, za to doświadczeń i przeżyć zagwarantowałam dziewczynom na jakiś czas. Zapewne co najmniej do następnej wycieczki.






Muzeum posiada skansen - czyli wystawę autentycznych starych pociągów na zewnątrz - oraz stałą ekspozycję wewnątrz składającą się naprawdę sporej ilości małych modeli pociągów, kolei i elementów towarzyszących...
Zabawne określenie? Nie bardzo wiedziałam jakie wybrać. To, że węgiel, drewno, lampy, tory, maszynistów i zawiadowców zobaczę to było w miarę oczywiste. Ale dyliżans jadący po torach ciągnięty przez zaprzęg konny? A oto jest kolej konna, osobowa i towarowa, ma się rozumieć w komplecie. Nie mogłam się oderwać od gablotki.

Dziewczynki poszukiwały Tomka, Kuby i Emilki, pociągów które poznały oglądając u babci na MiniMini bajkę o pociągach. Na szczęście udało się znaleźć lokomotywy w kolorach odpowiadających bohaterom bajki i dziewczęta wyszły z Muzeum w pełni usatysfakcjonowane. Nie bez znaczenia jest fakt, że kilka lokomotyw mogły zwiedzić, obejrzeć palenisko, wskoczyć do wagonu, w którym powinien być zapas węgla, mogły też pokręcić kółkami od zaworów i podziwiać mamę, która z zaangażowaniem prezentowała im pracę palacza, a stojąc na peronie opowiadała o pracy kół, tłoków itd... A było o czym opowiadać!

Idąc za ciosem pokazałam też córkom godło Polski - białego orzełka - na wagonach, lokomotywie a również mundurach i czapkach maszynistów, szukałyśmy orła w koronie i bez korony. Panny z zachwytem oglądały ruchome makiety piszcząc z radości gdy turkoczący głośno pociąg wyjeżdżał z tunelu i mknął po moście. Była to okazja, żeby zacytować nieśmiertelną "Lokomotywę" Tuwima.
Znalazłyśmy też wśród makiet Rakietę i Piękną Helenę...

Trudno było opanować potrójne tornado jakie stanowią moje dziewczyny - każda zainteresowana zupełnie czym innym, każda zadająca inne pytania, oglądające zupełnie różne eksponaty. Muzeum wyszło z tej przygody bez szwanku. My też :)

A na koniec kilka ciekawostek zaobserwowanych. Jestem pewna, że żadna z dziewczyn nie zrozumiała istoty działania lokomotywy. Ale zapamiętały kształt, dużą ilość kół, gwizdek, komin z przodu i również niezbędną do  funkcjonowania sporą ilość rurek i przewodów. Wszystkie te elementy znalazły odzwierciedlenie w ich rysunkach. I chociaż obrazki są schematyczne i czarno białe (moje panny nie mają szczególnych talentów plastycznych) to wiadomo mniej więcej o co chodzi. A już sam fakt, że same postanowiły pociągi narysować dowodzi, że mocno wyprawę przeżyły.
Heli pociąg przypomina uśmiechniętą gąsienicę na kołach. Za to wszystkie (bo powstało ich kilka!) pociągi Nadziejki mają "kotło". "Kotło" znajduje się na końcu lokomotywy (wyglądem przypomina plamę), więc jak rozumiem jest to po prostu palenisko. W całości jest zamazane na czarno. Zapewne z powodu węgla. Wszystkie koła są połączone przewodami z korpusem kolei i ze sobą nawzajem. Zaskakująco dokładna była moja najstarsza córka, zwłaszcza, że zazwyczaj niecierpliwi się już po kilku kreskach. Tym razem jednak ołówek został zaopatrzony w nakładkę ułatwiającą prawidłowy chwyt. Interesujące, że podczas wykonania tej pracy Nadzieja odmówiła używania kredek które jeszcze nakładek nie mają...  A warto wiedzieć, że mam dwa komplety grubych kredek trójkątnych. Jednak nie ma to jak dobra nakładka do nauki rysowania i pisania...

I na koniec nawiązanie do literatury.
"Lokomotywa" Tuwima nie ma u nas wcale dużego wzięcia. Owszem, niezła przy niej zabawa, ale żeby uczyć się jej na pamięć? Niekonieczne. "Mamo, przeczytaj teraz coś innego". Podkreślam jednak, że to nie jest moja opinia tylko moich córek. Podczas wakacji wyszukałyśmy "Lokomotywiątko" Joanny Kulmowej. "Lokomotywka. Lokomotywiątko. Parowozowe dzidzi." Jest hitem nie do pobicia.
 Lubię analizować takie zjawiska i myślę, że może to po części zasługa naszej małej dzidzi, nieustannie obecnej wszędzie! Czasami dziewczynki mówią do niej - Lokomotywko....
 A może to z powodu niezwykłych przygód, które niesforna bohaterka przeżywa. Może dlatego, że wiersz przypomina utwór pisany prozą a moje panny prozę ostatnio preferują. Ja przepadam za Lokomotywką Kulmowej bo bohaterka jest niezależna, samodzielna, uczy się dorastać, dojrzewać, podejmować decyzje. Nie boi się ryzykować szukając swojej drogi w kolejowym życiu. Może to zabawne skojarzenie, ale ta mała Lokomotywka to całkiem niezły wzorzec, albo po prostu niezłe odzwierciedlenie prawidłowego procesu dojrzewania. I bardzo dobrze czyta mi się ten wiersz na głos.


Ewa Salamon - ilustracje do "Lokomotywiątka" J.Kulmowej

A dziewczyny od razu znalazły skojarzenie z wierszem, gdy rozmawiałyśmy o Lokomotywach w Muzeum. I tak w zupełnie naturalny sposób wycieczka nawiązała do ulubionej przez nas ostatnio lektury.

wtorek, 25 października 2011

Harmonia axyridis

Znalazłyśmy, czy raczej Nadziejka znalazła, dzisiaj nowego przyjaciela. Każdy kto zna trochę moją najstarszą córkę wie, że stałymi przyjaciółmi jej są przedstawiciele ślimaczego rodu (najbliższy jej przyjaciel o wdzięcznym imieniu Eryk zamieszkał na stałe na naszej Pelargonii, na balkonie). Dziś do grona najbliższych i uprzywilejowanych przyjaciół dołączyła biedronka, malutka, czerwona w kropeczki - a jakże - znaleziona na placu zabaw. Została troskliwie umieszczona w plastikowym wiaderku i przyniesiona do domu. Cała długa droga znaczona była częstymi postojami związanymi z obserwacją biedronkowych ruchów, prostowania skrzydełek i dywagacji "ma ogonek owa biedronka czy też nie". A ja stwierdziwszy, niezgodność wyglądu ze znanymi mi opisami rodzajów dwu i siedmiokropek zasiadłam do internetu w poszukiwaniu odpowiedzi kim właściwie jest mocno usiany czarnymi plamkami gość. Otóż gość jest intruzem. I szkodnikiem. A w dodatku wydziela substancję mogącą wywoływać silne alergie.
Dziewczynki zafascynowane słuchały opisu małego owada, starannie liczyły nóżki, kropki i przyglądały się skrzydełkom. Uważnie obejrzałyśmy nasz globus poszukując owej Azji, z której pochodzi ród Harmonii i wtedy Nadziejka stanowczo zarządała odwiezienia jej do domu. A gdy zrozumiała, że to daleko, i że ta konkretna biedroneczka urodziła się już w Polsce odmówiła choćby wyniesienia jej na balkon. Czerwona piękność zamieszkała w słoiczku - z racji szkodliwej substancji, która może się pojawić na odnóżach, a panny solennie obiecały znaleźć jutro dla małej Saszy kilka mszyc lub chociażby jedno małe winogronko. Teraz dziewczynki szorują rączki, tak na wszelki wypadek - choć podobno w rączki biedronki nie brały - a ja zastanawiam się jak rozwiązać kwestię biedronkowego współlokatora. Może uda się wynegocjować wypuszczenie na dwór a wtedy będę spała spokojnie bez obawy, że ten mały, azjatycki  potwór w niewinnym przebraniu zaatakuje w nocy i wywoła ciężkie reakcje alergiczne. Niewesoły jest czasem los troskliwej mamy młodych badaczek przyrody.


"Harmonia axyridis – pochodzący z Azji gatunek chrząszcza z rodziny biedronek (Coccinellidae). Przez około 20 lat rozprzestrzenił się w obydwu Amerykach i Europie. W Polsce jest gatunkiem inwazyjnym, stwierdzonym po raz pierwszy w 2006 w Poznaniu[2]. W mediach nazywana jestarlekinemharlekinem (od angielskiej nazwy Harlequin lady beetle) lub biedronką azjatycką." Wikipedia


Sasza - czyli biedronka znaleziona przez moje córki - wygląda jak ta czwarta - ostatnia - w drugim rzędzie.


sobota, 22 października 2011

Woda, para, chmury i dlaczego Łusia dymi...

Od kilku tygodni polowałam na okazję. Jak by tu zacząć rozmowy o pogodzie... Ale tak konkretnie, o chmurach, mgle, wietrze, śniegu i w ogóle różnych zjawiskach atmosferycznych. Jesień to dobry czas na obserwacje, opowieści, wyjaśnianie. Okazji edukacyjnych co niemiara. Oglądałyśmy chmury. Spostrzegłyśmy mgłę. Rysowałyśmy w kalendarzu obserwacji pogodowych słońce, deszcz, notowałyśmy temperaturę, podczas ubierania się na spacery rozmawiałyśmy o ochłodzeniu powietrza, wyciągałyśmy jesienne buty, kurtki i czapki. Ale dopiero dymiąca Łusia stała się wyzwalaczem. Zapalnikiem. Początkiem zajęć.

"Mamo, dlaczego Łusia dymi?" spytała lekko zaniepokojona Hela. Popatrzyłam uważnie na moje córki przestając na chwilę szorować zacieki z mydła na umywalce. Panienki zażywały zbiorowej kąpieli w dużej wannie do której co kilkanaście minut dolewałam gorącej wody. Łusia właśnie wstała, rozgrzana po kolejnej dawce "ocieplenia" a obłoczek pary unosił się nad nią. Acha... "Co masz na myśli?" spytałam spokojnie. "Coś leci z Łusi, do góry, wygląda jak dym" wyjaśniła rzeczowo Helcia. "To para. Para z wody" odpowiedziałam. I to był początek. Wieczór i poranek - dzień drugi. Wieczorem rozmawiałyśmy więc o wodzie w wannie, o parze, mazałyśmy po zaparowanym lustrze w łazience, a w mojej głowie krystalizował się plan zajęć na dzień następny.
Książki o pogodzie i zjawiskach atmosferycznych zapobiegliwie zgromadziłam miesiąc temu, teraz wystarczyło je przejrzeć i naszykować na wierzchu. A następnego dnia, po trudnych zajęciach z czytania czy liczenia, korzystając z przerwy na gotowanie obiadu, zorganizowałam kuchenne doświadczenie. Garnek, woda, parowanie, skraplanie, ciepło, zimno, ruch powietrza. A na stole encyklopedia dla dzieci, książka z obrazkami, karton i kredki. Obserwowałyśmy parowanie i skraplanie, sprawdzałyśmy temperaturę pary, potem ja opowiadałam, rysując na kartonie kredkami kolejne elementy obiegu wody w przyrodzie, jak to jest ze słońcem, które podgrzewa, z parą, która unosi się do góry, z chmurami, które "rosną" i się przesuwają a potem "pada deszcz!" - dziewczynki już wiedziały o co chodzi i deszcz z chmur narysowały same. Potem oglądałyśmy zdjęcia, czytałyśmy encyklopedię i książkę o pogodzie któregoś z pedagogicznych wydawnictw. Uzupełniłyśmy bazę informacji o mgłę, rosę, ruch powietrza - więc i tornada, i tajfuny (proste doświadczenie z piórkiem unoszącym się w powietrzy w otwartych drzwiach pomagało zobrazować ruch zimnego i ciepłego powietrza ale już tornado i tajfun oglądałyśmy na zdjęciach tylko), rodzaje chmur omawiałyśmy już trzeci raz (pierwszy raz we wrześniu gdy obserwowałyśmy je podczas wycieczek a drugi podczas omawiania ziemi we wszechświecie, budowy atmosfery i zjawisk, które się w niej pojawiają, jak również tego gdzie latają samoloty - mieszkamy niedaleko lotniska). Nadzieja dziarsko uczestniczyła aż zmęczyły ją długie i dociekliwe pytania Heli i uważne jej studiowanie dziecięcej encyklopedii a wtedy pobiegła bawić się w swoim pokoju a Hela zadała jeszcze około 50 pytań zanim poczuła się zmęczona i poszła odpocząć.
Zajęcia były w sumie banalne. Przecież to samo życie, wystarczyło tylko odpowiedzieć na kilka pytań. No i nigdy nie wiadomo ile z tej wiedzy w małych główkach zostanie.
 I tak więcej, niż gdyby omawiały to podczas zajęć w klasie.

Plastusiowo

Moja siostra wręczyła mi ostatnio książeczkę Marii Kownackiej "Plastusiowo". W prezencie od cioci dla małoletnich bratanic. Otworzyły mi się w głowie małe drzwiczki a za tymi drzwiczkami wielkie możliwości, nieograniczone światy... coś naprawdę fajnego.

I tak po nudnych zajęciach z czytania sylab i jeszcze nudniejszych zajęciach z liczenia przyszła pora na to, co mama i córki lubią najbardziej. Ciastolina! 
Tym razem miałyśmy do dyspozycji zupełnie nowy produkt, "mięciutką ciastolinę" Elefun, urodzinowy prezent mojej pięknej Heleny. Po wyschnięciu pozostaje dość miękka i elastyczna. Zwykle długa zabawa ciastoliną w cukiernię kończy się wraz ze zmieszaniem wszystkich kolorów w jedną bryłę, ale tym razem postanowiłam zabawą pokierować. Zanim siadłyśmy do stołu zarządziłam nawarstwienie się (uwielbiam słownik synonimów!) na łóżko i poczytanie inspirującej książki. Efekty przechodzą najśmielsze moje wyobrażenia, a to dopiero początek. W planach mamy jeszcze poszerzenie zwierzyńca, budę dla psa (moja najstarsza panna wszystko już zaplanowała, ilość ścian, okrągłą dziurę - do wchodzenia - i daszek...), większy ogródek, drugi domek, drugiego Plastusia dla Łusi, której pierwszy Plastuś został pożarty przez Nati, gniazdo bocianie, bociana... a to dopiero kilka pierwszych rozdziałów książeczki! Strach pomyśleć co jeszcze Maria Kownacka tam opisała. Choć właściwie to wcale nie strach. Raczej coś w rodzaju radosnego oczekiwania i lekkiej ekscytacji.


Z kwiatkiem ładniej :)

Tak powstawał Plastusiowy przyjaciel - niebieski pies.


A tak przebiegał proces twórczy zielonego kota.


Pomarańczowy pies przypominał raczej łysego szczura... ale i tak był przepiękny.


A kot bez wąsów nie wygląda wcale jak kot. Aleśmy mu wąsy z kawałeczków żyłki doczepiły.



A oto i Plastusiowo. Czy raczej jego początki.

Po ukończeniu prac byłam naprawdę wykończona (każda panienka potrzebuje mamusinej pomocy natychmiast, a mamusia nie potrafi odmówić, więc pokazuje, pomaga i tłumaczy bez końca). Choć efekt może jest dość niepozorny to dom ma kolorowe okiennice, obrazki i ozdoby na ścianach, komin, a w środku stoją łóżeczka. 
Nowiutkie lalki Barbie kurzą się na półkach (a warto wiedzieć, że dziewczynki mają po jednej takiej lalce na głowę i długo musiały na nie czekać...) a w nocy Plastusie sypiają z dziewczynkami w łóżeczkach. Córki zmusiły mnie o 9 wieczorem, żebym Plastusiom wycięła polaru materace, poduszki i kołdry... Panienki wstają rano i biegną bawić się Plastusiowem. Planują rozbudowę osiedla. Nadziejka bez Plastusia nie rusza się z domu, pokazuje go wszystkim i opowiada historie o tym jak jej Plastuś magicznie ożyje, zamieszka w piórniku i będzie miał różne przygody (skutki oglądania dobranocki). A ja patrzę na to wszystko i serce fika mi koziołki ze szczęścia i dumy.
Życie jest piękne.

środa, 19 października 2011

Zmagania grafomotoryczne

"Wieczór i poranek, dzień pierwszy..." coś w tym stwierdzeniu jest. Mój dzień też zaczyna się wieczorem. Kiedy pozamykam dzienne sprawy i zaczynam planować JUTRO. Zajęcia... od czego zacząć? Czytanie, liczenie, grafomotoryka? Poznawanie świata. I coś, co z braku lepszego określenia nazywam zajęciami plastycznymi. Zaczynamy od najnudniejszych i najtrudniejszych. Starannie przygotowuję poznawanie głosek, sylab, kolejność ich wprowadzania, stopniowanie trudności, pomocne schematy obrazkowe. Łączę elementy różnych metod i czasami zastanawiam się czy doświadczony reedukator zaakceptowałby tak swobodne manipulowanie materiałem, który z założenia powinien stanowić całość, określoną zasadami i zazwyczaj dokładnie opisaną. Wszystkie wątpliwości rozprasza jednak wewnętrzne przekonanie, że skoro znam moje córki to wiem, czego im najbardziej potrzeba, które narzędzie będzie przydatne. I tak z 18 struktur wyrazowych (które są metodą treningową dla dzieci od około 8 roku życia) zapożyczyłam stopniowanie trudności sylab i schematy obrazkowe, z metody J. Mickiewicz wezmę większość technik sylabowych a z metody A.Smoleńskiej kolejność wprowadzania głosek... Czyli robię co chcę, wierna pierwotnej zasadzie. Wymaga to masę pracy umysłowej ale po sześciu latach obsługi niemowlaka, mopa, odkurzacza, zlewu, mokrej ściery i urzędowania w kuchni taka odmiana jest przyjemna. Nie żebym miała coś przeciwko ścierom, kuchni czy niemowlakom, oczywiście.

Panienki szybko męczą się przy zajęciach związanych z czytaniem i liczeniem, więc nawet jeśli to super ciekawa gra, to musi być dobrze przemyślana, zorganizowana i niezbyt długa.
Nie znoszą natomiast ćwiczeń grafomotorycznych. Szlaczki? Precz przebrzydłe! A ja się nie dziwię. Szlaczki są trudne, te wszystkie faliste, skośne, zaokrąglone linie, ołówek dziurawi papier, dłonie bolą, palce zjeżdżają ze swoich miejsc. Nawiasem mówiąc, muszę wreszcie kupić nakładki na ołówki i kredki. Ale nakładki wszystkiego nie załatwią. Postanowiłam zaczerpnąć inspiracji z Metody Dobrego Startu Bogdanowicz. Karty pracy i książeczki ze szlaczkami poszły w odstawkę (prócz jednego, nietypowego, ale o tym - potem). Wielki powrót święcą tacki z kaszą manną, zabawa ze szlaczkami w kaszy potrafi trwać godzinę :) . Palcem po śladzie, palcem samodzielnie, dłuuugim patyczkiem po śladzie, kopiowanie ze wzoru, wymyślanie własnego chińskiego alfabetu czyli zabawa z kreskami, kółeczkami i łuczkami.
Następny etap to tablica z kredą, biała tablica z flamastrem a na nich rysowanie po śladzie, kopiowanie, samorzutny trening ("oj, mamo, znów mi nie wyszło, muszę jeszcze raz!"). Zabawa z pisaniem na tablicy jest u nas w domu tak popularna, że zwykle wywołuje wojnę bo każdy chce być pierwszy, teraz, natychmiast i wcale nie chce od tablicy odejść gdy jego czas się skończy.



Dziś zaproponowałam moim pannom nową zabawę. Na duuużym kartonie ułożyłam kasztany (mamy uzbierane całe pudło), zadanie było proste: grubym flamastrem (który stanowi w tej sytuacji idealne przedłużenie ręki) należy otoczyć kółkami, pętelkami, ominąć slalomem i łączyć łukami kasztany. I szlaczki były dziś wspaniałe, żadna rączka się nie zmęczyła a zabawa znudziła się dopiero po 60 minutach. Oczywiście stopniowanie trudności jest moim ulubionym zajęciem więc po szlaczkach przyszedł czas na obrysowywanie przedmiotów, figur, kształtów zwierząt. Przyszedł również czas na cieńsze flamastry i trening właściwego chwytu pisaka. Zabawa była niesamowita. Myślę, że poczekam jeszcze trochę zanim wręczę moim córciom klasyczne karty pracy. Minie zapewne jeszcze trochę czasu zanim dziewczynki będą umiały skupić się na wzorze nie gubiąc jednocześnie prawidłowego trzymania pisadła, pozwolę im najpierw nabyć ten nawyk. Wielkich kartonów mam jeszcze cały rulon.



Moja wojownicza trzylatka wszystko robi po swojemu. A ja z zachwytem przyglądam się jej dziełom. Dzielnie towarzyszy nam w zajęciach i wszystkie moje polecenia skierowane do starszych panienek interpretuje po swojemu, zgodnie z jej możliwościami. Dziś otoczyła pętelkami wszystkie guziki z naszego "matematycznego" zbioru.


wtorek, 18 października 2011

Rozumny wychowawca

"Rozumny wychowawca nie dąsa się, że nie rozumie dziecka, ale rozmyśla, poszukuje, wypytuje dzieci. One go pouczą, by ich nie urażał zbyt dotkliwie - byle chciał się uczyć."
J. Korczak

niedziela, 16 października 2011

Jak to się robi?

Spytała mnie dziś rodzona siostra: "Jak to właściwie wygląda od strony formalnej? Czy one są gdzieś zapisane?" I doszłam do wniosku, że rok temu ja szukałam odpowiedzi na pytanie "Jak to się robi?" i nie miałam wcale na myśli uczenia swoich dzieci w domu tylko formalne załatwienie sprawy. Przecież obowiązek jest, państwo rozlicza... Ten kto ED nie robi ten może nie wie, a jeśli pytanie go nurtuje - tu będzie odpowiedź. Dzieci są "normalnie" zapisane do szkoły. Mają "normalne" legitymacje a na koniec roku wystawione im będą "normalne" świadectwa. Różnica polega na tym, że zapisując panny do szkoły złożyłam wniosek o zezwolenie na wypełnianie obowiązku edukacji poza szkołą - w rodzinnym domu, oraz oświadczenie, że zapewnię dziecku warunki do wypełnienia obowiązku.  Szkoła (dyrektor) wydała zgodę i już. Dostałam do ręki papier, elegancko ostemplowany i podpisany przez pana dyrektora "Decyzja w sprawie zezwolenia na spełnianie przez dziecko obowiązku szkolnego poza szkołą", wymieniono w nim artykuły z Ustawy o systemie oświaty, warunki pod którymi dziecko spełnia obowiązek (rodzice zorganizują realizację... według wskazówek, dziecko otrzyma świadectwo na podstawie złożenia egzaminów klasyfikacyjnych...) i po sprawie. Okazało się, że jest to bardzo proste. Ale wcale takie być nie musi, bo chociaż dyrektor teoretycznie nie powinien odmówić zgody na taką formę nauczania to nie każdy dyrektor o tym wie. Ponieważ zależało mi na ominięciu sytuacji konfliktowych z "pierwszym lepszym" dyrektorem rejonowej szkoły, który nie mając w ED doświadczenia byłby zapewne przerażony takim pomysłem, poszukałam szkoły, która już się tym zajmuje. Ach, no i oczywiście obie panienki odbyły wizytę w poradni psychologiczno - pedagogicznej w celu wykonania przez psychologa opinii o rozwoju dziecka. Młode były zachwycone "miłą panią" a ja dzięki temu mam rzetelną wiedzę dotyczącą tego co należy stymulować.
I oczywiście stale pojawiające się pytanie: "Ale z jakiego programu korzystasz? Kto decyduje czego uczyć?" Mam pod ręką podstawę programową. Mam program, z którego korzysta wychowawczyni, do której jesteśmy przypisane - czytuję sobie ten program, przeglądam treści, obszary, osiągnięcia... Nie kupiłam podręczników, ale to był mój wybór. Wolę sama dobierać materiały, narzędzia, techniki. A tak szczerze mówiąc, to program tylko systematyzuje materiał, który dziecko i tak przyswaja żyjąc, doświadczając świata, zadając pytania, uzyskując odpowiedzi i eksperymentując. Przynajmniej w zerówce. Nihil novi :) Jedyne, co tak naprawdę ja muszę zacząć to nauka czytania i liczenia, bo jakoś samorzutnie nie wykazały jeszcze dziewczyny pragnienia tej aktywności.

sobota, 15 października 2011

Alfabet wychowawcy

A - Akceptuj swoje dziecko
B - Bądź dla niego oparciem
C - Chwal go za każdy wysiłek
D - Daj mu poczucie miłości i bezpieczeństwa
E - Eliminuj powoli i rozsądnie niepożądane zachowania
F - Formułuj precyzyjnie wymagania
G - Gospodaruj efektywnie jego czasem
H - Hamuj jego agresję poprzez rozładowanie niekorzystnych emocji
I - Interesuj się jego osobą
J - Jesteś jego przewodnikiem po świecie chaosu
K - Kieruj wszechstronnie jego rozwojem
L - Licz się z jego odmienny zachowaniem
Ł - Łagodź stresy i cierpienie
M - Miej cierpliwość
N - Nie pozwól sobie na zwątpienie
O - Okazuj mu zaufanie
P - Pokaż, że jesteś jego przyjacielem
R - Rozwijaj w nim jego "umiejętności"
S - Słuchaj uważnie "bicia jego serca"
T - Troszcz się o niego
U - Ukazuj mu jego miejsce w nieznanym świecie
W - Wierz w efekt pracy z dzieckiem
Y - Y...(niewiadoma - bądź na nią przygotowany)
Z - Zachęcaj go do dalszej pracy

Czemu i po co edukacja domowa

Nie przepadałam za szkołą. Nie ukrywam tego. Szkoła była nudna, trudna, czasem nawet przerażająca. Jako małe dziecko zaliczyłam fobię szkolną. Jako młoda panna - nabytą nienawiść do przedmiotów ścisłych. Zwiedziłam wiele ciekawych miejsc i nigdy nie pozwalano mi przyjrzeć się temu co mnie fascynowało bo "nie wolno się odłączać od grupy". Zdecydowanie szkoła utrudniała mi edukację. Oczywiście nie wiedziałam o tym póki nie poszłam na studia. Dopiero Uniwerystet pomógł mi nauczyć się "samoedukacji" i pokochać zdobywanie wiedzy. Zrozumiałam jak wiele lat straciłam na siedzenie w ławce. Cały ten niezmierzony czas mogłam poświęcić na zgłębianie mechanizmów rządzących światem! Tymczasem tkwiłam w dusznej klasie, ciasnej, twardej ławce, całymi godzinami nudząc się jak na rzymskim kazaniu, gorąco nienawidząc fizyki, chemii, nawet biologi! Matematyki... Tyle straconego czasu. Dzisiaj, żeby zrozumieć jak działa świat, wszystkiego muszę uczyć się sama. Chcę, żeby moje córki uniknęły nauki w systemie klasowo-lekcyjnym, który ogranicza możliwości, utrudnia zdobywanie wiedzy, wyklucza samoedukację, zabija myślenie i twórczość, zmusza do funkcjonowania i nauki według określonych (nienajlepiej zresztą skonstruowanych) schematów i często szkodliwych wręcz programów.
Mam pomysł na własny program nauczania, mam koncepcję edukacji za pomocą gier i metody projektów, chciałabym aby moje córki rozwijały w sobie postawy badacza. Jestem gotowa zrobić wszystko, żeby nie zatraciły swojej twórczości, radości życia, energii w działaniu. Marzy mi się, że wyrosną na silne, niezależne, mądre i odważne kobiety. Że nie będą się bały realizować swoich marzeń. I że będą kochały się uczyć. Ja pokochałam zdobywanie wiedzy dopiero na studiach. Myślę, że edukacja domowa to jedyna ścieżka w polskim systemie aby osiągnąć te cele. Czy nie boję się, że panny nie nauczą się funcjonować w grupie społecznej? Nie, jak dotąd nie zauważyłam, żeby miały z tym jakiekolwiek problemy. Są otwarte w relacjach z ludźmi i małymi, i dużymi. Uważnie obserwuję je podczas zabaw z innymi dziećmi i to właśnie szkolne dzieci zamykają się w swoich grupach, grupach klasowych, niechętne by nawiązywać nowe relacje. Moje panienki potrafią się bawić z każdym dzieckiem, które chce się bawić z nimi. Na razie to im wystarczy. Nie zamierzam ich oczywiście zamykać w domu, pod kloszem. Bo edukacja domowa to właściwie edukacja w terenie. W domu, przy stole przeprowadza się trening czytania, pisania, liczenia, gry i zajęcia techniczne, itd. Świat poznaje się w działaniu i doświadczaniu. Na zewnątrz.

A dla wszystkich zwolenników szkoły i klasy jedno pytanie. Czy zamknięta grupa, jaką jest klasa, to na pewno naturalne miejsce do rozwijania umiejętności interpersonalnych? Przecież nigdy, przez całe swoje życie po zakończeniu szkoły, człowiek nie będzie spędzał czasu w tak skontruowanej grupie społecznej! Jeśli naprawdę ktoś by chciał, żeby dzieci w szkole uczyły się "modelowych relacji społecznych, które mają pomóc w przyszłości" to grupy powinny być: mieszane wiekowo a jednocześnie jej członków powinno coś łączyć, jakiś wspólny cel, czy wspólne upodobanie... Nie, moi drodzy, szkoła to jest sposób na uniknięcie masowego analfabetyzmu a nie metoda na twórczą edukcję społeczeństw.

piątek, 14 października 2011

A jednak pamiętają!

Zmagam się z nauką czytania. Tak, własnie zmagam, to dobre określenie. Po prostu moje córki nie należą do dzieci, które samorzutnie uczą się czytać i liczyć, i do tej pory nie dawały się do liter przekonać. Ot, jakieś tam znaczki. Zresztą liczenie też im nie szło, kolejność powyżej "sześć" nie do zapamiętania. I w porządku. Ale minął okres ochronny, zerówka się zaczęła i przyszedł najwyższy czas. A czytanie to sama frajda - gdy już się opanuje rozumienie tych znaczków. Zaczęłam więc przekopywać materiały ze studiów, konsultować i radzić się mądrych, bo jak już zaczynać od zera to z jakimś sensownym narzędziem, nie każdemu młotek leży w dłoni. Nauka liczenia okazała się być bardzo prosta, wystarczyło sięgnąć po domino, karty, gry planszowe i już, voila! Ale literki... tu jest trudniej.

Więc zmagamy się. Od początku września poznajemy głoski, sylaby, nieszczęsna analiza słuchowa wyrazów (co słychać na początku?), samogłoski, kilka spółgłosek, dopasowanie  kartonika z głoską do obrazka itd. Podstawy. Jakoś szło, codziennie kilkanaście minut, przypomnienie, utrwalanie, coś nowego. Pomyślałam sobie, że może "Ala i As" to taka dobra, prosta metoda a jedyne czego Elementarzowi brakuje to podziału wyrazu na sylaby, więc wydrukowałam sylaby, litery i zapraszam panienki do stołu. Tu Elementarz, tu kartoniki z sylabami, a jakże, głoski i ich zapis - literki - już znane... I nic. Jeszcze Helcia, owszem, litery rozpoznała, przegłoskowała, ale wyraz odczytać cały? Nic z tego. Tymczasem najstarsza moja tylko rzuciła okiem na obrazki i utkwiła wzrok w oknie podśpiewując pod nosem. "Córcia, widzisz?" "Tak, mamusiu!" I nic. Trudno. Myślę sobie, nie ma złych uczniów, jak Komeński powiedział, że wszystkich można nauczyć wszystkiego to tym bardziej Nadziejkę czytać! Trzeba tylko nauczycielem być dobrym. Jeszcze raz. Elementarz na razie nie przeszedł (nie była to oczywiście jedyna próba :)). Sięgam po grę: łączenie obrazków i głosek. I ślicznie połączone znane już samogłoski i spółgłoski, na głos wypowiedziane... Ha, myślę sobie, czyli jednak znają! Dobra, iść za ciosem! I dawaj, łączę te znane głoski w sylaby, sylaby w wyraz... I nic. Mur, ściana. Jakieś tam marne próby Heli, ale więcej w tym było "strzelania" i przyglądania się maminej twarzy - czy dobrze? - niż inetrpretacji tych znaczków co na stole leżały... Myślę sobie, Nina trzymaj się, nie ma tępych uczniów, są tylko zadufani nauczyciele... pamiętaj co mówił Korczak! Rozpędziłam towarzystwo bo zmęczone nudziły się nad tą chińszczyzną setnie. Trzeba skorzystać z mądrości reedukatorów, trudno. Mamusia (czyli ja) dyslektyk, połowa wujków i cioć takoż, coś może być na rzeczy i u dzieci...  Bierzemy metodę 18 struktur, zresztą już dawniej o niej myślałam. Wyciągnęłam czarny, czerwony i zielony karton. Pocięłam na kartoniki odpowiedniej wielkości, naszykowałam materiał, poczytałam źródła i notatki ze studiów (w sumie nie ma tego tak dużo). Dziś przygotowana już ułożyłam sylaby, wyrazy, kolorowe kartoniki... 40 minut panienki pracowały cierpliwie i owocnie z pierwszą strukturą zanim musiałam skończyć (kończę wtedy gdy widzę po panienkach, że mają dość :). Poznały nową spółgłoskę, nowe sylaby, czytały proste wyrazy, układały schematy... A jednak pamietają!

Cóż wychodzi na to, że mieli panowie Komeński i Korczak rację ;)) jak zresztą kilkunastu innych pedagogów.
I jeszcze jedno. Kiedy po 30 minutach panienki zaczęły "bylejaczyć" (coś tam podśpiewywać, kręcić się, poszturchiwać) powiedziałam: "Dobra, macie dosyć, kończymy." A one: "Nie mamo! Jeszcze nie! Już jesteśmy grzeczne!" i pracowały jeszcze ponad 10 minut. Właściwie dlaczego? Przecież chciałam im ułatwić? Dzieci wciąż zaskakują. :)

A tutaj link do opisu metody, dla zainteresowanych: http://www.gabinet-logopedyczny.com/gabinet-logopedyczny/metody-pracy/100-metoda-18-struktur-wyrazowych.html

Początek w środku

Witaj
Moja edukacja domowa trwa już jakiś czas. W formie niesformalizowanej od roku, a od września starsze córy zapisane są do szkoły, obejmuje je obowiązek i przez to wszystkie moje działania stały się bardziej hm... oficjalne. Mobilizuje mnie to do dokumentowania naszych działań, motywuje do planowania przyszłych lat i dyscyplinowania codziennej pracy. I wywołuje tak wiele refleksji, że postanowiłam podzielić się z każdym kogo temat tzw. edukacji domowej interesuje i nie tylko.

Zapraszam i miłego czytania :)